Rozdział 2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Joooseee! - Wybiegłem przed dom i krzyczałem wniebogłosy. Zacząłem się cholernie martwić. Przegryzałem dosyć nerwowo wargi przy chwilach oddechu, a potem kolejny raz krzyczałem biegnąc między ulicami. Rany! Nie miałem pojęcia, że jej matka aż tak wybucha złością bez powodu! To było... jakby nienaturalne. Co mogło doprowadzić panią Florence do takiego stanu? Josee zawsze miała na pieńku z matką, ale to było coś czego się nie spodziewałem. Tylko raz na mnie się wyżyła w ten sposób i to była w całości moja wina. Wiele razy słyszałem, że ma dosyć mieszkania z matką, że się z nią kłóci albo słucha jej agresywnych monologów, ale nie sądziłem, że jej matka tak łatwo teraz się wytrąca z równowagi. Jeśli Josee od tak dawna ma na co dzień, to nic dziwnego że jej psychika jest wyniszczała na tyle, że wybiega z płaczem z domu.

- Gdzie jesteś?! Odezwij się! - Darłem się na całe gardło, i mimo zmęczonych mięśni po jeździe na łyżwach gnałem co sił w nogach. Nigdzie jej nie mogłem znaleźć. Mój poliestrowy kombinezon w całości zwilżał od strużek potu z całego mojego ciała. Zdawało mi się, że biegnę tylko kilkanaście minut, ale słońce zbliżające się do horyzontu uświadomiło mi jak długo już szukam przyjaciółki. Moje blond włosy już całkowicie oklapły zmieniając ich codzienne ułożenie na Elvisa Presleya w czysty nieład. Kolejny raz poświęcam swoją fryzurę, świetnie! Jestem do tego zdolny tylko przy sprawach najwyższej wagi.

Wreszcie padnięty znalazłem się w Parku Sam Lawrence. Opadłem na kolana i oddychałem naprawdę szybko. Czułem jakbym miał zaraz wypluć płuca. Gdzie ona, do diabła jest? Nie mogłem jej szukać bez końca. Bo kolejnych kilometrów nawet jakbym chciał to nie zrobię.

Nagle poczułem wibracje telefonu. Szybko i niezgrabnie wyciągnąłem go, prawie go przy tym upuszczając i niespokojnie odblokowałem telefon. Na ekranie wyświetliła się wiadomość od Josee:

"Jacques, ze mną wszystko gra. Masz farta, że miałam telefon przy sobie więc piszę ci żebyś się nie martwił. Josee"

- Co to to nie! - Wypaliłem dosyć głośno. Byłem trochę wkurzony. Co ja mówię, bardzo. Ale bardziej chyba odczuwałem ulgę, że nic się jej nie stało. Ale nie zamierzałem tak zakończyć całą sprawę. Zerknąłem kątem oka na godzinę i westchnąłem poirytowany. Nie po to szukałem jej nieprzerwanie od dwóch godzin, żeby teraz jak gdyby nic wrócić do domu i zapomnieć o ej sprawie. Sprawnie do niej zadzwoniłem i czekałem aż sygnał minie. Mięśnie mi zesztywniały, gdy tylko usłyszałem jej głos który zdawał się wrócić do normy. Jedynie delikatna nuta żalu w jej głosie zdradzała, że chwilę wcześniej była delikatnie mówiąc smutna.

- Czego dzwonisz? Przecież ci napisałam, że wszystko ok - Niewyraźny przez komórkę głos brzmiał w słuchawce.

- Nie obchodzi mnie to. Nawet nie wiesz ile się ciebie naszukałem kobieto! A ty wysyłasz tylko SMSa! Kiedy do ciebie dotrze, że jesteśmy przyjaciółmi? Jesteś dla mnie ważna! Nie chcę by cokolwiek ci się stało... - przemówiłem do niej drastycznie i z lekkim bólem w sercu.

- Wybacz Jacques, ale musiałam pobyć sama - Usłyszałem wymijającą odpowiedź z jej strony. Czułem, że chce się mnie szybko pozbyć, ale już tak napsuła mi krwi, że nie przejmuję się tym co się stanie.

- Gdzie jesteś? - Wypaliłem twardo będąc już na granicach wytrzymałości. Palcami lewej ręki przeczesałem włosy i próbowałem jakoś je uporządkować. Były całe mokre, jak moja twarz i kostium. Powoli się wychładzałem, więc chwilę później po moich plecach przeszedł zimny dreszcz. Zacisnąłem jednak zęby i czekałem cierpliwie na odpowiedź.

- Gdzie jesteś?! - Tym razem wykrzyczałem ostro w słuchawkę. Aż czułem jak się waha dłuższą chwilę, gdy w końcu westchnęła i wymamrotała z rezygnacją:

- W parku.

Szybko rozejrzałem się po okolicy jakby właśnie miałbym ją ujrzeć wychodzącą z cienia, uśmiechniętą ironicznie twarzą naśmiewającą się z mojego wyglądu. Jednak jej nie widziałem, więc szybko zadałem pytanie:

- W którym?

- W Gabe Park

Walnąłem się w czoło. Przecież to niedaleko jej ulicy, a ja jestem oddalony od tego miejsca, trzy kilo... nie, raczej czter... nie, nie, nie... za mało... To chyba koło siedmiu kilometrów. Biegłem jak szalony, wszędzie szukałem, a tu taki strzał w stopę. A nawet dwie, bo ledwo już mogę chodzić. Powoli zacząłem się podnosić.

- Zaraz, przecież tam też cie szukałem! - Wyskoczyłem zdziwiony - A zresztą nieważne. Muszę z tobą pogadać w cztery oczy. Będę za 30 minut, podjadę autobusem. W którym miejscu konkretnie jesteś?

- Bo najpierw pobiegłam w inną, tłumoku - Wyzwała mnie dziko i spokojnie kontynuowała - Niedawno zawróciłam i siedzę w tym momencie przy fontannie. Jak chcesz możesz do mnie dołączyć. Nie zamierzam się z stąd ruszać zbyt wcześnie.

* * *

Wysiadłem z autobusu wprędce. W czasie jazdy lekko się ogarnąłem i samo to sprawiło, że czuję się teraz dużo lepiej. Szybkim krokiem, mimo rwania w udach i łydkach, dotarłem na miejsce. Rozejrzałem się. Akurat zachodziło słońce. Ostatnie promienie o złotawej barwie powoli zanikały za widnokręgiem, co nadawało niebu i chmurom różową barwę. Przyglądałem się temu zjawisku, dopóki nie ujrzałem siedzącej na fontannie postaci. Ubranej w czerwoną treningową sukienkę do kolan. Ze zdjętymi butami i stopami z pomalowanymi na różowo paznokciami opartymi o kamienny budulec. Ciemne, brązowe włosy były rozpuszczone i delikatnie targane przez wiatr. Siedziała tak skierowana głową tam, gdzie ja wcześniej patrzyłem. Z wrażenia odebrało mi mowę. Josee zawsze była ładna, mimo haczykowatego, choć prostego nosa i trójkątnej twarzy z wyrazistymi kośćmi policzkowymi. Lecz mimo to, teraz, na tle szkarłatnego nieba i smug światła wydała mi się przepiękna jak nigdy. Albo jak ja nigdy nie zauważyłem. Mimo że na jej buzi widać było przygnębienie i zamyślenie, zdawała się jakąś boginią. Me serce przyspieszyło, jakby zgubiło rytm. Przełknąłem z trudem ślinę i podszedłem powolnie do niej. Ta zauważywszy, odwróciła się w moją stronę i uśmiechnęła się smutno. Po chwili z powrotem przekręciła głowę tam gdzie wcześniej patrzyła. Ja usiadłem obok niej i dołączyłem do patrzenia. Siedzieliśmy dłuższy moment cicho: Josee ze względu na swój nastrój, ja - przez dziwną gulę w gardle, która nie wiadomo skąd się pojawiła.

Pierwsza odezwała się ona:

- Dzięki, że przyszedłeś, JacJac - Powiedziała szeptem - Ale ze mną wszystko dobrze. Naprawdę.

Próbowała mnie przekonać, ale słyszałem wyraźnie jak kłamie.

- Możesz dalej sobie tak wmawiać... - Powiedziałem, starając uspokoić moje pulsujące serce. Przeczesałem więc włosy rękami i cały czas patrząc na zachód słońca wyznałem - Ale jestem twoim przyjacielem... Jestem tu dla ciebie. Jeśli masz problem, chcesz się wyżalić albo choćby ponarzekać to wal śmiało. Jak na wyścigu.

- Błagam, nie wspominaj o tym wyścigu. Mamie po tym jeszcze bardziej odbiło niż zwykle - wybełkotała tylko, pociągając nosem przy okazji.

Jej mama od zawsze trenowała Josee. Była jej menadżerem, agentem, doradcą, trenerem personalnym i rodzicem w jednym. Cały czas wymagała od niej wysokich wyników we wszystkim. W łyżwiarstwie także, aż w pewnym momencie została zauważona. Ale jej to nie wystarczało. Jedyne na co pozwalała to złoto. Pierwsze miejsce. Będąc już od czterolatka partnerem Josee, także stale miałem do czynienia z jej matką. Jej słowa trafiały do nas bardzo długo. Aż do momentu nieszczęśliwego wypadku na olimpiadzie. Trudno było się do niego dostać, ale jak już się dostaliśmy, poczułem się trochę zbyt pewnie. Przed samym występem nie rozgrzałem się dostatecznie dobrze. Przez moją wpadkę podczas podnoszenia rotacyjnego, moja partnerka wypadła mi z rąk na lód. Co prawda mieliśmy tak fantastyczny taniec, że i tak byliśmy na podium, ale drugie miejsce zabolało tak samo nas, jak i panią Florence. Niedługo po tym stała się taka ją ją pamiętałem. Wiecznie wymagająca i agresywna. Wtedy często się kłóciły, zazwyczaj moja kumpela wychodziła z tych kłótni przegrana. Mimo podobnego do swojej mamy temperamentu, ognistego, złowieszczego i zajadłego, Josee była odrobinę słabsza.

- Jeszcze bardziej? Jak to?

- Jacques. Zajęliśmy trzecie miejsce. Cały świat nas widział ja odpadliśmy na brązie! Strzelam, że nawet więcej osób nas widziało niż na olimpiadzie, bo w końcu takie show są popularniejsze. Moja mama jak to widziała, tak się wściekła... Że nawet mnie ude... Ugh, nieważne.

- Uderzyła cię?! - Krzyknąłem zdziwiony.

- Krzycz głośniej, sąsiedzi jeszcze nie słyszeli - Parsknęła ironicznie i lekko wkurzona. Następnie westchnęła i spojrzała mi w oczy - Tak, ale to było zaraz jak wróciłam. Dała mi plaskacza w twarz, ale przeprosiła.

- Ale, ale... Putain de merde! - zakląłem pod nosem po francusku - Jak tak można?!

- Jacques, wyrażaj się. Brzmisz jak stara baba gdy coś jej się nie uda - prychnęła kąśliwie - Wiem, mnie też to zabolało. W przenośni i dosłownie. Ale taka już jest moja mama. Po tym jak ojciec ją porzucił dla "lepszej" - dziewczyna w tym momencie zrobiła gest cudzysłowia w powietrzu - Stałą się, delikatnie to mówiąc, nad-ambitna. Ale to, co przez to potrafi robić, tak mnie boli... Czemu ja na tym cierpię? Co ja jej zrobiłam? Czemu nie może być jak twoja mama JacJac? To my powinniśmy być źli na samych siebie, że przegrywamy, a oni powinni nas pocieszać. A czuję, że niedługo zwariuję przez to wszystko.

W tym momencie położyła swoją głowę na kolana i jej oczy przysłonięte zostały łzawą mgłą. Nie wypłakiwała już swoich oczu, najwidoczniej już dość wylała łez. Jak długo musiała płakać, że już mówi o tym wszystkim z całkowitym spokojem? Ja normalnie czuję, jak cały się trzęsę. Ręce mi drżały niczym galareta, po plecach przechodziły ciarki.

Chcąc ją trochę pocieszyć wyciągnąłem rękę i ją objąłem. Nie sprzeciwiła się, wręcz przeciwnie: Przytuliła się i skryła twarz w mojej piersi. Położyłem brodę na jej kasztanowych włosach i mocno ją ścisnąłem. Możliwe, że w pewnym momencie za mocno, bo zaczęła wydawać dziwne dźwięki typu "ugh" i "yyh", więc zluzowałem uścisk, a ona się roześmiała. Krótko, ale zawsze coś.

Słońca już praktycznie nie było widać, a niebo powoli zaczęło przybierać ciemne barwy. Powietrze również się schłodziło. Wiatr stał się lodowaty. Okoliczne latarnie zaczęły się rozświetlać. Pora by powoli wracać.

Wstałem na równe nogi, przez co Josee spojrzała na mnie zdziwiona. Podałem jej rękę i popatrzyłem jej w oczy.

- Już musimy się zbierać. Zaczyna się robić ciemno.

Ta tylko wykrzyknęła nerwowo:

- Ja nie chce wracać do domu!

- Wiem, że to nieprzyjemne, ale nie możesz tu siedzieć całą noc. Jesteś tylko w sukience!

- A właśnie że mogę! - Odpyskowała niczym dziecko, krzyżując ręce.

- Ach kobieto, będziesz chora... - Próbowałem jej przemówić do rozsądku, ale wiedziałem że ciężko będzie ją przekonać by się opamiętała. Zmęczenie naprawdę zaczęło dawało mi się we znaki, ale byłem gotów siedzieć tu tak długo jak tylko musiałem.

- Jacques! Czego tu nie rozumiesz?! Nie chcę wracać do domu! - Odpowiedziała deko płaczliwym głosem. To do niej niepodobne.

- Wolisz się przeziębić niż zasnąć spokojnie we własnym łóżku? - westchnąłem właściwie spodziewając się co odpowie w tym momencie. Była trochę zdesperowana.

- Tak! - Wykrzyczała - Wolę mieszkać pod mostem niż z nią!

- To czemu tego nie zrobisz?! - Podniosłem już wkurzony swój głos.

Milczała pewien czas, potem odezwała się:

- No może nie pod mostem... Ale... I tak nie chcę wracać do domu...

Przykucnąłem przed nią i popatrzyłem jej w czekoladowe oczy. One zdradzały więcej niż tysiąc słów. Wpatrywały się we mnie delikatnie zmrużone, co chwila spoglądające na jedno z moich brązowych tęczówek. Brwi były zmarszczone, a na twarzy były jeszcze resztki po dawno wytartym makijażu. Była cała czerwona, białka oczu także, cała błyszczała od słonej, teraz zaschniętej na skórze cieczy. Jej pełne lekko zaczerwienione od podgryzania usta wygięte były łuk. Pociągała nosem co jakiś czas i patrzyła uporczywie na mnie dopóki się nie speszyła i opuściła głowę. Rozpacz na jej twarzy była nie do opisania. Westchnąłem.

- To choć na noc do mnie, dawno nie byłaś w moim mieszkaniu - Wypaliłem - W razie czego mam czteropak piwa w lodówce. Oboje musimy się czegoś napić.

Josee tylko się uśmiechnęła i skinęła głową. Wziąłem ją za rękę, ona wstała i ja, lekko kulejąc, zaprowadziłem ją na przystanek autobusowy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro