10. Małe, kameralne spotkanie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

 We wrześniu szesnastoletni chłopak zakochał się nagle i niespodziewanie.
Najpierw z niesmakiem obserwował trzy chichoczące z byle powodu papużki nierozłączki, wydawały mu się głupie i nad wyraz infantylne, później jednak zerkał na nie, a szczególnie na jedną, z coraz większą ciekawością. Długowłosa dziewczyna, wysoka, o szczupłej sylwetce, ciemna i śniada jak on sam, dojeżdżała z koleżankami autobusem do szkoły w Dobronipie. Pomimo głupawych dziewczyńskich chichów, ochów i achów, przebijała od niej jakaś nieokreślona duma, szlachetność i jednocześnie nieśmiała zmysłowość. Zdarzało się, że zerkała ukradkiem w stronę tajemniczego obserwatora.
 Poznał je wszystkie któregoś ranka, gdy wychodząc z autobusu, zauważył na miejscu, które opuściły, srebrną bransoletkę.
 Dogonił szybko trzy dziewczyny zmierzające dziarskim krokiem do szkoły:
 - Hej, królewny! – zaczął nad wyraz głupio. – Znalazłem złoty pantofelek. Która z was go zgubiła, jest mi winna buziaka.
 - Mogę ci i tak dać, bez tego pantofelka – jedna z dziewczyn spojrzała zalotnie, odgarniając opadającą na oczy grzywkę. Była ładna, ale to nie ona śniła mu się od miesiąca po nocach. Wyciągnął przed siebie bransoletkę.
 - O kurcze! Odpięła mi się – „jego” dziewczyna spojrzała na rękę i na niego. – Pożyczona od mamy. Dzięki! Stokrotne dzięki!
 Podszedł  i zapiął bransoletkę lekko przy tym dotykając jej skóry.
 Dziewczyna wspięła się na palce i musnęła go w policzek, a potem czerwona jak burak odsunęła się, stając między przyjaciółkami.
 - Aleś ty dzika, Ola! – naśmiewała się ta z długą grzywką. — Taki skromny całus dla księcia za złoty pantofelek?
 Trzecia, najmniejsza, filigranowa wręcz blondyneczka z krótkimi włosami, domagała się konkretów.
 - Gdzie chodzisz?
 - Do mechanika, a wy?
 - Do ekonoma – odparła.
 - Ekonom jest na Warszawskiej. Pasuje! Po drodze. Odprowadzę was.
 Śmiały się wszystkie, bo szkoła Irka znajdowała się na drugim końcu miasta.
 - Skoro nalegasz…
 Po drodze dowiedział się, że koleżanki Oli mają na imię Aga i Ewka, że ojciec Oli ma mały warsztat samochodowy, że Aga odchudza się ostro, a Ewka przygotowuje do olimpiady z historii.
 Oczywiście spóźnił się na pierwszą lekcję z matematyki i zarobił pierwszą w tym roku szkolnym pałę z klasówki, na napisanie której miał zbyt mało czasu.

 Od tego dnia stanowili zgraną paczkę. Dziewczyny były nawet zadowolone z towarzystwa wysokiego, szczupłego chłopaka o pociągającej twarzy. Szybko dał się wciągnąć w ich towarzystwo. Skromne pieniądze otrzymywane za praktykę, trafiające do tej pory w ręce Józka, szły teraz na bilety do kina, wstęp na dyskotekę, pepsi, z rzadka piwo. Często i tych pieniędzy zabrakło. Józek domyślał się chyba w czym rzecz i po otrzymaniu renty wciskał mu do kieszeni parę złotych. Mężczyzna od dłuższego czasu był jakiś nieswój, mało chodził, zamykał się w łazience, widać było, że coś go gnębi i Święta Bożego Narodzenia spędził właściwie w łóżku. Irek ograniczył częstotliwość wypadów z dziewczynami. Wstawał o wpół do piątej, karmił krowy i świnie, doił krowy, potem dopiero mył się, ubierał, zaparzał Józkowi kawę, zjadał pośpiesznie pajdę chleba, popijając świeżym, ciepłym mlekiem, a ponieważ nie mógł zdążyć na autobus, którym dotychczas jeździł, zasuwał dwa kilometry na pociąg. Po powrocie zakupy w sklepie, pichcenie obiadu, znowu stajnia, wreszcie około dwudziestej mógł sobie pozwolić na wyciągnięcie z plecaka książek. Ucząc się z mruczącym Filipem na sąsiednim krześle, zasypiał najczęściej po piętnastu minutach.
W pierwszym dniu nauki po feriach zderzył się na dworcu w Dobronipie z wysiadającą z tego samego pociągu Ewką.
 - Cześć – zdziwił się. – Byłbym cię staranował.
 - Przyzwyczaiłam się już, że ludzie nagminnie mnie taranują. Zupełnie jakby moja czapka – wskazała na twarzową czerwoną czapeczkę z włóczki – była jakąś cholernie magiczną czapką niewidką. A tak na poważnie. Gdzie ty się właściwie podziewasz?
 - Stary chory. Jestem właściwie wykończony. Wstaję skoro świt, a wolne mam grubo po zmroku.
 - Coś tam wspominałeś kiedyś o gospodarstwie – przypomniała sobie. – Nie mów, że ty to wszystko sam…
 - Ktoś musi krowę wydoić, gnój wyrzucić i tak dalej.
 - Wiesz, nawet pachniesz krową, a dokładniej czuć cię mlekiem – widząc, że Irek zaczerwienił się z lekka, pożałowała tych słów. – Nie gniewaj się. U ciebie mnie to nie razi, wręcz przeciwnie.
 - Gdzie masz Olę? – zmienił temat.
 - No tak, ty nic nie wiesz. Ola miała zapalenie oskrzeli, teraz ma grypę, a Aga złamała rękę w Nowy Rok. Słuchaj Irek, mam do ciebie małą sprawę…
 - Mów! – ponaglił, ciekawy, o co dziewczynie chodzi.
 - Wybierałam się do ciebie do domu, ale skoro cię widzę, to zdradzę ci w czym rzecz. Ola za dwa tygodnie ma urodziny. Nie może wyjść z domu, żeby cię zaprosić, a mówiła, że mógłbyś wpaść posiedzieć.
 - Za dwa tygodnie?
 - Czternastego, ale prywatkę robi w sobotę jedenastego. I powiem ci coś, tak między nami! Wiem, że jej się podobasz, więc nie przegap okazji.
 - Postaram się przyjść… — zaczął, a widząc karcący wzrok Ewki poprawił się natychmiast: – Przyjdę!
 - Głowa do góry! To tylko małe, kameralne spotkanie.

 Józek czuł się tak źle, że musiał w końcu wybrać się do lekarza.
 - Porobili mi badania – poinformował po południu i dopiero teraz przyznał się, co tak naprawdę mu dolega. – Francowata noga! Doktor mówił, że dawno czegoś takiego nie widział.
 Podwinął nogawkę spodni. Jego noga od stopy po kolano była dosłownie czarna, opuchnięta, wyglądała bardziej jak kłoda drzewa, niż część ludzkiego ciała.
 - Czemu nie powiedziałeś wcześniej?
 - To samo stwierdził doktorek. A ja myślałem, że przejdzie. Irek, jak będziesz jutro wracał ze szkoły, odbierz mi wyniki.
 Następnego dnia z przystanku udał się prosto do Ośrodka Zdrowia. Przebierał nogami, stojąc jako czwarty w kolejce.
 - Proszę? – rejestratorka śpieszyła się, bo zadzwonił telefon.
 - Wyniki chciałem odebrać. Józef Szela.
 Podniosła słuchawkę, rozmawiała przytrzymując ją ramieniem, a jednocześnie grzebała w drewnianej skrzynce na biurku, wypchanej papierami. Odłożyła telefon.
 - Jest. Szela Józef. To twój krewny?
 - Tak. Ojciec.
 - Powiedz ojcu, żeby koniecznie jutro zgłosił się do ośrodka, ma bardzo złe wyniki…
 Nie poszedł rano do szkoły. Trzymając Józka mocno pod pachę zaprowadził go do ośrodka.
Józek wyszedł z gabinetu lekarskiego przygarbiony i najwyraźniej zły.
 - Chodź! – powiedział, nie patrząc mu w oczy, pośpiesznie zapinając kurtkę.
 - Będziesz musiał parę dni zostać sam na gospodarstwie – zaczął mu tłumaczyć, gdy wyszli z budynku.
 - Co ci jest?
 - Dostałem skierowanie do szpitala. Martwica nogi.
 Po tygodniu był już po operacji.
 Irek, widząc na szpitalnym łóżku wychudzonego, bezradnego i okaleczonego człowieka, nie mógł powstrzymać łez.
 - Nie bulwersuj mnie, synek! – rozeźlił się Józek, grożąc mu pięścią. – Jeszcze żyję i nie zamierzam iść na tamten świat. Jestem ino lżejszy o… jakieś pięć kilo. Nie powinienem palić, ale wiesz, lata nałogu robią swoje. Kup mi papierosy, jak przyjedziesz jutro. Był listonosz?
 - Był. Józek?
 - O co chodzi?
 - Ola Jabłecka zaprosiła mnie na urodziny. Skończyła mi się forsa. Pożyczysz na prezent? – wstydził się, że w takiej chwili mówi o pieniądzach.
 - Co jej kupisz?
 - Sam jeszcze nie wiem. Może książkę… Albo jakiś kosmetyk… A może coś z biżuterii…
 - Idź, Irek – Józek z trudem próbował zmienić pozycję ciała. – Idź i baw się dobrze.
 Po szkole, mijając sklepy, zaglądał na wystawy, na które przedtem nie zwracał wcale uwagi. Srebrna bransoletka leżała w oknie wystawowym w samym tyle. Pomyślał, że jest piękna i delikatna, podobna nieco do tej, którą Ola zgubiła w autobusie. Kupił ją bez zastanowienia. W sobotę pojechał umyślnie do Dobronipa, po to tylko, by wybrać w kwiaciarni na dworcu bukiet z szesnastu miniaturowych róż.
 - Poproszę bez folii… - zaprotestował na widok wyciągniętego spod lady szeleszczącego, srebrnego celofanu.
 - Oczywiście! – miła kobieta w odpowiedzi mrugnęła porozumiewawczo.
 Do domu Oli w centrum wsi dotarł kilkanaście minut po siedemnastej.
 Ledwo zdążył nacisnąć przycisk domofonu pojawiła się przy furtce rozgrzana, lekka i smukła w czarnej mini sukience na ramiączkach i butach na obcasach. Wiatr bezczelnie rozwiewał jej włosy na wszystkie strony.
 - Irek! Jak się cieszę, myślałam już, że nie przyjdziesz! Brr, ale zimny wiatr…
 - Nie powinnaś tak latać po polu, chyba że chorowanie to twoje ulubione zajęcie.
 - Coś ty! Domofon mamy zepsuty. Od dwóch godzin zerkam w okno.
 Odebrała mu kurtkę, zarzucając na drewniany wieszak w rogu korytarza.
 - Ewka mówiła, że to tylko małe, kameralne spotkanie… - zerknął z przerażeniem na wiszący stos kurtek.
 - Miała rację. Spoko. Nikt cię tu nie ugryzie.
 - Ola, wszystkiego najlepszego! Szczęścia i spełnienia marzeń, pomyślności, powodzenia w miłości, acha, zdrowia, sympatycznych przyjaciół…
 Podał jej kwiaty i małe czerwone pudełeczko z wyhaftowanym srebrną nicią sercem.
 - Uff… Nie potrafię składać życzeń.
 - Wszystko potrafisz! Dzięki! – zignorowała wyciągniętą rękę chłopaka i zarzuciła mu ręce na szyję. Objął ją w pasie, zrazu lekko, by po chwili mocniej zacisnąć dłonie, zjeżdżające na biodra. Wtulił twarz w gęste włosy, zapach włosów, a może skóry przyprawiał o zawrót głowy. Było mu gorąco.
 Wyswobodziła się z objęć.
 - Ale cacko! – wykrzyknęła, otwarłszy pudełeczko. – Irek! Jest śliczna. Podobna do…
 - Właśnie taką chciałem ci dać. Żebyś miała swoją, nie pożyczaną.
 Włożyła kwiaty do wazonu na niskim stoliku.
 - Chodź – wzięła go za rękę i wprowadziła po schodach najpierw do małego hollu, a następnie do mieszczącego się za drzwiami dużego pokoju. Głośne rytmy muzyki, na które do tej pory nie zwracał uwagi, zaatakowały bez ostrzeżenia mózg wzmożonymi decybelami.
Szeroką rogówkę wraz z fotelami usunięto, żeby nie przeszkadzała, pod okno, a owalny stół pod ścianę, wygospodarowując tym samym maksymalnie dużo miejsca na środku.
Trzy pary podrygiwały boso na śliskim parkiecie w rytm rock’and’rolla. Dwóch chłopców, stojąc przy oknie i paląc papierosy, zawzięcie o czymś dyskutowało. Inny, siedzący samotnie przy stole, popijał piwo i wodził smętnym wzrokiem za Olą. Przysadzisty blondyn i ruda pieguska z zadartym nosem całowali się namiętnie, nie zwracając uwagi na otoczenie. Dwie dziewczyny, jedna w niebieskiej bluzce, druga w czerwonej, kucały przy stoliku, przeglądając kasety do magnetofonu. Napoczęte butelki z piwem położyły na dywanie. Trzy pary skończyły taniec i zajęły się konsumpcją.
 - Cześć! – Ewka bezceremonialnie odeszła od adorującego ją chłopaka w okularach,  by przywitać się z Irkiem. – Widzisz, że fajnie, co nie?
 - Fajnie – odpowiedział i przełknął ślinę czując, jak burczy mu w brzuchu. Od rana nie miał nic w ustach. – Poza tym, że nikogo nie znam.
 - Oj Irek! Wyluzuj, młody!
 Zostawiła go na sekundę, by szepnąć słówko na ucho dziewczynom obsługującym wieżę.
„Biały Miś” ściągnął na parkiet spragnione bliskości ciała. Porwała go siłą na środek.
 - Dobrze wiesz, że nie umiem tańczyć… - szepnął jej zażenowany prosto w ucho. Irek, towarzysząc dziewczynom na dyskotece, rzadko dawał namówić się do wyjścia na parkiet. Czuł, że nigdy nie nauczy się tańczyć.
 - Dreptaj w miejscu i przytulaj mnie, to wszystko. Proste, prawda? I odpręż się wreszcie, ponuraku!
 Przytulił ją, jak radziła. Głowa dziewczyny ledwo sięgała mu piersi.

 Gdy z głośników dał się słyszeć urzekający głos Fredy’ego Merkury'ego, na parkiecie zrobiło się tłoczno. Irek podziękował Ewie za taniec i odprowadził ją ku stole. Próbowała wyciągnąć smętnego bruneta, on jednak najwidoczniej wolał od tańca własne towarzystwo.

 - Odczep się! – odsunął stanowczo rękę Ewy. Miał posępny wyraz twarzy i złe, zawzięte oczy.
 Irek usiadł dwa krzesła dalej. Nałożył sobie sałatki jarzynowej i spałaszował z kilkoma kanapkami. Ola postawiła przed nim na stole szklankę z gorącą herbatą.
 - A dla mnie? – brunet ocknął się z zamyślenia i popatrzył z ukosa na Olę. Wyraz posępności nie zniknął mu z twarzy, wzbogacił się jeszcze o coś bardziej nieprzyjemnego – zaciętość i chęć szukania zaczepki.
 - Oj, Łukasz, nie wiedziałam, że chcesz herbaty. Zaraz ci zrobię.
 - To nie uśmiechaj się do tego pacana, tylko pomyśl o mnie.
 Złapał ją mocno za przegub ręki i pociągnął ku sobie, zmuszając, aby usiadła mu na kolanach.
 - Puść mnie! – krzyknęła oburzona.
 - Bo co? – usiłował wykręcić jej rękę.
 Wyrwała mu się i uderzyła w twarz.
 - Ty cipo! – Łukasz wstał szybko, wywracając krzesło.
 Irek natychmiast znalazł się pomiędzy nim, a Olą.
 - Uspokój się i przeproś! – starał się mówić ze stoickim spokojem.
 - Odpierdol się, wieśniaku! Nie pchaj się między wódkę, a zakąskę.
 Irek pchnął go, aż Łukasz zatoczył się na ścianę.
 - Ty skurwysynu! - Łukasz natarł na niego bez ostrzeżenia. Jego pięść chybiła o centymetr.   Zanim zdążył się zamachnąć po raz drugi otrzymał od Irka cios w brzuch. Kolejny w nos. Schylił się, by podnieść przewrócone krzesło i rzucić w chłopca.
 Ten zdążył się odsunąć, ale noga krzesła boleśnie uderzyła go w ramię.
 - Zatłukę cię, gnoju! – Łukasz, z głową wysuniętą do przodu, ponownie zaatakował. Irek uskoczył w bok i napastnik wylądował na stole z twarzą w półmisku z sałatką.
Całe towarzystwo wybuchło gromkim śmiechem. Łukasz z obrzydzeniem zrzucał, zgarniając palcami, fragmenty jarzyn i majonez. Skierował się chwiejnym krokiem ku wyjściu. Dwie dziewczyny, stojące przy drzwiach odsunęły się przezornie. Wyszedł ze spuszczoną głową, czując się potwornie ośmieszonym.
 - Nic ci nie jest, Irek? -  Ola położyła mu rękę na ramieniu. Wszyscy goście skupili się wokół niego.
 - Nie. Nic mi się nie stało – zapewnił uspokajająco. – Co to za jeden?
 - Kumpel mojego brata. Marek mówił, że czasem dostaje małpiego rozumu, ale nie przypuszczałam…
 Irek dowiedział się dopiero teraz, że Ola ma brata. Nigdy o nim nie wspominała.
 - Przedtem przychodził do Marka – kontynuowała. – Mieszka z ojcem w Starkowie. Kumplowali się razem, choć tak naprawdę, Marek niewiele o nim mógł powiedzieć. Tyle, że fajny chłopak, tylko taki zaczepny i skryty… Marek wyjechał na studia do Warszawy i Łukasz zaczął mnie tak, no wiesz, nachodzić. Byłam z nim raz na dyskotece, ale po godzinie zabrałam się z Wojtkiem – wskazała na chłopca w okularach – do domu. Dzisiaj to on właściwie sam się wprosił. Tyle razy mnie zagadywał, że w końcu, dla świętego spokoju powiedziałam – przyjdź, Łukasz.
 - Ola! – przypomniał sobie Wojtek – on od początku był dziwny. Ani razu nie zatańczył, nie rozmawiał, tylko przyssał się do piwa i tak siedział i patrzył, siedział i patrzył…
 - Tak. Wojtek ma rację! – przytaknęła pieguska o płomiennorudych włosach – siedział, popijał w samotności i podnosił głowę tylko na widok Oli. Zerknęłam kilka razy na niego. Ola, on się patrzył tylko i wyłącznie na ciebie!
 - Nie zauważyłam… - Ola zaczerwieniła się po czubek głowy.
 - Cichy adorator? – zastanawiała się głośno dziewczyna w niebieskiej bluzce.
 - Gorzej, Edyta! – podsumowała Ewka. – Mściwy, zawiedziony adorator.
 - Chodźcie, dziewczyny, zrobimy coś na ciepło. – Ola zbierała brudne i puste talerzyki ze stołu.
 - Dobrze zrobiłeś, że mu dołożyłeś, Irek! – gdy dziewczyny wyszły do kuchni, przysadzisty blondyn wyciągnął paczkę „Klubowych”. Irek odmówił.
 Góra krokietów zniknęła z półmiska w przeciągu kilku minut. Przepieprzony barszcz też.
 Piosenka Michaela Jacksona nie zachęciła nikogo do tańca. Podobnie Lady Pank.
O dziesiątej wyszła Edyta. Dziewczęta jeszcze raz udały się do kuchni, tym razem pozmywać naczynia. Przysadzisty blondyn próbował rozruszać męskie towarzystwo serią kawałów o blondynkach. Po powrocie Oli wyszedł Wojtek ze swoją siostrą. Potem blondyn, którego imienia Irek nie zapamiętał. Irek wyszedł o dziesiątej trzydzieści. Ola odprowadziła go ku drzwiom i czekała aż się ubierze.
 - Zapnij się, mój ty bohaterze – przesunęła mu suwak zamka pod samą szyję. – Przepraszam, że tak głupio wyszło z Łukaszem.
 - To nie twoja wina…
 - Kiedy się zobaczymy?
 - Chciałbym jak najszybciej, ale nie wiem, jak to będzie. Józek jeszcze kilka tygodni poleży w szpitalu. Chcę, żeby wszystko grało, jak wróci. Zależy mi na tym.
- Lubisz go?
- Tak. Lubię. Nigdy się na nim nie zawiodłem i jestem mu coś winien.
 - Chciałabym, żeby na świecie na wszystkich można było polegać tak jak na tobie… Jesteś wyjątkowy.
 - Na razie, Olu.
 - Na razie.
 Stała zbyt blisko, by jej nie objąć, poza tym miał wrażenie, że gdyby tego nie zrobił, byłoby jej przykro. Zarzuciła mu ręce na szyję.
 - Kocham cię… - szepnął cicho.
 Zbliżył usta do jej ust. Były ciepłe i wilgotne…
 - A wy co? Amorów wam się teraz zachciało? – Ewka roześmiała się na ich widok i odwróciła tyłem w poszukiwaniu kurtki.
Ola zarzuciła na plecy sweter i odprowadziła ich ku bramce. Dwa razy posprawdzała, czy dobrze zamknęła wszystkie drzwi. Zabrała się za sprzątanie, żeby rodzice, którzy zapowiedzieli powrót z wyjazdu do brata ojca, w niedzielę zastali porządek. Idąc spać, zostawiła włączone światło.

 W niedzielę ustał wiatr, za to mocno prószyło śniegiem. O osiemnastej spakowała kilka zeszytów i oznajmiła matce, że idzie do Agi. Chciała podzielić się z koleżanką, której unieruchomiona noga w gipsie nie pozwalała na wychodzenie z domu, wrażeniami, chciała poplotkować i pośmiać się ze wszystkiego i niczego, jak zwykle.
 Aga mieszkała trzysta metrów dalej, więc matka nie protestowała, mimo ciemności na dworze.
 - Ola! – ucieszyła się Agnieszka, leżąc z zagipsowaną nogą uniesioną do góry i wspartą na metalowej, zawieszonej u sufitu drabince. – Opowiadaj, jak tam było!
 - Przeciętnie. Mogło być znacznie lepiej gdyby nie Łukasz. Właściwie, to ten idiota zepsuł imprezkę, gdy zaczynała się na dobre rozkręcać. Nie wiem, co mu się stało. Nie mam pojęcia, po co w ogóle wpraszał się od miesiąca. Aga, on się wcale nie bawił. Siedział skubany, młody gniewny, chlał piwo za piwem i patrzył spode łba.  Wściekł się, gdy przyniosłam Irkowi herbatę. Nawijał coś tam, że nie dbam o niego i takie tam pierdoły…Zaczął się do mnie bezczelnie dostawiać, zwyzywał mnie od cip. I wtedy, wiesz, strasznie mi się to spodobało – nasz rozsądny, grzeczny Irek dał mu po pysku. Łukasz wylądował z gębą w sałatce. Wszyscy byli zachwyceni Irkiem, a Łukasz wyniósł się jak niepyszny.
 - To debil! – Aga zwykle podsumowywała ludzi krótko i dobitnie. – Wygląda na to, że zazdrość niszczy mu w przyśpieszonym tempie i tak nieliczne szare komórki. No, ale teraz Ola, to bez żartów! Omijaj drania z daleka, taakii obciach, on ci tego nie puści płazem.
 - Prędzej Irkowi. Trochę się o niego boję.
 - Ten Irek! No, no… Niezły men, Ola.
 - Zgadzam się z tobą.
 - Na myśl o nim już ci oczy błyszczą. Pocałował cię chociaż?
 Ola uśmiechnęła się tajemniczo i dwuznacznie.
 - Popatrz, co od niego dostałam! – dotknęła bransoletki przesuwając ją delikatnie na ręce.
 - Kurde, to dopiero teraz się chwalisz! Myślałam, że to od matki.
 - Podobna, ale to od Irka.
 Ola wyszła z domu Agi o godzinie dwudziestej piętnaście. Przeszła kilka kroków, po czym zmieniła zdanie, zawróciła i poszła jakby jej się nagle zaczęło śpieszyć w przeciwną stronę. Minęła kilka przecznic wąskich dróżek, które szumnie nazwano ulicami. Skręciła w długą ulicę Ustronną, przy której stało raptem kilka domów na krzyż. W jednym z nich, najdalej położonym domku od wsi, mieszkał Irek. Przeszła obok jednego z domów. W oknach świeciło się światło, dzięki czemu zrobiło się jej raźniej na duszy. W drugim domu starsze małżeństwo wychodziło akurat z psem na spacer. Przechodząc koło rozpoczętej budowy zrobiło się jej nieswojo. Miała głowę odwróconą w stronę przykrytej papą sterty cegieł i żelastwa. Nie pamiętała dokładnie drogi, chociaż jeszcze kilka lat temu chodziła tu z mamą na spacer. Wydawało jej się, że musi minąć jeszcze mały zagajnik, a potem przejść jakieś dwieście, trzysta metrów. Rzeczywiście, niedaleko, za zakrętem, przy którym stał jeszcze jeden dom, tym razem nieoświetlony, zaczynały się kępki zarośli i pojedyncze drzewa. Trzy metry od krzaków dostrzegła męską sylwetkę, schowaną częściowo za drzewem.
Stanęła i znieruchomiała. Serce biło jej ze strachu mocno, jak oszalałe.
 - Cześć, Oleńko! – Łukasz wyszedł zza drzewa, stając obok niej. Miał rozpiętą, mokrą kurtkę i warstwę śniegu na włosach.
Ucieszyła się, że to tylko on.
 - Cześć, Łukasz.
 Oczy chłopca błyszczały nienaturalnie w szczupłej twarzy. Poczuła od niego wódkę.
 - Wybrałaś się na spacer, Ola? To tak jak ja. Trzeba czasem zaczerpnąć świeżego powietrza, he, he, he – jego śmiech brzmiał nerwowo.
 Podał jej rękę. Ola nadal stała bez ruchu patrząc mu w oczy.
 Odwrócił głowę w bok, by po chwili gwałtownie ją wyprostować.
 - Słuchaj, Oluś – zaczął przymilnie. – Przepraszam cię. No wiesz, za wczoraj.
 - Postąpiłeś jak… - zaczęła drżącym głosem i urwała wpół zdania.
 - Jak kto? – wykrzyknął, lecz szybko się opanował. – Jak cham? Jak dureń? A może jak zakochany klaun?
 - Nie rozumiem, Łukasz…
- Nie rozumiem, Łukasz! – parodiował jej głos. – Nie rozumiem. Dobrze rozumiesz. Dlaczego ze mną pogrywasz?
 - Pogrywam? – w dalszym ciągu nie rozumiała, o co mu biega.
 - Jak tylko wszedł ten… śmierdzący parobek, nic tylko: Irek to, Irek tamto. On do ciebie nie pasuje, maleńka…
 - Co ty wiesz! – tym razem głos jej drżał, ale z gniewu. – Nie masz prawa tak mówić. Nie masz prawa…
 Chwycił ją za ramiona i potrząsnął.   Odepchnęła go z odrazą. Jego śmiech był niesamowity – niski i chrapliwy, sprawił, że dziewczynie przeszły ciarki po plecach.
 - Nie miałaś dla mnie serca i czasu wczoraj. Nieładnie! Jak dziwka oglądałaś się za innymi. W takim razie dzisiaj zatańczymy. Mogę panią prosić do tanga? – ukłonił się nisko.
 - Daj mi święty spokój! Zostaw mnie!
„Bo do tanga trzeba dwojga…”
śpiewał wbijając jej paznokcie w plecy i obracając się z nią w kółko kilka razy. W pewnym momencie stracił równowagę, przewracając się pociągnął ją na siebie. Podparła się o zaśnieżoną ziemię usiłując wstać. Trzymał ją mocno w objęciach.
 - Moja Ola… Moja jedyna!
Chwycił ją za głowę przyciągając ku sobie jeszcze bardziej. Jego usta łapczywie przywarły do jej ust, czuła jak wsuwa jej język… Wyrwała się i uderzyła go w twarz. Udało się jej podnieść. Złapał ją za kurtkę, ciągnąc i próbując przewrócić.
 Zaczęła biec, szybko, byle szybciej, byle dalej. Oświetlone blaskiem księżyca zabudowania majaczyły pod lasem.
 To przecież blisko! Zdążę! – pomyślała i niespodziewanie potknęła się w śnieżnej koleinie.
 Już był przy niej, ukląkł zdyszany, przytrzymując ją za włosy.
 - Puść mnie! Kurwa, puść mnie natychmiast! – wystrzeliła rozcapierzoną ręką rozorując mu paznokciami twarz.
 Dotknął zadrapania. Usta wykrzywił mu grymas wściekłości.
 - Ty dziwko! – uderzył ją pięścią w usta. Usiadł jej na biodrach. Wymachiwała chaotycznie rękami.
 Szybkim ruchem sięgnął do kieszeni kurtki.
 - Puść mnie! – zaskomlała żałośnie widząc w ręku Łukasza błyskające ostrze noża.
 - Nie pozwolę ci odejść, tak po prostu zostawić mnie, pieprzyć się z innymi … Nie pozwolę! Nigdy! Słyszysz zdziro? Nigdy!
 Pierwsze dźgnięcia w klatkę piersiową nie bolały nawet tak bardzo, tylko utrudniały oddychanie, powodowały, że oddech stał się świszczący i płytki, z każdą zadaną raną płytszy. Gdy ostrze noża rozcinało jej skórę i mięśnie twarzy, zasłaniała obronnym gestem głowę, chwyciła nawet nóż. Gdy szarpał na niej bluzkę i spodnie, nie miała już siły się bronić, czuła tylko ogarniające ją zimno i rozrywający, tępy ból w podbrzuszu. Nie poruszyła się i nie drgnęła. Słyszała, jak Łukasz jęczy, niczym ranne zwierzę, podnosi się i odchodzi, łkając. Leżała nadal, bojąc się, że powróci. Po sekundach, minutach, a może godzinach, nie miała pojęcia, ile czasu minęło, czas przestał się dla niej liczyć, otworzyła z wysiłkiem oczy. Duże płatki śniegu opadając lekko, błyszczały w blasku księżyca.

 Jeśli się nie ruszę, wkrótce przysypie mnie całą… - kalkulowała. Z najwyższym trudem uniosła się na łokciu i przewróciła na brzuch. Podczołgała się kilka metrów. Przy próbie wstania zabolał brzuch i zakręciło się w głowie. Upadła twarzą do śniegu. Za drugim razem postękując i sapiąc zdołała wstać. Szła pochylona do przodu, na szeroko rozstawionych nogach, jak dziecko dopiero uczące się chodzić. Zataczała się i potykała nieustannie. Spływająca z ran krew znaczyła za nią drogę, niczym za uciekającą przed myśliwymi śmiertelnie ranną sarną.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro