12. Nie wtrącaj się w nie swoje sprawy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

 Pluła sobie w brodę, że nie ma samochodu, ani nawet prawa jazdy. Za rok, dwa, jak mała podrośnie, koniecznie musi pomyśleć o prawku. Kupi choćby starego, paskudnego Malucha, mniejsza o estetykę; ważne, żeby się toczył… Na razie jednak muszą jej wystarczyć własne nogi i siła mięśni kończyn górnych.

 Uchwyt plastikowej, trzylitrowej butelki z olejem wbijał się w palce. Cukier, mąka, mięso, dżem, soczki – wszystko to pojedynczo nie było ciężkie, ale powrzucane do jednej siatki na zakupy ważyło zbyt wiele. Co zrobić? Takie życie!

 Raz, dwa razy w tygodniu musi robić większe zakupy, taka jej rola i ot, cała filozofia.

 Dobrze, że ma za co! Że nie musi skrzętnie ukrywać każdy grosz przed Sławkiem. Sławek! Zamknięty rozdział życia. Wielka Miłość i Wielka Przegrana. Teraz, dźwigając zakupy, zdała sobie sprawę, że były mąż nic już dla niej nie znaczy, nie myśli o nim z żalem, ani też mściwą nienawiścią.

 Ten, albo żaden – postanowiła zdecydowanie, ujrzawszy po raz pierwszy, na weselu kuzynki postawnego, pewnego siebie chłopaka.

 Nie wylewał za kołnierz, ale kto na weselu wylewa? Jej samej też szumiało nieźle w głowie. Świetnie tańczyło się ze Sławkiem. Świetnie rozmawiało.

 Po północy wyszli ochłodzić się na taras. Kilka złaknionych świeżego powietrza i krótkiego sam na sam par stało, podobnie jak oni, w różnych punktach, co parę metrów, rozmawiając półgłosem, spoglądając w księżyc. Ochłodziła się do tego stopnia, że z wdzięcznością przyjęła narzuconą na plecy marynarkę pachnącą tytoniem i wodą kolońską.

 Dowiedziała się, że mieszka w wynajętym mieszkaniu, że tyra, rzadko kiedy krócej niż dziesięć godzin dziennie, jako ochroniarz w hipermarkecie i że marzy o studiach dziennikarskich, ale to tylko marzenia. W niedzielę na poprawinach nie pamiętał rozmowy na tarasie i znowu opowiadał jej to samo. Przytulił ją. Urok chwili, może brat księżyc, a może tylko buzujący w żyłach alkohol sprawił, że nie broniła się przed pocałunkiem.

 Po raz drugi spotkała go przypadkiem po kilku tygodniach na dworcu autobusowym. Zaprosił ją na kawę i zapytał nieśmiało, co sądzi o wspólnym wybraniu się do kina.

 – Czemu nie – zgodziła się.

 Spotykali się co niedziela, nieprzerwanie przez kilka miesięcy. Podobał jej się. Okazał się inteligentnym, wygadanym, wesołym mężczyzną. Jedyne, co ją zastanawiało, to fakt, że prawie zawsze czuć było od niego wódką.

 Zapytała go o to.

 – Aniu – uspokoił ją. – Robimy sześć dni w tygodniu po dziesięć i więcej godzin. Spotykamy się tylko w niedzielę. Kilku kumpli przy piwie. Potem pędem z pubu lecę do ciebie i tak… rozumiesz?

 – Rozumiem.

 Faktycznie – zastanawiała się wieczorem w łóżku. – Ma przesrane. Robi cały tydzień od rana do wieczora, to chociaż w niedzielę chce posiedzieć z kumplami. A którzy faceci siedzą o suchym pysku? Przecież tata też się umawiał z koleżkami na partyjkę pokera i wracał nieraz porządnie wstawiony. Jakoś dbał o mnie i mama też nie miała przy nim powodu do narzekań. Musiał odreagować nudną pracę referenta w ZUSie, całą tę nerwówkę, pranie mózgu i wyścig szczurów. Myślał tylko o emeryturze, a kiedy wreszcie się doczekał, zmarł na zawał trzy miesiące później.

 Uśmiechnęła się na myśl, jak Sławek się jej oświadczył: zostawił ją w parku na ławce, mówiąc, że zaraz wróci. Myślała, że poszedł za potrzebą.  Przybiegł zdyszany po kilku minutach z ogromnym naręczem kwiatów. Dwie starsze panie plotkujące na sąsiedniej ławce podniosły głowy, zerkając zaciekawione. Biły dyskretnie brawo, gdy chłopak uklęknął przed Anną, nie bacząc na kałużę.

– Kocham cię – szepnął, patrząc zakochany w jej oczy. – Nie potrafię bez ciebie żyć. Zgodzisz się wyjść za mnie?

Zgodziła się bez wahania. Miała dwadzieścia cztery lata, kilku dobrych znajomych i żadnego odpowiedniego kandydata na męża.

– Przystojny ten twój Sławek, córuś! – przyznała matka, gdy za narzeczonym Anny zamknęły się drzwi. – W dodatku bardzo sympatyczny.

Sławek był sympatyczny.

Po ślubie dowiedziała się, że mąż wcale nie robi po dziesięć godzin, lecz ma normalną ośmiogodzinną dniówkę, a jego odreagowanie stresów w towarzystwie kumpli odbywa się nie tylko w niedzielę, a praktycznie codziennie. Sławek nie był wprawdzie nałogowym alkoholikiem, czego się najbardziej obawiała, niestety okazał się być… nałogowym hazardzistą. Gdyby udało się odzyskać forsę pozostawioną w kasynach, uzbierałoby się tego na całkiem niezły wozik, może nawet chatę. Być może prosząc ją na kolanach o rękę, chciał wyrwać się ze szponów hazardu, rozpocząć nowe życie — nie udało się. Chęć gry za wszelką cenę, podniecenie temu towarzyszące, jak każdemu innemu graczowi, który już, już jest o krok od Wielkiej Wygranej, niepowtarzalna atmosfera kasyna odniosły zwycięstwo nad żoną, a potem dzieckiem.

W siódmym miesiącu ciąży wpadła, nie umawiając się z nim, do sklepu. Zastała go w kantorku, obłapiającego osiemnastoletnią klientkę. Anna, nie czekając p, aż dziewczyna obciągnie kusą spódniczkę, wyszła, trzaskając drzwiami.

Przepraszając, w domu, ze łzami w oczach, tłumaczył, że dziewczyna sama usiadła mu na kolanach, że jest tylko bezmyślnym samcem, jak wszyscy faceci, i tak tylko machinalnie ją objął.

– Nie myśl sobie, że wszystko ci wybaczę, bo jestem bezradną babą z brzuchem – wycedziła przez zęby szczotkując energicznie włosy. – Jeszcze jeden taki numer, a pożałujesz! Dam sobie bez ciebie radę, Sławek!

Przez następne trzy tygodnie punktualnie przychodził z pracy, ba, wziął się nawet za cięcie drzewa i wymianę kafelek w łazience. W niedzielę, jak za dawnych, dobrych, narzeczeńskich czasów szli na spacer lub do kina. Super truper! W dniu jego wypłaty mieli kupić wózek. Nie kupili. Wrócił do domu nad ranem bez wypłaty, w dodatku pijany jak bela. Przegrał i przepił całą forsę, obstawiając niewłaściwe liczby.

– Byłem o krok od wielkich pieniędzy! Chciałem, żebyś była szczęśliwa…

– Nienawidzę cię! Zatruwasz mi życie! Życzę ci, żebyś zdechł! – w gniewie miała zwyczaj wykrzykiwać bez zastanowienia przykre słowa, nawet jeśli nie były zupełnie zgodne z prawdą, byle tylko dopiec do żywego.

Wyszedł bez słowa.

Po dwóch tygodniach w nocy dostała bóli. Życzliwy sąsiad zawiózł ją do szpitala. Po godzinie, bez żadnych komplikacji urodziła córeczkę. Dziesięć punktów w skali Apgar! Aż jej dech zaparło, rozpłakała się ze wzruszenia, gdy położna położyła jej na piersi małą istotkę z kręconymi, jasnymi włoskami. W tej chwili, gdyby mąż był obok, wybaczyłaby mu wszystko z wdzięczności za cenny dar macierzyństwa.

Życzliwy sąsiad z matką odebrali je na trzeci dzień.

Długo przeglądała się krytycznie w lustrze i mierzyła obwód bioder.

Niewątpliwie przytyłam! Muszę jak najprędzej pozbyć się tego ohydnego sadła... A rozstępy?! Nie rzucają się w oczy, jednak są! Boże, jak Sławek zobaczy mnie w takim stanie…

Zjawił się po kilku dniach z nowym wózkiem i wiązanką róż. Stanął skruszony nad łóżeczkiem ze śpiącą córeczką i zareagował podobnie jak ona w szpitalu. Obtarł łzy wzruszenia.

Wykrzyczała na niego całą złość, wszystkie nagromadzone żale, potem z kobiecą chytrością pertraktowała niczym zręczny dyplomata warunki dalszego wspólnego życia.

– Żadnych knajp, żadnych kasyn i żadnych panienek! Rozumiesz?

Zgodził się na wszystko. Jego żona miała teraz asa w rękawie – małą, uroczą dziewczynkę, w której zdążył się już bezgranicznie zakochać.

– Spróbuję skończyć z tym syfem… Wszystko będzie dobrze, zobaczysz! – obiecał wyciągając ku niej rękę na zgodę. – Przebaczysz mi Aniu?

– Tym razem tak – podała mu dłonie.

Ucałował obie.

Od tej pory ich wzajemne relacje znacznie się poprawiły. Przestał włóczyć się po kasynach i barach, łazienkę odpicował niczym zawodowy posadzkarz. Gdy Anna, wykończona, zasypiała nieraz grubo po północy, wstawał, nie budząc jej, do wiercącej się niecierpliwie Iwonki, przewijał, podawał dziecku herbatkę, tulił w ramionach dopóki mała ponownie nie zasnęła. Anna, pomimo nawału pracy w domu, odżyła. Iwonka była pogodną, zdrową, prawidłowo rozwijającą się dziewczynką. Uwielbiała tatusia. Na jego widok piszczała zachwycona, wyciągając ręce. Zresztą, Sławek miał dla niej o wiele więcej cierpliwości, niż Anna, która, przebywając non stop z dzieckiem, potrafiła na nie porządnie nakrzyczeć, a nawet dać klapsa.

Sławek nie miał też żadnego powodu, żeby narzekać na teściową. Monika była od początku pozytywnie nastawiona do zięcia i jak to się nieładnie mówi – nigdy nie robiła mu koło dupy.

Tak zwykłe kończą się bajki – Anna podsumowała własne wspomnienia, dochodząc do ulicy Szczawiowej, przy której stał trochę już zaniedbany, lecz wcale jeszcze niebrzydki, duży piętrowy dom, w którym mieszkała od dwudziestu siedmiu lat.

Nagle przyszła jej nieprzemożna ochota podrapać się po nosie. By jednak wykonać tak nieskomplikowaną czynność musiałaby przystanąć i położyć zakupy na chodniku.

Podrapiesz się za pięć minut – powiedziała półgłosem Anna, której śpieszyło się do domu zrzucić szpilki i wziąć kąpiel, do Anny, którą wciąż uporczywie swędział przeklęty czubek nosa.

Życie to nie bajka! – powróciła do wspomnień.

Życie to nie bajka – to samo uświadomiła sobie boleśnie, gdy odebrała od listonosza kopertę zaadresowaną do męża. Sądowe wezwanie do płacenia alimentów! Katarzyna Piotrowska. Jaka znów Katarzyna?

Katarzyna Piotrowska okazała się dwudziestoletnią studentką, którą jej poczciwy Sławek zmusił do przerwania studiów na wydziale prawa i administracji.

Sławuńcio jak zwykle tłumaczył, że to tylko epizod, jeden, jedyny krótki razik. Anna czym prędzej wniosła sprawę o rozwód z winy męża.

Po rozwodzie spotykali się raz na miesiąc w drzwiach, mówiąc sobie „cześć". Tyle Sławek wywalczył w sądzie – jedno w miesiącu widzenie z córeczką. Przyjeżdżał rano, Anna wybierała się wtedy do fryzjera, do sklepu, bądź do koleżanki na ploty, jej powrót był sygnałem dla Sławka, że pora zwijać żagle. Na początku próbował ją zagadywać, przepraszać, nie miała chęci słuchać, przerywała mu przy każdym nieudolnym usiłowaniu nawiązania dialogu. Pewnej wyznaczonej na odwiedziny soboty nie pojawił się wcale.

No i dobrze! – pomyślała mściwie. – Do diabła z nim!

Po miesiącu znów nie odwiedził dziecka.

Czyżby jego miłość do Iwonki wygasła? – zastanawiała się. – No tak! Sławek! Słomiany zapał jak zwykle.

Przystanęła przed furtką, położyła na chwilę torbę i wyciągnęła ze skrzynki pocztę.

Nareszcie wolny wieczór! – ucieszyła się, przekręcając klucz w drzwiach wejściowych pustego domu. – Słomiana wdówka! – mruknęła z zadowoleniem, zrzucając szpilki i wbijając nogi w rozczłapane, miękkie i ciepłe kapcie.

Matka wybrała się dzisiejszego wieczoru wraz z wnuczką do koleżanki na imieniny.

– Nie martw się o nas, Aniu, gdybyśmy przypadkiem nie wróciły na noc – uprzedziła ją rano. – Wrócić wieczorem od Wandy do Homowa jest rzeczą fizycznie niemożliwą, zresztą musiałabym być bez serca, ciągając dzieciaka po ciemku do domu. Iwonka będzie nareszcie miała okazję pobawić się z innymi dziećmi. Wandzine wnuki są w wieku małej, Boże, jak ten czas szybko leci, dopiero co Wanda użerała się z mężem pijakiem i ledwo wiązała koniec z końcem, żeby swojej Anetce zapewnić jako takie życie, a tu już Anetka ma swoje dzieci. I popatrz, Aniu – mówiła nieprzerwanie – jak to sytuacja powtarza się z pokolenia na pokolenie. Anecie też dostał się taki drań, pijak jak i matce. A ty sobie wreszcie odpocznij, Aniu – przykazała z matczyną troskliwością. – W twoim wieku cienie pod oczami świadczą o chorobie lub przemęczeniu. Podejrzewam, że chodzi o to drugie.

Monika, jak podekscytowana przed pierwszą randką nastolatka, przymierzała przed lustrem co ładniejsze sukienki. Anna domyślała się, czemu. Brat Wandy, miły stary kawaler, najwyraźniej adorował jej mamuśkę. Wyśmienicie!

Wypakowała zakupy. Odgrzana fasolka po bretońsku smakowała świetnie. Zerknęła na koperty – wszystko urzędowe pisma, położyła je na razie na lodówce.

Wyciągnęła się wygodnie na kanapie przed telewizorem w pozycji półleżącej, włączyła przestarzały sprzęt video. Kaseta z filmem „Czekolada" czekała na taki wieczór, jak ten, by ją obejrzeć. Johnny Depp nie wywoływał palpitacji serca, lecz był w jakiś sposób szczególny.

Potem odchamię się jeszcze bardziej – przypomniała sobie leżące na szafie w sypialni wiersze Twardowskiego, czekające od dwóch miesięcy na sposobność. Końcówkę filmu przegapiła, zdrzemnąwszy się. Postanowiła nie cofać kasety. Przygotowała sobie kilka kanapek. Idąc po schodach, przypomniała sobie o listach na lodówce.

Czytała przy jedzeniu.

Wyciąg bankowy…

Od czasu, gdy go sporządzono, kasa na koncie zdążyła uszczuplić się o połowę.

Reklama z Klubu Książki…

Cztery lata temu zamówiła książkę o karmieniu niemowląt i od tego czasu posyłano jej regularnie kolejne, które odsyłała z prośbą o niedostarczanie następnych pozycji. Najwidoczniej jej listy trafiały nieprzeczytane do kosza, czego dowodem była kolejna książka, tym razem na temat pielęgnacji ciała i sztuki makijażu.

Rozdarła następną kopertę.

Ośrodek Zdrowia…

Czego znowu chcą?

Wyciągnęła z koperty wezwanie do stawienia się z Iwonką na bilans dwulatka.

Obróciła w ręce czwarty list, zaadresowany komputerową czcionką, bez żadnej pieczątki i adresu zwrotnego. Zanim rozłożyła kartkę papieru, sięgnęła po kanapkę.

„ Nie wtrącaj się w nieswoje sprawy, bo sobie biedy napytasz. Stul pysk i rób swoje, masz ciepłą posadkę, to ją szanuj i nie wychylaj się. Chyba nie chcesz, żeby tej twojej małej coś złego się przydarzyło? I zapamiętaj sobie raz na zawsze, bo potem pożałujesz – nie donosi się na kolegów. A ściany mają uszy, jeśli tego jeszcze nie wiesz.

Wszystkowiedzący„

Ręka zadrżała, wypuszczając kartkę z ręki. Z drugiej wypadła kanapka, oczywiście posmarowaną częścią paćkając podłogę.

Nic nie widzieć, nic nie słyszeć…Więc i ona ma być głucha i ślepa? Niedoczekanie! Ale…

„Chyba nie chcesz, żeby twojej małej coś złego się przydarzyło?

Gówno! To tylko nic nie znaczący list. Głupi kawał! Z drugiej strony? Iwonka! Za żadną cenę nie pozwolę jej nikomu skrzywdzić!

Odłożyła kartkę na stolik wpatrując się bezmyślnie w równe komputerowe znaki, wydrukowane pogrubioną czcionką, z zachowaniem podwójnych odstępów między wierszami.

Kto to mógł wysłać? – zaczęła snuć domysły.

Nikt konkretny nie przychodził jej na myśl. W pracy nie miała przyjaciół, wydawało jej się, że nie ma też wrogów. Widocznie się pomyliła.

Mayer, nie pijąc od wczoraj ani kropli alkoholu, czuł w sobie coś, co można by delikatnie określić nieznośną lekkością bytu. Nie mógł sobie pozwolić na codzienną porcję alkoholu, gdyż dobrze wiedział, że z małej mazurskiej dziury do Dobronipa spory kawał drogi, a napotkany patrol policji mógłby okazać się nieprzejednany. Tymczasem on wieczorem musi wrócić do domu, do syna, zanim poczciwa pani Helena wyjedzie do siostruni. Zresztą szkoda kobitki. Znał ją dobrze. Wiedział, że nie ruszy się z domu, dopóki nie przekaże opieki nad Pawełkiem w ręce swego pracodawcy.

Te kilka dni w domku nad jeziorem miało na niego dobroczynny wpływ. Spokój, cisza przerywana tylko odgłosem ptaków wzbijających się w powietrze i szumem wiatru, ani grama człowieka, żadnego telewizora, komputera, nawet telefon tracił tutaj co jakiś czas zasięg.

Edmund jadł, gdy żołądek dopominał się jedzenia, spał gdy organizm domagał się snu. Nie żałował sobie piwa i wódki, zakupionych po drodze na stacji benzynowej.

Ryby brały jak na komendę. Wysiadywał godzinami nad brzegiem jeziora, popijając z puszki piwo, wystawiając pomarszczoną twarz na słońce.

Dziś wróci do domu i weźmie się z życiem za bary. Jeszcze dziś… Potem tu wróci! Wróci z Pawełkiem. Pokaże synkowi, jak zakładać haczyk na wędkę, będą razem wpatrywać się w spokojną toń jeziora. Weźmie małego za rękę i oprowadzi po okolicznych polach i lesie. Postara się dużo, dużo mówić, będzie obserwować, jak zachwycony chłopak rozgląda się dookoła. Rozpali ognisko, przytuli chłopca do siebie, pokaże mu gwiazdy… Tylko musi wrócić. Pozałatwiać nagromadzone sprawy, usiąść przed komputerem, przeczytać zaległe maile, przejrzeć pisma i uregulować rachunki. Postanowił też, pierwszy raz od kilkunastu miesięcy, sprawdzić księgę przychodów i rozchodów prowadzoną przez Michała. Dał wprawdzie chłopakowi wolną rękę w prowadzeniu rodzinnego interesu, uważa go za uczciwego i oddanego pracownika, jednakże to on jest właścicielem, a to zobowiązuje. Michał zresztą ma mnóstwo spraw na głowie, zawsze zagoniony i zaangażowany w kilka spraw jednocześnie to i o pomyłkę nietrudno. Jeśli sam się szybko za to weźmie, będzie czas wychwycić i poprawić jeszcze ewentualne błędy, zanim uczyni to skarbówka.

Dwa wypatroszone i oczyszczone karpie wsadził do zamrażarki, dwa piwa będące pozostałością po dwudziestu pięciu przywiezionych cztery dni temu położył poziomo na dolną półkę w lodówce. Zebrał pościel z wersalki i ułożył w rogu, przykrył kocem. Sprawdził, czy oprócz lodówki nie pozostawił włączonych do kontaktu innych urządzeń elektrycznych. Pozamykał okna, zasłonił żaluzjami. Dwa razy wracał ku drzwiom upewnić się, że je zamknął. Drewniane sztachety wokół domku były tak niskie, że byle dzieciak przeskoczyłby je bez trudu, mimo to dla zasady zamknął na kłódkę niską, drewnianą furtkę. Przeżegnał się i ruszył w drogę swym drugim, rzadko używanym, wyeksploatowanym przez poprzednich właścicieli terenowym Suzuki. Po przejechaniu trzech kilometrów przestało działać radio. Ujechał jeszcze kilometr, zanim wysiadł w szczerym polu silnik.

Zaklął szpetnie pod nosem, wysiadając z samochodu. Obszedł wóz dookoła łudząc się, że samo krytyczne obrzucenie wzrokiem wysłużonego krążownika szos pozwoli mu ruszyć z miejsca. Niestety, zastosowana taktyka nie pomogła. Wyjął notes z rzuconego niedbale na tylne siedzenie plecaka, odszukał numer telefonu warsztatu samochodowego, prowadzonego na czarno przez miejscowego mechanika–samouka pięć kilometrów stąd, wystukał numer na komórce i… abonent poza zasięgiem lub czasowo wyłączony. Wybrał numer komórki Michała i usłyszał ten sam komunikat. Ponawiał próbę kilka razy. Gdy okazało się, że telefonu stacjonarnego w Dobronipie również nikt nie odbiera, rzucił zniecierpliwiony telefon obok plecaka.

Helena Kocikowska siedziała obok rysującego na kartce, milczącego Pawełka spoglądając co rusz na zegarek.

Szesnasta…

Zazwyczaj o tej porze wychodzi już z domu na pociąg, poza wyjątkami, gdy Mayer osobiście odwozi ją na dworzec.

Drgnęła usłyszawszy pukanie. Pawełek nie zwrócił w ogóle uwagi, że ktoś puka, rysując w skupieniu czerwone, zazębiające się o siebie koła.

– Proszę. – Spodziewała się ujrzeć swego pracodawcę.

– Pani Heleno, już szesnasta. Odwiozę panią na dworzec – Michał Więzik uśmiechnął się uprzejmie, stojąc w progu.

Helena z trudem odwzajemniła uśmiech. Nie znosiła szczerze Michała, uważała, że facet wykorzystuje swego szefa i zarazem wujka.

– Na razie nie pojadę. Poczekam, aż wróci pan Edmund – nie czekając na odpowiedź, odwróciła się w stronę Pawełka.

Michał wyszedł, by wrócić po kilku minutach.

– Właśnie rozmawiałem z Edmundem. Jedzie. Za pół godziny powinien już być w domu. Polecił mi odwieźć panią na dworzec.

Odetchnęła z ulgą słysząc, że Mayer wraca. Nie chciałaby zawieść siostry. Grażynka czekała całe długie pięć dni, by spędzić z nią krótkie, szybko następujące po sobie sobotę i niedzielę. Siostra zaczęła tracić wzrok w wieku dziesięciu lat, gdy pijany ojczym tłukł jej głową o ścianę, aż straciła przytomność. W klasie maturalnej musiała zrezygnować ze szkoły – była całkowicie ślepa. Jak na ironię to właśnie Grażynka zajmowała się sparaliżowanym ojczymem. Helena studiowała równocześnie filologię i psychologię, poza tym czuła, że gdyby jej opiece powierzono to bydlę, zabiłaby go prędzej czy później. Udusiła, otruła, niewykluczone, że zarąbała siekierą. Z dwóch sióstr to ona była zawzięta. Grażynka karmiła starego dziadygę, przebierała i przewracała na bok, żeby nie miał odleżyn. Wszystko to przez długie trzy lata, bez słowa skargi. Grażynka też jako jedyna na pogrzebie Gustawa Kocikowskiego uroniła łzę. Helena demonstracyjnie wyszła z kościoła, zaraz gdy ksiądz zaczął mówić kazanie o zbawiennej roli cierpienia w życiu człowieka. Dla niej cierpienie – takie cierpienie, jakiemu bez protestu poddała się siostra, było bez sensu.

Trzydzieści sześć lat ślepoty pozwoliło Grażynce oswoić się z kalectwem. Oswoić nie znaczy polubić. W małym mieszkanku, gdzie wszystko stało ułożone co do centymetra na swoim miejscu, nie czuła się źle. Gorzej było poza domem: na ulicy, w sklepie, w urzędzie. No i w bibliotece, dokąd chodziła regularnie wypożyczać „książki mówione", a pani Maria – kierowniczka filii — usiłowała na siłę się z nią zaprzyjaźnić.

Ponad wszystko Grażynka przedkładała jednak czas spędzony z Helą, gdy wreszcie, po całym prawie tygodniu przesiadywania samotnie w czterech ścianach, miała możliwość bezpośredniej rozmowy, wyjścia na spacer, na cmentarz, nad wodę i od czasu do czasu na koncert.

Helena złożyła nerwowo ręce na kolanach – miałaby więc zostać tutaj, gdy Grażynka już piecze, taki sam od wielu lat, biszkopt, którego przepis zna na pamięć, zawsze się udaje i czeka na nią z niecierpliwością.

– Ale…

– Pani Heleno, żadnych ale – przerwał Michał. – Mam panią wsadzić osobiście do pociągu i koniec. Polecenie szefa. Te pół godzinki, zanim wrócę, Rysiek zajmie się Pawełkiem.

Westchnęła biorąc na ramię torebkę. Nie potrzebowała nic więcej. Część ubrań, bielizna, przybory toaletowe i kosmetyki leżało w szafce w mieszkaniu Grażynki.

Wychodząc, ucałowała Pawełka. Chłopczyk uniósł wolno rączkę, dotykając jej policzka, uśmiechnął się z rezerwą, po czym wrócił do przerwanej czynności rysowania. Helena nie wiedziała, że Michał zostawia go samego. Krzysiek Hamak zwolnił się u Michała dwadzieścia minut wcześniej, natomiast Rysiek chlał piwo w knajpie.

W tym samym czasie, kilkaset kilometrów od Dobronipa, mechanik holował do warsztatu samochód Mayera.

Michał otworzył drzwi auta pani Helenie i wrócił na plac przed domem. Spuścił przywiązanego na łańcuchu pod schodami Brutala.

No, teraz nikt obcy nie ośmieli się szwendać po posesji – pomyślał zadowolony.

– Chyba będzie burza... – zagaił rozmowę z Heleną.

– Byle nie teraz. Pawełek boi się burzy – na obliczu Heleny malowała się troska. Nie czuła się najlepiej, wyjeżdżając.

– Rysiek sobie z nim poradzi. To tylko kilka minut. Edmund też lada chwila wróci – uspokoił ją po raz kolejny Michał, ruszając z miejsca.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro