13. Którego dzisiaj mamy?

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

 Irkowi ostatnio nie wiodło się najlepiej. Józek rozmawiał z nim tylko tyle, na ile zmuszała go konieczność. Nawet Filip go unikał, siedząc osowiały w kącie pokoju i odpowiadając gniewnym fuknięciem na próby okazania przyjaźni. Nie można powiedzieć, że pożar nie zostawił żadnych śladów na kociej psychice. Żywotny i pogodny kot stracił całkowicie dotychczasowy wigor i siły witalne. Bywały momenty, że zrywał się ze swego legowiska i, stojąc pod drzwiami, przeraźliwie miauczał.

Praca w pogotowiu, z której Irek na początku tak się cieszył, zaczęła go mierzić. Stał się ponury i zamknięty w sobie. Darzył zaufaniem jedynie zrównoważonego doktora Głowkowskiego i Anię Sochę, z którą udawało mu się od czasu do czasu zamienić parę zdawkowych słów na korytarzu lub w drodze na dworzec.

 Sanitariusze i lekarze handlujący bezwstydnie zwłokami pacjentów zaczęli uważać go za swojego. To on najczęściej wybierał numer komórki telefonu Ryśka lub Michała po stwierdzeniu zgonu. Jedynie w przypadkach, gdy któryś z kolegów miał umowę z konkurencyjną firmą, nie nalegał.

 Co gorsze, Kłosek jednak naliczał mu procenty od pożyczki — takie lichwiarski procenty, że jego dług prawie cały czas się powiększał.

 Franciszek Dronka stanowczo zbyt dużo palił. Pomimo tego ten szczupły, pięćdziesięcioletni, wysportowany mężczyzna mógł się pochwalić końskim zdrowiem. Prowadzili z żoną, córką i zięciem mały, rodzinny, choć całkiem dochodowy biznes. Wyrabiali sztuczną biżuterię.

 W piątek skończyli pracę wcześniej niż zazwyczaj. Elżbieta Dronka musiała jeszcze upichcić coś na szybko, posprzątać i spakować rzeczy na jutrzejszy wyjazd. Rano skoro świt wybierali się całą rodziną do Żywca, skąd pochodziła Ela. Jej rodzice obchodzić mieli pięćdziesięciolecie ślubu.

 — Sprawdzę samochód przed wyjazdem — oznajmił Franek po obiedzie.

 — Chwała Bogu. Nie będziesz mi przeszkadzał przy sprzątaniu — odpowiedziała.

Gdy wycierała kurze, zadzwonił domofon. Nie podniosła nawet słuchawki tylko wcisnęła guzik od drzwi. Za drugim razem podniosła słuchawkę pewna, że to Franek żarty sobie stroi.

 — Czego tam znowu? — krzyknęła groźnie.

 — Niech pani zejdzie, pani Dronkowa! Mąż się przewrócił.

Poleciała biegiem w fartuchu i kapciach.

Zbiegowisko przed blokiem. Ktoś dzwonił na pogotowie. W tłumie znalazł się lekarz z pobliskiej przychodni. Od razu wziął się za reanimację.

Karetka przyjechała dopiero po dwudziestu pięciu minutach.

 — Będzie żył — zapewniał ją doktor z przychodni.

 — Zator — określił od razu stan Franka lekarz z pogotowia. Sanitariusz z młodym kierowcą przerzucili chorego na nosze, kierowca został na zewnątrz, sanitariusz zamknął się z pacjentem w karetce.

 — Niech pani przyniesie swój dowód osobisty — zażądał lekarz.

 — Czy mogę jechać z mężem do szpitala? — zapytała, podając dowód.

 — Na razie nigdzie nie jedziemy. Będziemy reanimować na miejscu — odburknął, po czym wszedł do karetki.

 Wyszedł po niecałej godzinie. Domyśliła się, co się stało, gdy zaproponował jej coś na uspokojenie.

 Zrobiło się jej słabo. Kierowca pomógł jej usiąść na pobliskim murku.

 Lekarz kiwnął na niego.

 — Zabieramy ciało do chłodni. Proszę czekać, zadzwoni do pani ktoś z firmy pogrzebowej — poinformował sucho.

 Wczoraj po południu był u Franciszka znajomy — właściciel maleńkiego zakładu pogrzebowego na dwadzieścia pięć kilometrów za Dobronipem. Lubił Dronkę.

 — Znajomy prowadzi zakład pogrzebowy — ośmieliła się odezwać. — On zrobi mężowi pogrzeb.

 — No to w takim razie musimy męża zostawić tutaj. Na ziemi — lekarz odwrócił się do niej plecami.

 — Dobrze. Zgadzam się na tę waszą firmę — zmieniła zdanie.

 Kierowca wybrał numer na komórce. Spojrzał na Elżbietę wycierającą łzy do fartucha.

 — Przepraszam, źle wybrałem numer. Pomyłka — przerwał rozmowę.

 — Co ty wyprawiasz, idioto!? — zaatakował go lekarz.

 — Powiedziała przecież, że ma swój zakład. Musimy zaczekać, dopóki nie przyjadą.

Doktor z sanitariuszem klęli na czym świat stoi, patrząc jak chłopak odprowadza kobietę do mieszkania.

 Kierowca usiadł za kierownicą dopiero, gdy pojawił się samochód z napisem

„Z Aniołami. Zakład Pogrzebowy. Sp.z o.o.". To do tej firmy dzwoniła Elżbieta Dronka.

 — Moja w tym głowa, żeby cię wylali — rzucił Jacek, gdy Irek ruszył z miejsca.

 — Opóźniasz pacanie pracę załogi — wtrącił Czerny patrząc nań z wymówką.

 — To nie ja czekam dwadzieścia minut, żeby wyjechać z bazy do zgłoszenia — Irek obrzucił ich śmiałym, stanowczym spojrzeniem. — Uważajcie, żeby to was nie wylali.

 Drugi zięć Elżbiety Dronki, Karol Brożek, był dziennikarzem tutejszego oddziału ogólnopolskiej gazety. Na stypie Elżbieta opowiedziała mu dokładnie swoją historię. Przyznał, że co jakiś czas dochodzą do redakcji sygnały o niecnym procederze handlu zwłokami. Obiecał przyjrzeć się temu zjawisku.

 Nocny, sobotni dyżur Irek miał z Raz—Dwa—Trzy i Żyłą, czyli doktorem Pawłem Wojtasem i Arturem Nogą. Zaraz na początku dyżuru, kilka minut po dziewiętnastej, pojechali na sygnale do dwuletniego brzdąca z drgawkami. Maluch zarzygał im karetkę, gdy przewozili go z matką do szpitala. W drodze do bazy otrzymali wezwanie do dziewięćdziesięcioletniego staruszka w domu opieki Spokojna Przystań. Dyspozytorka — kłótliwa baba  po pięćdziesiątce, pracująca przedtem w ambulatorium jako pomoc — zajęła miejsce po Ewie, która z kolei została osobistą sekretarką dyrektora Cofaszka. Znano ją w małym światku pogotowia jako Mizery. Podała adres wezwania i krótką wiadomość — Niskieee ciśnienieee…

 Irek odebrał to jako próbę naśmiewania się ze schorowanego staruszka.

 Głupia idiotka — pomyślał z niesmakiem.

 — Dobrze nam wypadło. Dzisiaj jestem w pilnej potrzebie — cieszył się lekarz, opierając plecy wygodnie w fotelu.

 Drzwi Ośrodka były zamknięte. W odpowiedzi na dzwonek otworzyła im młoda kobieta w dżinsowych spodniach i granatowym golfie.

Irek na widok schodzącego po schodach mężczyzny miał nieprzepartą chęć ucieczki gdzie pieprz rośnie.

 Dystyngowany, szpakowaty, z przyklejonym do twarzy aktorskim uśmiechem i przymrużonymi lekko oczami nie zmienił się aż tak bardzo. Stał przed nim Remigiusz Wolski we własnej osobie.

 — Co jest, panie dyrektorze? — Żyła niecierpliwie przestępował z nogi na nogę.

 — Dobrze, że jesteście, panowie — przywitał się Wolski z lekarzem i sanitariuszem. Zerknął z ciekawością na kierowcę, ale ten odwrócony bokiem wyglądał na bardziej zainteresowanego wystrojem wnętrza niż osobą dyrektora ośrodka.

 — Biedaczysko — ciągnął dalej. Podejrzewamy, że złapał zapalenie płuc. W jego stanie… Dziewięćdziesiąt lat panowie! Władysław Szary, emerytowany pułkownik Wojska Polskiego. Trzymał się jako tako do lata, ale ostatnio to już było coraz gorzej — ściszył głos. — Uciekał z domu, rozrzucał jedzenie, robił pod siebie i takie tam… W dodatku syn i synowa wyjechali do Stanów. Przez pierwsze miesiące, nie powiem, regulowali opłaty, ale przez ostatni kwartał nie dostałem od nich na konto ni złotówki. Wiecie sami, panowie, jak to jest… Nie prowadzę instytucji charytatywnej, z każdego grosza muszę się wyliczać. Nie będę ukrywał, że stary naraża mnie na dodatkowe koszty i sprawia niemały kłopot. W dodatku ta choroba… Moje dziewczyny stale ślęczą przy jego łóżku, zaniedbując pozostałych pensjonariuszy. Zresztą, zobaczcie sami — wskazał zapraszającym gestem na schody przepuszczając ich przed sobą.

 Młoda kobieta, ta sama, która otwierała im drzwi, siedziała przy łóżku chorego robiąc mu zimne okłady na czoło. Szybko usunęła się, stając z tyłu obok Irka.

 — Panowie to od Staszka przyjechali? — Władysław Szary spojrzał na nich całkiem przytomnie, choć jego oddech był przyśpieszony i świszczący. — Powiedzcie mu żeby mnie zaraz zabrał z tego miejsca. Zanim łajdaki mnie wykończą!

 — Zamknij się, stary! — warknął Wolski. — Zajmijcie się nim, panowie — zwrócił się do przybyłych.

 — Którego dzisiaj mamy — zadał pytanie Wojtas.

 — Dwunastego września, doktorze — odpowiedział Noga.

 Lekarz otwarł torbę lekarską, dotykając z namysłem poszczególnych medykamentów. Wybrał dwunasty zestaw w dziewiątym rzędzie.

 — Eufilina — westchnął nabierając z ampułki płyn do strzykawki.

 — Możecie już wyjść — zdecydował Żyła. — My z doktorem poczekamy, dopóki organizm nie wchłonie lekarstw.

 Irek z kobietą wyszli na korytarz.

 Wolski, zanim opuścił pokój, powiedział:

 — Ciasno tu jak diabli. Mam ich o dziesięciu za dużo.

 — Dzisiaj tylko ten — odparł mu Żyła. — Mamy umowę i nie możemy przyjeżdżać częściej. Niech pan zadzwoni za jakiś miesiąc, panie dyrektorze, to pomyślimy.

 Za drzwiami, po przeciwnej stronie korytarza rozległ się przeraźliwy, pełen bólu i gniewu krzyk.

 — Idź go uspokój, Bożenko, bo jak nie, to ja się nim zajmę — polecił dyrektor. — Znowu ma zwidy. Będziesz następny dziadku! — pogroził pięścią w stronę niewidocznego nieszczęśnika. Odwrócił się do kierowcy patrząc mu uważnie w oczy.

 — Wie pan, lubię tych moich podopiecznych, dwoję się i troję, żeby zapewnić im godne życie na starość, jednak na nich też trzeba od czasu do czasu krzyknąć. Są jak małe, rozwydrzone dzieci, mogliby zrobić krzywdę sobie lub innym. Cóż zrobić? Małpi rozum… Wszystkich nas to niestety czeka na starość.

 Irek nie odpowiedział, patrząc w twarz swemu dawnemu prześladowcy.

 — Mam nieprzeparte wrażenie, że już kiedyś się spotkaliśmy — nieoczekiwanie zmienił temat Wolski.

 — Nie przypominam sobie — zaprzeczył Irek.

 — No tak! Może i nie, chociaż ja mam pamięć do twarzy.

 Bożena wyszła na palcach z pomieszczenia, skąd pięć minut temu dobiegał krzyk.

 — Uspokoił się? — zainteresował się Wolski.

 — Zasnął — odpowiadając, lekko się zaczerwieniła.

 — To idź teraz posprzątaj kuchnię. Baśka ma jutro wolne. No, ja też muszę jeszcze popracować — wyjaśnił Irkowi. — Te rachunki, rozliczenia… Człowiek zawali termin i już naliczają mu odsetki, ślą upomnienia. Dobranoc.

 — Dobranoc.

 Irek postanowił wyjść na dwór. Zapukał do pokoju Władysława Szarego.

 — A to ty! O co chodzi? — Żyła otwarł drzwi i ostrożnie wychylił głowę. W ręce trzymał telefon komórkowy.

 — Chciałem się upewnić, czy będę jeszcze potrzebny. Jeśli nie, to poczekam w wozie.

 — Nie będziesz potrzebny. Stary wykitował.

Irek wyszedł i oparł się plecami o ścianę. Zrobiło mu się gorąco.

 Schodząc po schodach, miał nogi jak z waty.

 — Panie kierowco! Proszę zaczekać, panie kierowco!

 Bożena w zielonym fartuchu w groszki poprawiła przekrzywioną chustkę na głowie.

 — Bardzo pana proszę, niech pan jak najszybciej za…

 — Bożenko!

 Wolski wyłonił się zza ściany niczym upiór. Miał posępny wyraz twarzy.

 — Chyba masz co robić? Nie płacę ci za zaczepianie gości.

 Irkowi żal się zrobiło dziewczyny. W jej oczach krył się strach i prośba.

 — Przepraszam, panie dyrektorze — szepnęła skruszona.

 Wracając do kuchni skinęła głową Irkowi. Odkłonił się.

 Już samo stanie twarzą w twarz z Remigiuszem Wolskim spowodowało, że poczuł się potwornie brudny.

 W domu długo, długo mył ręce, aż słyszący od pół godziny szum wody i zgorszony takim marnotrawstwem Józek zaczął z politowaniem kręcić głową.

 — Kawaler! — szepnął z przekąsem do Filipa zwiniętego w kłębek na krześle, wyciągając rękę żeby go pogłaskać. Kot prychnął złowrogo.

 — Jesteście obaj po tych samych pieniądzach… — Józek usiadł przy piecu z zamiarem puszczenia dymka.

 Rysiek zadzwonił do niego we wtorek.

 — Co jest do kurwy nędzy!? — od razu zaatakował. — Nie chcesz uczciwie spłacać długu, to znajdę na ciebie inny sposób, cwaniaczku!

 — O co ci chodzi, Rysiek? Przecież informuję…

— Informuję… Informuję… Myślałeś, że się nie dowiem? A ja się dowiedziałem od życzliwych ludzi… Podobno zmieniłeś zleceniodawcę? „Z Aniołami! Dam ja ci kurwa z aniołami! Za męczeńską śmierć trafisz z butami do nieba! Będziesz se latał z aniołami…

 — To było tylko jeden raz. Kobieta uparła się na tę firmę. Znajomi!

 — A ty, łamago, pomogłeś jej jeszcze numer wykręcić!

 Przez jakiś czas w telefonie panowała cisza. Irek sądził, że połączenie zostało przerwane.

 — Masz być u mnie w piątek, punktualnie o szesnastej — usłyszał raptem głos Ryśka. — Jakby mnie chwilowo nie było, czekaj!

 W czwartek na dobronipieńskim pogotowiu zapanowała ogólna konsternacja. Do tego doszedł totalny chaos.

 Okazało się, że w nocy, w swoim gabinecie, zmarł nagle na atak serca dyrektor — Krzysztof Cofaszek. Zmarłego znalazła o piątej rano sprzątaczka. Rodzina i koledzy lekarze potwierdzili, że Cofaszek cierpiał na głębokie zaburzenia rytmu serca. Trzy lata temu przeszedł zawał. Miał wszczepioną zastawkę. Koordynacją pracy w firmie od strony praktycznej zajął się najbardziej doświadczony, o blisko dwudziestoletnim stażu pracownik — dyspozytor Henryk Labza. Obowiązki dyrektora przejął natomiast dotychczasowy zastępca — lekarz anestezjolog Mariusz Klinowski.

 Anna Socha, wchodząc do budynku przed godziną siódmą, zastanowiła się, dlaczego o tej porze panuje już na korytarzu taki ruch. Dyspozytornia była wręcz zatłoczona. Kilku lekarzy, sanitariusze, dyspozytorzy — wszyscy zawzięcie dyskutowali. W powietrzu unosiły się kłęby dymu tytoniowego.

 — Dzień dobry — odezwała się, podchodząc ku szafce z kluczami.

Rozmowa nieco ucichła.

 — Nie taki dobry, lala! Módl się teraz, żeby cię nikt nie odkrył w tym twoim archiwum. Klinowski lubi drastyczne cięcia personalne. My działamy bezpośrednio, jesteśmy potrzebni, ale wy, ta cała administracja…

 — Na miłość boską, ale ja o niczym nie wiem! — rozejrzała się niepewnie po twarzach siedzących.  — O co wam chodzi?

 — Chodzi o to, że nie będziesz już latać do Cofaszka na skargi! — Labza na wzór średniowiecznego inkwizytora, wygłaszającego mowę do ludu tuż przed podpaleniem stosu z czarownicą, wycelował w nią palcem, popadając w oskarżycielski ton. — Nadszedł kres donosom.

 — Ale ja na nikogo nie donosiłam! — była bliska płaczu.

 — Nie pieprz głupot! — Jacek Brzoza z obrzydliwą ksywką Bokser poczerwieniał ze złości. — A kto wczoraj godzinę siedział u Cofaszka w biurze? Może o pogodzie gadaliście, co?

 — Dziewczyna młoda, męża brak, to sobie pobrykać poszła z dyrciem, chłopcy! — odezwał się Czerny.

 Kilku mężczyzn zarechotało głośno.

 Nie potrafiła ukryć łez. Porwała klucze i wybiegła z dyspozytorni. Pędząc korytarzem, nie zwracała uwagi na mijających, oglądających się za nią z zainteresowaniem, ludzi. Potknęła się na listwie łączącej dwie części wykładziny i… zamiast upaść ocknęła się w ramionach Irka.

 — Co się stało, Aniu? — Irek bardziej niż niespodziewaną bliskością, zażenowany był widokiem łez.

 — W dyspozytorni siedziało ich chyba z piętnastu! Oskarżyli mnie, że na nich donoszę, a potem… potem to jeszcze gorzej. Muszę to natychmiast wyjaśnić z dyrektorem!

 — To ty, Aniu, jeszcze nic nie wiesz? Nie powiedzieli ci?

 — O czym niby mieli mi powiedzieć?

 — Cofaszek zmarł dzisiaj w nocy. Tutaj, przy własnym biurku. Miałem w nocy dyżur, ale dowiedziałem się dopiero o piątej. Była policja, odjechali po godzinie. Była też żona i córka. Dowiedziałem się, że facet chorował na serce. Ponoć typowy atak serca. Nie miał szans.

 — Będzie miał sekcję zwłok? — chciała wiedzieć. Zdążyła starannie wytrzeć oczy i wydmuchać nos.

 — Wydaje mi się, że nie. Słyszałem jak jego żona rozmawiała z Labzą. Nie chciała sekcji. Labza był na tyle bezczelny, że próbował jej wcisnąć swoją firmę pogrzebową. Gdy odpowiedziała, że pochowa męża w rodzinnych stronach, gdzieś w nowosądeckim i stamtąd zakład zajmie się wszystkim, zaczął ją straszyć, że z Sowy czekają na miejscu, zadzwonił ktoś z rodziny, może szanowna pani, a może córeczka, chłopaki koszty transportu ponieśli, które niby ona ma pokryć, a w ogóle, to mogła wcześniej dać znać, że ma nagraną firmę. Kiedy wcześniej do cholery, skoro grabarze stali z tyłu na placu jeszcze zanim pojawiła się policja i rodzina?

 — Widzisz, Irek, co tu jest grane? — weszła mu w słowa. — Totalne przegięcie! Nadal kierujesz się maksymą — „nic nie widzieć, nic nie słyszeć?

 — Zrozum, muszę. Po prostu muszę!

 — Czy gdybyś był świadkiem, że twoi koledzy z zespołu mordują kogoś na twoich oczach, odwróciłbyś głowę w drugą stronę?

 — Nie. Na pewno nie.

 — Też tak myślę. Radzę ci, obserwuj, co mówią i co robią. Kiedyś ta wiedza może być bezcenna.

 — O czym ty mówisz, Aniu?

 — Mam uzasadnione podejrzenia, że u nas nie tylko kwitnie handel zwłokami. Wszystko wskazuje na to, że niektórzy pomagają w wyprawie na tamten świat. Te ich przezwiska, zawsze myślałam, że to taki żart, tymczasem Dusiciel, Trepidło, Sondziarz czy Raz—Dwa—Trzy to ksywy morderców.

 — Powiem ci, że też się nad tym zastanawiałem, co innego jednak gdybanie, a co innego pewność. Nawet gdy już masz pewność, potrzeba jeszcze dowodów.

 — Są dowody — rozejrzała się wokół i ściszyła głos. — Wczoraj znalazły się na biurku Cofaszka. Nie donosiłam na nikogo konkretnego, Irek, ale to, co odkryłam musiałam komuś pokazać, żeby…

 — Nie musicie konspiracyjnie szeptać, i tak wiem, o czym mówicie — Maciek Szablik zapinał fartuch.  — Dzisiaj wszyscy gadają o jednym. Słyszałem nawet wersję, że to ty, Anka, przyczyniłaś się do śmierci Cofaszka.

 — To nieprawda!

 — Wiem, ale te hieny zrobią wszystko, byle tylko odwrócić od siebie uwagę. Odkryłaś różne podejrzane rzeczy w papierach. Zaczęłaś to wszystko układać, dopasowywać jak puzle. Chciałaś komuś powiedzieć, a osobą najbardziej odpowiednią wydał ci się dyrektor. Dałaś mu te papiery?

 Nie wiedziała, czy można mu wierzyć, czy można komukolwiek wierzyć, skinęła tylko głową w odpowiedzi.

 — Obawiam się, że nie ma już po nich nawet śladu — prognozował Maciek. — Gdyby jeszcze Cofaszkowa dała się namówić na sekcję zwłok, wynik mógłby okazać się zaskakujący. A tak? Proceder będzie kwitł nadal.

 — Handel to jedno, Maciek, a morderstwo to już wyższe schody — wyraził swe zdanie Irek. — Myślisz, że coś takiego da się udowodnić?

 — Myślę, że przy odrobinie chęci i szczęścia tak. Nie rozumiesz człowieku! Oni czują się tak bezkarni, że przestają być ostrożni.

 — I co z tego, że wiesz o tym? Próbujesz cokolwiek zrobić, jak ona — wskazał na Annę — i co? Robią z ciebie donosiciela, nieroba, ujajają na każdym kroku, dopóki nie odejdziesz, albo znajdują na ciebie takiego haka, że to ty dostajesz dyscyplinarkę, bracie, a oni śmieją ci się w nos i nadal robią to, co przedtem. Opowiedz mu Ania, co cię dzisiaj spotkało w dyspozytorni.

Anna opowiedziała.

 — To nie wszystko — dodała wyciągając otrzymaną wczoraj kopertę. Podała im list z pogróżkami. — Patrzcie, co wczoraj przyniósł mi listonosz.

 — Chamy zbuntowane! — wybuchnął Maciek. — Toż to jest poważna groźba.

 — Co z tego? Pójdzie z tym na policję, to ją wyśmieją.

 — Pośpiesz się, Maciek! — wypatrzył ich Trepidło. — Jedziemy do szkoły. Jakiś gówniarz wypadł z okna.

 — Już idę, Jacek. Chwila, moment! — krzyknął w odpowiedzi.

 Podczas przerwy śniadaniowej ośmieliła się wyjść z biura. Ewa z sekretariatu nie kryła niechęci.

 — O co chodzi? Mam dzisiaj urwanie głowy.

 — Wczoraj dyrektor otrzymał ode mnie materiały służbowe. Muszę je zabrać.

 — Porządkowałam dziś biurko. Nie było nic oprócz faktur.

 — Ale ja je wczoraj przyniosłam. Widziała mnie pani z dwiema teczkami i segregatorem. Może są w jakiejś szafie.

 — Proszę wejść.

 Ewa otworzyła drzwi do gabinetu, przepuszczając ją przodem. Zajrzała przy Annie do biurka i szaf.

 — Sama pani widzi — rozłożyła ręce. — Nic tu nie ma. Jeśli to takie ważne, może zabrał do domu?

 — Może… — Anna poczuła się bezradna.

Po jedenastej Jasia wyszła z biura (na dziesięć minut, Andziu, gdyby się o mnie ktoś pytał!). Anna odszukała niektóre dokumenty. Znała na pamięć segregatory z powtykanymi gdzieniegdzie zamiast zakładek wąskimi paskami papieru. Przezornie wypięła pisma obawiając się, że mogą zginąć. Część upchała do najmniej używanej szuflady w biurku, zamykając ją na klucz, pozostałe wcisnęła do torebki.

 — Nie wychodzisz? — zagadnęła o piętnastej Jasia, nakładając przed lustrem mało twarzowy przy jej pospolitej urodzie kapelusz.

 — Odpracuję sobie pół godzinki.

 Pożyczyła z dyspozytorni książkę telefoniczną.

 — Niech pani odda. Mieliśmy trzy, została tylko jedna. Wszyscy pożyczają, a potem nie oddają — Mizery podała jej książkę z większym namaszczeniem, niż Trzej Królowie podawali Chrystusowi mirrę, kadzidło i złoto.

 — Oczywiście. Zaraz oddam. Muszę tylko zarejestrować dziecko do poradni.

 — A co, choruje? — kobietę zainteresował stan zdrowia Iwonki.

 — To nic poważnego. Podejrzewamy u niej alergię na owoce.

 — Moja wnuczka ma uczulenie na mleko i przetwory mleczne. Skaranie boskie! Cztery lata i wszystkie zęby popsute.

 — Dzieci wyrastają z alergii…

 — Oby! Oby rzeczywiście.

 Zadzwonił telefon.

 — Słucham, Pogotowie Ratunkowe — Mizery mówiła wyraźnym, donośnym głosem.

Anna odnalazła i wykręciła numer. W domu dyrektora Cofaszka nikt nie podnosił słuchawki. O piętnastej trzydzieści ponowiła próbę.

 — Słucham? — usłyszała kobiecy głos.

 — Pani Marta Cofaszek?

 — Proszę!

 — Anna Socha. Proszę pani, pracuję w pogotowiu — rozpoczęła ostrożnie. — Pani mąż otrzymał wczoraj ważne dokumenty. Sekretarka przeszukała biuro, ani śladu. Wiem, że dzwonię w nieodpowiedniej dla pani chwili, lecz gdyby pani natknęła się na pisma dotyczące pogotowia, bardzo proszę niech pani mnie zawiadomi. To dla mnie strasznie ważne.

 — Proszę mi jeszcze raz podać nazwisko. Zanotuję sobie.

 — Socha. Anna Socha. Jeszcze raz przepraszam. Bardzo mi przykro z powodu dyrektora.

 — Jeśli coś znajdę, dam znać. Uprzedzam, że to może potrwać.

 — Oczywiście! Dziękuję. Jeszcze jedno. Czy… zostanie przeprowadzona sekcja?

 — Nie widzę takiej potrzeby.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro