15. W brudach po uszy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Józek przysmażył kaszankę. Pachnącą, świeżą, na drobno pokrojonej słoninie.

Irek podniósł widelec do ust i odłożył.

 — A ty co? Nie smakuje ci?

 — Jakoś dzisiaj nie mogę. Głowa mnie boli.

 — Piłeś! – stwierdził Józek.

 — Tak, piłem. – Nie próbował kręcić.

 — To z tymi twoimi partnerami! – Słowo „partnerami” zabrzmiało pogardliwie.

 — Niestety. Z nimi – potwierdził obojętnie.

 — Jasne, że z nimi! – Józek, purpurowy na twarzy, nie zamierzał pohamować wybuchu złości. – Bo niby z kim innym mógłbyś pić! Tylko z panami z pogotowia, albo tym wymoczkiem Kłoskiem. Nie rozumiem cię, Irek! Robota w tym zasranym pogotowiu zmieniła cię nie do poznania. Szachraisz, kombinujesz… Nie patrzysz człowiekowi w oczy! Chodzisz z miną jak chmura gradowa. A może ty się wstydzisz chałupy na wsi i starego menela…

 — Nie jesteś żaden menel, Józek! – krzyknął. – Nie wychodzi mi, rozumiesz? Ta robota mnie niszczy. Psychicznie. Wszystko mi się w życiu pierdoli! – zakończył.

 — To się zwolnij! Na co jeszcze czekasz?

 — To nie takie proste, Józek…

 — Co ty mówisz! To proste jak drut. Na twoje miejsce czeka dziesięciu innych kierowców. W dzisiejszych czasach zwolnić się z pracy nie jest sztuką.

— Jest, gdy tkwi się w brudach. Po uszy! – odwrócił wzrok i podszedł do pieca, by podłożyć węgla. 

 Powiedziałem za dużo. Józek znowu nie będzie się odzywał przez miesiąc — pomyślał.

 — Więc te pieniądze na remont, te meble…?

 — Tak, Józek. Nie dostałem kredytu z banku. Kłosek mi pożyczył.

 — W zamian za?

 — W zamian za to, że dzwonię do niego, gdy człowiek odpali. Umrze – poprawił szybko.

 — Ile pożyczyłeś?

 — Najpierw pięć tysiaków. Brakło, to dał mi jeszcze dwa. Dzwonię do niego prawie codziennie, ale dług zamiast się zmniejszać wynosi już dziesięć tysięcy.

 — Skurwysyn! Ja bym zmienił robotę, a na tych drani nasłał policję!

— Ja też bym tak chętnie zrobił, ale zrozum, nie mogę. Kłosek powiedział, że jak mu nie będę oddawał, to naśle na mnie swoich ludzi. Józek, oni mogą tu przyjść, podpalić chałupę, powyrzynać nas jak świnie.

 — Bandziory! Chamy! – pieklił się Józek, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że jego wychowanek jest na skraju wytrzymałości psychicznej.

 — Musisz coś z tym zrobić! – stwierdził, nie mając  pomysłu, co można by zrobić w takiej sytuacji.

 — Wiem. Dzisiaj mam być w Całunie o czwartej. Rysiek kazał mi przyjść. Będę chciał się z nim rozmówić.

 — Pojadę z tobą!

 — Zwariowałeś? Nigdzie nie pojedziesz! Oni nie mogą wiedzieć, że ty wiesz. Obiecałem trzymać gębę na kłódkę.

 — To bądź przynajmniej ostrożny.

 — Będę. I chciałbym też zakończyć tę sprawę. To, co robimy u nas na stacji, jest podłe.

 — Po kie licho pytałeś go o tę forsę?

 — Przysięgam, że to nie ja na to wpadłem. On sam zaproponował. Miało być bez kłopotu, bez papierów, bez procentów. W trzech bankach mi odmówili. Byłeś w szpitalu. Musiałem się śpieszyć z robotą, żeby wyglądało jako tako, jak wrócisz…

— Dobry z ciebie chłopak Irek, ale masz rozum jak orzeszek. Tyci! – pokazał koniec kciuka.

 Ma rację! — przyznał skruszony. – Głupi jestem jak but z lewej nogi. Jeśli dziś nie zakończę tej sprawy, to… to już nic, tylko sobie w łeb palnąć.

 — Jest jeszcze ta kaszanka? – poczuł nagle głód. – Chciałbym sprawdzić, czy jest zjadliwa.

 — Nie chcieli Żydzi zjeść manny, to zjedli gówno panny. Możesz se teraz gębę oblizać, cwaniaku – droczył się Józek, lecz wyraźnie zadowolony podreptał postawić patelnię na blachę.

 Irek pojechał do Dobronipa pociągiem. Ze stacji na ulicę Zieloną spory kawałek drogi. Po diabła wlec się przez całe miasto – kalkulował. Droga przez centrum i osiedle wysokich  bloków, upstrzona grupkami zaczepiających przechodniów blokersów, wydała mu się ryzykowna. Postanowił przejść się na skróty. Obok tartaku, przez lasek i pola. Gdy rozległy się nagłe grzmoty, przyśpieszył kroku, postanawiając przesiedzieć ulewę w tartaku. 

 Co za pogoda! – wybrzydzał gdy lunęło jak z cebra. 

 Upływające lata były niełaskawe dla tartaku, a raczej jego nędznych pozostałości. Drewniana szopa wyraźnie chyliła się w jedną stronę. Belki, podtrzymujące zadaszenie, przegniły. Przez dziury w dachu deszcz zacinał do środka. Zajmujące niegdyś całą prawie ścianę wrota zdjęto z zawiasów. Spoczywały spróchniałe na zewnątrz, oparte o krzywą ścianę i coraz gorzej znoszące zadanie jej podpierania. 

 Usiadł na wilgotnym pniu drzewa. Zapach starych, mokrych trocin drażnił nieprzyjemnie nozdrza. Poczuł znużenie i zimno. W zawodówce, po praktyce w warsztacie, łazili tu pogadać, palić papierosy i raczyć się winem marki wino. 

Stare dzieje… zamyślił się rozczulony, jakby skończył szkołę pół wieku temu. Zerknął na zegarek. 

 Za pięć wpół do czwartej. Czasu jak marasu. 

Jeśli nie przestanie lać, trudno, wyjdzie stąd za dwadzieścia pięć minut. Dziesięć minut wystarczy, żeby dojść do Całunu. Cholera, buty sobie umarasi idąc przez łąkę i kawałek pola leżącego odłogiem, na które drogowcy wywożą ziemię. 

Rozejrzał się raz jeszcze dookoła. 

 W tamtym kącie pod ścianą leżały dwa grube, pokryte korą kloce. Chłopcy siadali grupą naprzeciwko siebie rozprawiając o kłopotach, marzeniach, a przede wszystkim — bardziej wydumanych niż prawdziwych — doświadczeniach z dziewczynami. Im więcej było w tych, snutych po kolei, opowieściach soczystego erotyzmu, im więcej zawierały wulgarnych szczegółów okraszonych plugawymi słowami, tym większy zachwyt wzbudzały u słuchających. Chłopcy licytowali się opowieściami. Dziewczyny nie brały udziału w tych, pożal się Boże, spotkaniach kawalerskich. Poza jednym wyjątkiem, gdy jeden z nich – Jarek, a może to był Adam,  przyprowadził dwie panienki. Dziewczyny nie wylewały za kołnierz, w ciągu godziny spiły się na amen. Jedna z nich zaczęła się rozbierać. Chłopcy, nie wiedząc, co zrobić rozeszli się w popłochu. Następnego dnia w szkole wybuchła afera. Siedmiu delikwentów wylądowało na dywaniku u dyrektora. Okazało się, że zaniepokojony ojciec jednej z dziewczyn doznał szoku, znalazłszy roznegliżowaną, pijaną, śpiącą smacznie na trocinach córkę, która po jako takim dojściu do siebie, obawiając się poniesienia konsekwencji, wymyśliła zgrabną historyjkę, jak to została wraz z przyjaciółką zwabiona podstępem przez siedmiu oprawców z zawodówki do starego tartaku, zmuszona do picia i pozbycia się garderoby. 

Dyrektor umorzył postępowanie dyscyplinarne wobec uczniów po kilku dniach, gdy prowadzący sprawę milicjant wyznał mu, że cała historia została przez rzekomą poszkodowaną wyssana z palca, w obawie przed słusznym gniewem tatuńcia. Chłopcy dostali jedynie reprymendę za spożywanie alkoholu; dyrektor oznajmił groźnie, że jeśli podobna sytuacja się powtórzy zostaną wyrzuceni ze szkoły.

 Uspokoiło się nieco, wiatr ustał, ulewa przeszła w umiarkowany deszcz, aczkolwiek w powietrzu nadal pojawiały się potężne grzmoty, poprzedzone błyskami. Pokonując niechęć przed zimnem i  mokrym, przylegającym do ciała ubraniem, ruszył przez pola. Buty, oblepione błotem, sprawiały wrażenie ważących tonę. Przemoczone ubranie nadawało mu niechlujnego wyglądu bezdomnego pijaczka. 

 Rysiek jak nic poszczuje mnie psami… — pomyślał, idąc poboczem ulicy Zielonej. Starsza kobieta z siatką przeszła na drugą stronę ulicy, nie ryzykując spotkania z podejrzanym typem.

 *** 

 Długi, przeciągły grzmot i nieoczekiwany błysk w oknie wyrwały Pawełka z letargu. Ocknął się nad zarysowaną kartką z bloku, pokrytą czerwonymi krechami o różnej długości, grubości i pod zmiennymi kątami.

 — Hela? Pani? Hela? – rozejrzał się po pustym pokoju, przestraszony. Za oknem błysnęło. — Paanii! 

 Wołanie chłopca przeszło w szloch, następnie krzyk. Zazwyczaj poczciwa pani Helena, gdziekolwiek by się nie znajdowała, powinna już przybiec. Odczekał chwilę. Zatrząsł się słysząc kolejny odgłos burzy. Czerwone kreski na papierze wiły się niby obrzydliwe, przezroczyste, nasiąknięte jak gąbka krwią, robaki. Spadały na dywan i, powodowane zwierzęcym instynktem, osaczały go powoli, lecz nieubłaganie, szczerząc zęby. Następujące po sobie błyskawice dodawały im sił i energii. Poruszając się szeleściły, wzdychały, mlaskały… Schylił głowę. Jeden z robali pełzł mu po spodniach, ciągnąc za sobą wstęgę krwistego śluzu. Trzęsącymi rękami strzepnął to ohydztwo, słyszał jak plasnęło o podłogę. 

 Znisz—czyć! 

 Nadepnął kręcąc nogą by zmiażdżyć paskudztwo. 

 Ale co to? 

 Pod butem poczuł ruch, to coś puchło, unosiło się, oddychało ciężko, stękało obolałe. Nieee! 

 Złapał się za głowę. Czerwone potwory zaatakowały głowę od wewnątrz kąsając i kłując. Z jękiem przesuwał się do przodu, z zamkniętymi oczami, po omacku. Zderzywszy się ze ścianą był pewien, że to one rozrosły się do monstrualnych rozmiarów. Osunął się na kolana. Raczkował wzdłuż ściany, niby kilkumiesięczne niemowlę. Nie wołał już o pomoc. Nie wołał nikogo. Błysk! Poczuł w ciele tysiące ukłuć. Stanął w otwartych drzwiach, przekonany, że natrafił na wyrwę w połączonym łańcuchu diabelskich stworzeń. Bał się otworzyć oczu, patrzeć w rozdziawione pyski. Pobiegł z krzykiem przed siebie. U szczytu klatki schodowej stracił równowagę. Ocknął się po chwili, a może po godzinie u  podestu schodów. Nie potrafił racjonalnie ocenić swego stanu zdrowia. Dotknął głowy. Na palcach widniała krew. Dopadły go! Dopadły go całego. Jedzą od środka, mlaskając obleśnie. 

 To… już… koniec… Pani? Tato? Tomek? Tomek! 

Starszy brat stojąc w cieniu, przy drzwiach przywoływał go gestem. 

 Tomek! 

 Rozpłakał się z ulgą. Brat był dla niego zawsze niekwestionowaną alfą i omegą. Kulejąc, z pulsującą bólem nogą, podreptał ku drzwiom, nacisnął klamkę i… zamknął przerażony odgłosem deszczu. Po chwili ostrożnie znowu je uchylił. Tomek gdzieś zniknął. Chłopczyk stał niezdecydowanie w otwartych drzwiach, usiłując przyzwyczaić przewrażliwione na punkcie barw i dźwięków zmysły autystyka do przeciągłego wycia wiatru, bębnienia deszczu o ziemię i przyprawiających o zawrót głowy grzmotów. Nie rozumiał, co te odgłosy znaczą. Wiele spraw nie rozumiał, taką już miał urodę. Zaczął schodzić z werandy na podwórze.

 Irek zdziwił się, widząc stojącego na schodach przed domem kilkuletniego, drobnego, przemokniętego chłopca. Jego zdaniem, chłopiec wyglądał na bezradnego, stojąc tak ze spuszczoną głową i pochylonymi do przodu ramionami. 

Przystanął w odległości kilkudziesięciu metrów, obserwując z zaciekawieniem małego miłośnika deszczu. 

 Chłopak poruszył się, zrobił jeden chwiejny krok do przodu, drugi i trzeci. W jego chodzie było coś dziwnego i nietypowego. Tak… — szedł niby lunatyk na szeroko rozstawionych nogach, z rękami wysuniętymi do przodu. Nie podnosił głowy, jak gdyby obserwował stawiane przez siebie kroki.

 To, co zobaczył Irek w następnej sekundzie, spowodowało, że najpierw zaschło mu w gardle, a potem gwałtownie ruszył w stronę domu Mayera. Stojący za schodami duży wilczur robił dokładnie to co on – obserwował dziecko. W postawie psa nie było jednak widać przyjaznych zamiarów, miał obnażone kły. Pies nie był uwiązany!

 Biegnąc, żałował, że zamiast lekkich tenisówek, miał na sobie mokre i ciężkie od gliny półbuty. Dopadł bramy w chwili, gdy dziecko upadło na środku wybetonowanego podwórka. Może się o coś potknęło? Wyglądało to raczej na zasłabnięcie. Trzymał włączony przycisk domofonu z nadzieją, że zaraz ktoś wyjdzie z domu, uspokoi wilczura i podniesie dzieciaka. Pies zbliżył do nieprzytomnego, w tym samym czasie Irek zaczął rozpaczliwie krzyczeć szarpiąc bramę. Chłopczyk nie poruszył się wcale gdy zwierzę zagłębiło kły w jego barku.

 — Brutal! Brutal! – przypomniał sobie jak wabi się to bydlę. Wspinał się po solidnej żelaznej bramie, z ledwością koncentrując się na tym, by oblepione błotem buty nie ześlizgiwały się po mokrych prętach. Przeskakując przez zakończone ostrymi końcówkami ogrodzenie rozorał sobie rękę poniżej łokcia.

 Pies zauważył intruza. Zwolnił uścisk zębów na ciele ofiary i podniósł łeb. Irek wyczuwając, że Brutal szykuje się do ataku, dał drapaka pod schody łapiąc w locie najdłuższy z kawałów pociętego drewna. Uderzył napastnika w głowę, gdy ten zaatakował. Pies zaskomlał krótko i, warcząc, skoczył powtórnie. Tym razem mocniejsze uderzenie powaliło go chwilowo na ziemię. Przybrał pozycję gotowości, jednak tym razem nie ośmielił się zaatakować. Warczał groźnie stojąc na tyle bezpiecznie, by nie dostać w łeb, jednocześnie na tyle blisko, aby intruz nie mógł mu się wymknąć z pułapki. Stali bez ruchu naprzeciw siebie. Na odgłos silnika samochodu Irek nie ośmielił się odwrócić, w obawie, że Brutal mógłby skoczyć mu do gardła. W następnej sekundzie nie musiał się już obawiać psa, który trafiony kulą nie zdążył nawet pisnąć. Z rozwalonego łba spłynęła na beton strużka krwi.

 — Dobrze, że pan przyjechał! – wreszcie mógł się odwrócić. – Pogryzł dziecko!

 — Nie ruszaj się! – rozkazał Michał.

 — Ale ja… Rysiek mówił…

 — Stul pysk! – Michał trzymał nadal broń, tym razem wycelowaną w Irka. Wyjął telefon. Zadzwonił na policję zgłaszając włamanie, w drugiej kolejności na pogotowie.

 — Ten twój zafajdany Iruś niuchał w zakładzie. Sprawdź faceta, co wie i co kombinuje. W razie gdyby się stawiał, pozbądź się go. Najlepiej tak, żeby wyglądało, że wyjechał na saksy.

 — Nie ma takiej potrzeby, Michał. Jeszcze nie. Zrozum, człowieku: Irek to taka nasza złota kura, co zamiast znosić jajka, podrzuca nam codziennie świeże skórki. Boi się, że będzie musiał oddać forsę, a groszem nie śmierdzi. To ja kazałem mu dziś przyjść na czwartą. Chłopcy z pogotowia donieśli mi, że nie zawsze sumiennie wywiązuje się z umowy. Chciałem go trochę postraszyć. Nie moja wina, że zasiedziałem się w badylarni na Cichej. Babka chciała się wyłgać z części rozliczenia. Dostała po mordzie i tyle.

 — Gdyby się tu nie szwendał, Brutal podgryzłby gówniarzowi gardziołko jak nic. Wyszłoby na wypadek i po kłopocie. Mundzio oprócz mnie nie miałby nikogo, komu mógłby zapisać forsę. Pechowa rodzinka. Potem może i jemu coś by się przytrafiło…

 — A to, że nie było nikogo w domu? Miałbyś na pieńku nie dość, że z policją, to jeszcze z wujciem.

 — Tak, rzeczywiście. Odkąd brakuje mu Tomka, stary ma fioła na punkcie tego debila – przyznał mu rację Michał. – A teraz spieprzaj, Rysiu, wyciągnąć tego twojego niedołęgę z komisariatu, zanim zacznie coś tam wyśpiewywać. No, pośpiesz się, wiesz o czym mówię! Pieniądze, skóry… Jakiegoś nadgorliwego glinę mogłoby to zaciekawić. Nie potrzebuję, żeby mi tu kto zaczął węszyć, sprawdzać księgi i tak dalej. Wystarczy, że przeciętnie raz na pół roku muszę Mundka odwodzić od tego zamiaru. Księgowość zresztą na oko wygląda w porządku, ale koszty rzucają się w oczy. Daj posterunkowemu w łapę, żeby trzymał gębę na kłódkę. Zwalimy wszystko na jakiegoś bezdomnego, tak będzie bezpieczniej. Aha! Rysiek, byłbym zapomniał. Dowiedziałem się od Jacka, że Sowa przebił cenę na siedemset. Poinformuj wszystkich, że podnosimy stawkę o sto.

 Rysiek zjawił się na komisariacie cztery godziny później, wyciągając go z aresztu. Irek bał się, że przyjdzie mu spędzić noc z wyglądającym na psychopatycznego mordercę krępym facetem, bez przerwy miotającym przekleństwa i kopiącym w kraty.

 — Co ty wyprawiasz? – przywitał go rozwścieczony Rysiek. — Miałeś czekać przed domem, a nie pchać się na teren cudzej posesji.

 — A co miałem robić? – Irek także podniósł głos. — Czekałem. Ale jak dziecko zemdlało na środku placu, a to bydlę rzuciło się na niego, to co, miałem się przyglądać i bić brawo?

 — Trzeba było do mnie zadzwonić! Masz przecież numer.

 — Zrozum, że zanim zdążyłbym do ciebie zadzwonić pies rozszarpałby małemu gardło. Musiałem wejść.

 — Nic nie musiałeś. Panie władzo – zwrócił się do policjanta – zabieram go stąd.

 — A oskarżenie o włamanie?

 — Załatwimy to polubownie. Chłopak dla nas pracuje, rozumie pan?

 — Zabieraj się – policjant trzymał krępego pod lufą, wypuszczając z celi Irka. – I żebym cię tu więcej nie widział.

 Gdy Irek wyszedł, w mokrych i brudnych ciuchach na dwór, zadrżał z zimna. 

 — Poczekaj na mnie. Zapomniałem o czymś – rzucił chłopakowi Rysiek.

 Podszedł ku policjantowi pod same biurko, tak żeby krępy zza krat nie zdołał niczego zauważyć.

Położył na biurku równiuteńko ułożone banknoty.

 — O niczym nie wiesz! – Rysiek mówił półszeptem. — W razie gdyby cię kto pytał, przyjąłeś sprawę o włamaniu, to wszystko. Złodziej uciekł i nie udało się namierzyć, kto to był. Nie mogę chłopakowi przekreślać życia, kolega ze szkoły, kapujesz?

Starszy posterunkowy przeliczył pod biurkiem forsę.

 — W porządku – odpowiedział ściszonym głosem.

 Lało jak z cebra. Mayer po ciemku, ostrożnie, jechał niewiele ponad sześćdziesiątką, z trudem skupiając, zmęczone rażącymi światłami samochodów jadących z naprzeciwka, oczy na drodze odbijającej, jak w lustrze, cienie latarni i drzew. Wycieraczki ledwo nadążały przecierać szybę, utrudniając tym bardziej widoczność. Wjechał w teren zabudowany jakiejś pipidówki, minutę temu przeczytał nazwę na tablicy informacyjnej, lecz już wyparowało mu z głowy. Przepuścił na pasach trzy starsze kobiety w chustkach na głowie, wracające najpewniej z zebrania Koła Gospodyń Wiejskich. 

 Kiepskie pobocze – ocenił, widząc migające z boku rozległe kałuże na wąskim, ubłoconym chodniku wzdłuż drogi.

Plecy idącego bez parasola mężczyzny z dużą podróżną torbą zauważył kilka metrów wcześniej. Odbił nawet lekko kierownicą w lewo, cóż z tego, skoro pieszy poślizgnął się w błocie akurat, gdy Edmundowi brakowało kilka metrów by pożegnać jego sylwetkę w lusterku wstecznym. Upadł niefortunnie, bo zamiast do rowu, to na jezdnię. Mayer wdepnął gwałtownie na hamulec, zatrzymał samochód i wybiegł na drogę.

 — Nic się panu nie stało? – Uklęknął obok  niezdarnie starającego się wstać mężczyzny. Głowa poszkodowanego znajdowała się kilkanaście centymetrów od koła pojazdu.

 — Spoko… Chyba żyję… Gnaty też, jeśli się nie mylę, mam całe.

 Mayer pomógł mu pozbierać się z jezdni. Mężczyzna mógł mieć co najwyżej trzydzieści lat. Wysoki, szczupły.

 — Chwała Bogu – odetchnął z ulgą. – Może odwiozę pana do domu?

 — Do domu? Chętnie. Problem w tym, że to kilkaset kilometrów stąd. Nawet by pan nie trafił. Dobronip to nie taka znowu mała mieścina, ale nie każdy bezbłędnie wskaże ją na mapie.

 — Czy ja dobrze słyszę? Dobronip?

 — Tak, bo co? Jednak umie pan wskazać na mapie? Brawo!

 — Jadę do Dobronipa.

 — Wspaniale. W odwiedziny do rodziny?

 — Mieszkam w Dobronipie od urodzenia.

 — Kurcze blade, ale niesamowity przypadek. W takim razie nie gardzę propozycją odwiezienia na miejsce. 

 Mężczyzna zdążył wytrzeć z grubsza ubłoconą odzież. Wrzucił bagaż na tylne siedzenie, a sam usadowił się z przodu.

 Dopiero teraz Mayer przyjrzał się, zerkając dyskretnie w bok, twarzy przypadkowego pasażera. Sprawiał wrażenie uciekającego przed kimś lub przed czymś, zaniedbanego i zmęczonego, jego twarz z pewnością od kilku dni nie spotkała się w bezpośrednim kontakcie z maszynką do golenia.

 Żebym sobie tylko biedy nie napytał – Mayer dopiero teraz zaczął myśleć. — Narkoman może, albo lump jaki… Gotowy w każdej chwili wyciągnąć nóż, podciąć człowiekowi gardło dla zdobycia paru groszy. Cholera jasna! Po co ja go brałem? Z drugiej strony… Widać było, że nie wywalił się przed maską umyślnie. Poza tym to on pierwszy, a nie ja, powiedział magiczne słowo „Dobronip”. Nie mam przecież napisane na pysku, gdzie jadę…

 Niedoszła ofiara wypadku drogowego okazała się być całkiem, całkiem rozmownym i sympatycznym facetem, nie mającym, przynajmniej jawnie, złych zamiarów.

 — Paskudna, barowa pogoda – skarżył się. — Zbierają podatki, akcyzy, niby na lepsze drogi, a popatrz pan, wstyd żeby takiego chodnika nie zrobić.

 Mayer ze zrozumieniem potakiwał.

 — Jedzie pan z delegacji? – pytanie pasażera nie brzmiało niedyskretnie, starał się raczej podtrzymywać rozmowę.

 — Nie. Z kilkudniowego wypadu na ryby. Śpieszę się do syna. Miałem wrócić w piątek, zeszło do niedzieli. Życie jest nieprzewidywalne – Mayer dziwił się sam sobie, po co mu to mówi. – A pan co robił w… — nie mógł sobie przypomnieć nazwy miejscowości – w tej wiosce?

 — Wie pan, wszystko mi się w życiu pokiełbasiło – zwierzał się mężczyzna. – Nie wiem nawet, czy dobrze robię wracając do Dobronipa. Mam… Miałem tam żonę i córeczkę, nie w samym Dobronipie, parę kilometrów za, w Homowie. I byle jaką pracę, ale zawsze to coś.

 — Więc wraca pan na łono rodziny?

 — To nie tak. Z żoną jesteśmy po rozwodzie. Niestety z mojej winy… A z Kaśką, to daję słowo, czyste nieporozumienie.

 — Więc jest i Kaśka? No, no młody człowieku chyba faktycznie narozrabiałeś.

 — Fakt. Narozrabiałem. Najgorsze jest… Najgorsze w tym wszystkim jest kasyno. Obiecuję sobie – nigdy więcej, Sławek. Czasem uda mi się tydzień nie zagrać, bywa, że nawet i miesiąc…  

 Widać było, że Sławek pragnie wreszcie komuś się wygadać, że rozmowę z zupełnie obcym Mayerem traktuje jako sesję terapeutyczną. Mayer właściwie nie miał nic przeciwko temu. On sam, odkąd zabrakło mu żony, nie miał nikogo, przed kim mógłby się otworzyć.

 — Nie mów, że ta zapadła dziura, z fatalnym poboczem, to drugie Las Vegas! – Mayer bezwiednie zaczął mówić mężczyźnie per ty.

 — Nie, nie – roześmiał się Sławek. – Nawet nie znam tej wiochy. Kaśka mieszka w Zagaju. To dwadzieścia kilometrów od miejsca, w którym ledwo uszedłem z życiem spod kół pańskiego auta. Gdyby nie studiowała w Dobronipie i pewnego wieczoru nie wybrała się na zakupy do hipermarketu, nigdy bym jej nie spotkał. W Zagaju złapałem okazję, facet podwiózł mnie kilkanaście kilometrów, potem postanowiłem dojść do dworca w Kłótniu. Gdyby nie ten cholerny deszcz… Tydzień temu wróciłem z Niemiec. Zarobiłem trochę grosza, głównie na budowach, cóż skoro ostatniego dnia zachciało mi się zajrzeć do kasyna. Forsę diabli wzięli. Wróciłem goły. Kaśka ustaliła datę ślubu na święta, zgodziłem się. Wie pan, myślałem, że dzieciak jest mój, ale teraz to już nic nie kapuję…

 — Nie nadążam. Jaki znowu dzieciak?

 — Nasza córka. Znaczy się moja i Kaśki. Zresztą, mówię panu, że mam wątpliwości.

 Zamilkł patrząc na drogę. Kichnął potężnie.

 — Wczoraj zasiedziałem się w knajpie. Wstąpiłem na jedno piwko, zeszło do północy. Wracam do mieszkania, a Kaśka w łóżku i to nie sama. Trzasnąłem drzwiami, położyłem się w drugim pokoju, przy dziecku. Rano dowiedziałem się, że jestem nieodpowiedzialnym idiotą, a ten jej… amant to jakiś radny. Radny, bynajmniej nie bezradny. "Nadziany gość. Nowym BMW jeździ, dom piętrowy stawia. Chce się ze mną ożenić, tym bardziej, że się znamy od dziecka", mówi Kaśka. Trzeba przyznać, że nie kręciła. Spakowałem ciuchy, ucałowałem małą, moja czy nie moja, to tylko dziecko i powiedziałem jej: gut baj Kaśka! Odszedłem, nie oglądając się za siebie, żeby przypadkiem nie widziała mojej przegranej gęby. Wie pan, dobrze, że tak się stało. Nigdy ani ja Kaśce nie powiedziałem „kocham cię”, ani ona mnie. Nie byłoby z nas dobre małżeństwo. Radny niechcący wyświadczył mi przysługę.

 — Wracasz teraz do pierwszej żony? – Mayer zmarszczył brwi. Zdziwiła go lekka, bezproblemowa filozofia życiowa rozmówcy i ujął całkowity brak zawziętości. Sławek zdawał sobie sprawę ze swych słabości i choć gmatwały mu życie, robił niewiele by się ich pozbyć. Potrafił wspaniałomyślnie rozgrzeszyć innych i oczekiwał tego samego w stosunku do swojej osoby.

 Cholera – przyznał szczerze Mayer. Ten Sławek jest dokładnie taki jak ja. Nie ma się co oszukiwać. Dokładnie – zdał sobie sprawę, że on też, choć dwa razy starszy od Sławka, kieruje się w życiu przede wszystkim dobrymi chęciami. Tak… Przypomniała mu się stara, wyświechtana maksyma: dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane.

 — Chciałbym znaleźć jakąś robotę. Uczciwą. Zero hazardu, zero wódki, zero dziewczyn – wyliczał Sławek. – Moja Iwonka ma oczy niebieskie i rzęsy do nieba. Ciekawe, czy by mnie poznała? Kurcze, może jeszcze nie wszystko stracone…

Edmundowi zrobiło się nagle strasznie smutno. 

Ten chłopak ma całe życie przed sobą. Jest jedna szansa na sto, że jakoś mu się ułoży. A on? 

 Uświadomił sobie, że jego szanse dramatycznie maleją. Głównie z powodu wieku.

 — Do Homowa? – zasugerował gdy wjechali do Dobronipa.

 — Nie, jeszcze nie… Nie dzisiaj. – Sławek przekonał Mayera, by wysadził go na pierwszym lepszym przystanku.

 — Powodzenia. – Mayer podał mu rękę.

 — Dzięki. Pan też niech się trzyma. Może się jeszcze spotkamy.

 — Może. Bylebyś nie wyłożył się znowu przed kołami mojego wozu, bo zapewniam cię, że jeszcze jeden taki wyczyn i dostanę ataku serca.

 — Będę się starał.

 ***

 Czuwał nieprzerwanie przez kilka godzin w szpitalu przy łóżku nieprzytomnego, pogrążonego w śpiączce syna, trzymając w dużej, szorstkiej ręce wątłą i wiotką rączkę ośmiolatka. Co jakiś czas oczy zwężały mu się i opadały senne powieki. Za każdym razem wzdrygał się gwałtownie, gdy głowa opadała mu na tyle nisko, że groziło to upadkiem z niewygodnego, drewnianego, pomalowanego na biało, jak wszystkie zresztą meble, krzesła.

 Czuwał, wysłuchując niczym nudnej, jednostajnej kołysanki burczenia brzucha, nie mającego nic od kilkunastu godzin do trawienia. Raz ocknął się z lekkiej drzemki, z nadzieją i wyczekiwaniem patrząc w twarz Pawełka. Był pewien, że przed chwilą drobne paluszki syna poruszyły się nieznacznie. Na wątłej twarzyczce chłopca wykwitły purpurowe rumieńce, oczy uniosły się odrobinę, rzęsy zatrzepotały… Na razie musiało to ojcu wystarczyć – te nikłe oznaki, że syn żyje, że wkrótce wszystko wróci do normy.

 Rano zmęczony, senny i nieświeży zostawił dziecko pod opieką pielęgniarek i zapukał do drzwi ordynatora.

 Zaraz na wstępie wsunął mu do kieszeni fartucha, bez zbędnych ceregieli kopertę i zapytał o stan zdrowia syna.

 — Jego życiu nie zagraża bezpośrednie niebezpieczeństwo, jednak według mnie ręka nie będzie już należycie sprawna. Pański syn ma uszkodzone ścięgna. Chociaż… Znam pewnego chirurga, który potrafił bardziej skomplikowane przypadki wyleczyć. Nie potrafię jednak na chwilę obecną niczego obiecać. Jestem lekarzem chorób wewnętrznych. Nie znam się na chirurgii.

 — A jak syn zniesie to wszystko psychicznie? – chciał wiedzieć Mayer. – Wie pan, doktorze, on jest autystykiem.

 — Powtarzam panu, trudno mi cokolwiek powiedzieć w tej chwili. W takich przypadkach... Chodzi mi o głęboki wstrząs psychiczny... dzieci autystyczne zamykają się w sobie jeszcze bardziej, lub wręcz odwrotnie, pozbywają się, jak same później to określają, twardej skorupy, uniemożliwiającej im normalne porozumiewanie się ze światem zewnętrznym. Dziecko jest na razie w śpiączce, wywołanej szokiem, bólem, może nawet o sto procent większym przez to, że jest dzieckiem autystycznym. Ostrzegam pana, że może długo pozostać w takim stanie.

 — To co ja mam robić, żeby mu pomóc? – Zrozpaczony, ze łzami w oczach  patrzył na szpakowatego doktora w mniej więcej jego wieku. – Co robić?

 — Wierzy pan w Boga, panie Mayer? – W oczach lekarza, o dziwo, malowało się szczere współczucie.

 — Tak. Chyba tak…

 — Modlić się! – odpowiedział krótko lekarz wyjmując z kieszeni kopertę i oddając ją osłupiałemu Mayerowi. – Jeśli chce pan wesprzeć szpital, proszę wpłacić to w biurze sekretariatu. Dostanie pan pokwitowanie.

 — To nie moja wina, Edmund! – tłumaczył się Mayerowi Michał. – Krzysiek miał wolne popołudnie, Rysiek załatwiał sprawy w mieście. Kocikowska czekała cierpliwie do wpół do czwartej, w końcu nie wytrzymała i zaczęła dudrać, że musi jechać, siostra czeka, nie może jej zawieść, koniec, kropka. Uparta franca! Tłumaczyłem: pani Heleno, nie ma Edmunda, niechże pani zostanie, poczeka do jutra. "Niech pan dzwoni do niego!", krzyczała na mnie.

Dzwoniłem kilka razy, słowo daję, nie mogłem się dodzwonić. Cholerny zasięg. W końcu dałem za wygraną. "Dobrze, niech pani jedzie!", mówię jej.

A ona mi na to, przemądrzała zołza: "Panie Michale, teraz to ja już nie zdążę na pociąg. Musi mnie pan zawieźć na dworzec". "A chłopiec?", wyskoczyłem na nią. Widziałem, że zbiera się na burzę i wiem, co chłopak wyprawia widząc błyski za oknem. Nie przetłumaczyłem babie. Jechać, jechać i jechać, ponaglała mnie. "Niech się pan nie boi o Pawła, widzi pan, że chłopiec jest zajęty. Nawet nie zwraca na nas uwagi. Nie zauważy, że nas nie ma. Za piętnaście minut będzie pan z powrotem". Pawełek rysował zapamiętale jakieś maziaje, w ogóle nie zwracał na nic uwagi. Przysięgam, że zamknąłem drzwi na klucz. Brutal siedział zamknięty w komórce pod schodami. Po co miałem go puszczać? Miałem przecież wrócić za piętnaście minut. Przyjechałem jeszcze wcześniej, bo burza zaczęła się na dobre i coś mnie niepokoiło i gnało do domu. Według mnie, Mundek, to ten facet niuchał najpierw w zakładzie, potem w domu. Fakt, moja wina, zakładu nie zamknąłem. W domu zamek w drzwiach był wyłamany. Tyle razy ci radziłem, Mundek, żebyśmy wymienili zamki na lepsze… Pawełek pewnie ocknął się, wystraszył burzy, usłyszał kroki w holu, myślał, że to ja albo Kocikowska. Wyszedł za nim na podwórko, zobaczył faceta z tyłu, nie domyślił się, że to ktoś obcy. Facet tymczasem widząc drzwi do komórki, poszedł z zawodowej, złodziejskiej ciekawości sprawdzić, co się tam kryje. Otworzył, a głupi Brutal zamiast rzucić się na niego, zaatakował bezbronnego Pawełka. Złodziej zostawił dziecko, psa i w nogi. Jezu kochany! Gdybym nie wrócił w porę… Rzuciłem się ratować dziecko. Strzeliłem do psa z bliskiej odległości. A ten skurwysyn zwiał. Nie miałem czasu go zatrzymać.

 Michał zakrył twarz.

 — Tak mi przykro… Tak strasznie mi przykro… Kocham Pawełka jak syna. – Michał szlochał jak nieszczęśliwe dziecko, któremu zbyt surowa matka odmówiła ulubionych lodów truskawkowych.

 Mayer poklepał siostrzeńca po ramieniu.

 — Nie rób sobie wyrzutów, Michał. Zrobiłeś wszystko, co trzeba. Ta sama sytuacja mogła się zdarzyć każdemu – pocieszał go, sam bliski łez.

 Wczesnym popołudniem pojechał do szpitala. Pawełek nie odzyskał przytomności, aczkolwiek bywały chwile, że poruszał ręką czy głową.

 Wieczorem zamknął się w gabinecie. Wyjął z barku butelkę oryginalnej szkockiej whisky.

 — Na zdrowie! – skinął głową w stronę zdjęcia chłopca formatu A6 w srebrnej ramce, wypił zawartość kieliszka jednym haustem i zakrztusił się.

 Po twarzy płynęły mu łzy. Przestał kaszleć, lecz łzy nadal żłobiły mokre koleiny na pomarszczonych policzkach. Spadały na bordowy, wełniany dywan. Jedna za drugą, ciurkiem. Trzęsącą się ręką nalał sobie kolejny kieliszek.

 Michał tymczasem siedział w zakładzie, w małym pomieszczeniu, przerobionym na biuro. Porządkował z pieczołowitością dokumenty. Wszystkie przeglądał, część czytał, niektóre wpinał do segregatorów, inne targał na drobne kawałki i wyrzucał do kosza. O dwudziestej trzeciej zadzwonił telefon.

 — Zakład pogrzebowy Całun, słucham.

 — Wieziemy osiemnastoletnią laskę. – Poznał głos Jacka Brzozy. – Właśnie odpala… Zeżarła chyba ze trzy tuziny tabletek nasennych. – Roześmiał się. – Od ciebie zależy, czy skręcimy w lewo do Całunu, czy podjedziemy pod Sowę. Nam tam wszystko jedno, którą drogą jechać. Muszę ci jednak donieść, że Sowa przebił stawkę. Płaci siedemset.

 — Przyjeżdżajcie! W Całunie płacimy osiem stów.

 ***

 Jacek schował komórkę. Spojrzał w twarz młodej, szczupłej dziewczyny o bladej cerze i kruczoczarnych włosach.

 — Już niedługo, słonko! – Uśmiechnął się dobrodusznym uśmiechem wujaszka Wani. – Masz całkowitą rację, maleńka. Życie jest do bani.

Jego gruba, silna ręka spoczęła na szyi dziewczyny, by po chwili przesunąć się niżej w kierunku piersi. Dziewczyna nie miała biustonosza.

 — Zaraz będzie po wszystkim, laleczko. Przygotuj się na ostrą jazdę do piekła.

 Dostrzegł łzę na bladym policzku. Z wahaniem pochylił się, wysunął język by ją zlizać. Była bardzo słona.

 — Możesz przyśpieszyć, Cycu! – krzyknął do kierowcy. – Lala martwa jak ta lala.

 ***

Michał, widząc, że w oknie gabinetu wujka jeszcze świeci się lampa, nie oświetlał placu przed zakładem. Zawczasu otworzył bramę i wyszedł na ulicę. Karetka już jechała ulicą Zieloną.

 — Nie róbcie zamieszania – powiedział, gdy kierowca zatrzymał się i uchylił szybę. – Mundek śpi.

 Przyjrzał się przekładanej na wózek do przewożenia zwłok dziewczynie.

Piękna… pomyślał zachwycony. 

Gotówkę wypłacił im od razu, osiemset, jak obiecał. Gdy odjechali, zamknął bramę i jeszcze raz zerknął w okno Mayera. Było nieoświetlone.

 — Śpij, stary sukinsynie! – pogroził pięścią w tamtą stronę. – Miłych koszmarów, frajerze.

 Wszedł do zakładu i zamknął drzwi od środka. Zasunął szczelnie żaluzje.

 — No to teraz się zabawimy, skarbie… — Podszedł do martwej osiemnastolatki. Rozpiął jej czarny sweterek i zagłębił twarz w zimnych piersiach. – Lubię właśnie takie, jak ty. Jesteś słodka – przemawiał wręcz tkliwie, rozpinając jej suwak od spodni.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro