3. Piszesz się na współpracę?

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Drużyna A wróciła do bazy. Irek zaparkował karetkę na betonowym placu. W drzwiach zderzył się z wychodzącym, postawnym mężczyzną.
- Przepraszam… - podniósł głowę. Mężczyzna kogoś mu przypominał.
- Nie szkodzi – odpowiedział facet, również mu się przyglądając z przymrużonymi oczami i zmarszczonym czołem. – Irek? – zapytał niepewnie. – Irek Adamczyk?
- Rysiek. Rysiek Kłosek – ostrożnie zgadnął Irek.
- Kopa lat chłopie. Jezu! Prędzej bym się ducha spodziewał tu spotkać niż ciebie.
Obrzucił go krótkim spojrzeniem.
- Co tu robisz?
- Pracuję…
- Pieprzysz! Jesteś doktorkiem?
- Kierowcą. A ty? Rozchorowałeś się?
- Na szczęście nie. Jestem zdrów jak ryba. Ja służbowo…
- Nie mów mi tylko, że pracujemy razem?
- W pogotowiu? – żachnął się Rysiek. Właściwie niewiele się zmienił od dziesięciu lat, poza tym, że był wyższy i tęższy, chociaż gdy był nastolatkiem też był z niego kawał chłopa. – Aż taki głupi nie jestem. Ale często bywam tu, Irek. Tyram w Całunie na kieliszek chleba.
- To ta firma pogrzebowa?
- Tak. Jestem prawą ręką szefa. Z wami mamy umowę.
- Jaką umowę?
- Nic cię nie poinstruowali? – spytał tym razem ostrożnie Rysiek. – Jak długo tu jesteś?
- Dzisiaj mam czwarty dyżur.
- Aha! No to masz prawo nic nie wiedzieć. Nasze firmy prowadzą wspólne interesy. Każdy może w to wejść. Jesteśmy otwarci. Piszesz się na współpracę?
- Na razie nie…
- Nie bądź głupi, zastanów się dobrze. Pogadaj, popytaj się. To jedyna okazja zarobić trochę grosza. Z samej pensji tutaj nie wyżyjesz. Wszystko, co robimy, jest legalne. A jak tam ten twój mały bachor? – Rysiek przypomniał sobie brata Irka. – Ile on teraz będzie miał? Dziesięć?
- Jedenaście – poprawił. – I nie widziałem go od jedenastu lat.
- Co ty mówisz?
- Ojciec zmarł. Damiana adoptowali.
- Chowałeś się w bidulu?
- Tylko kilka miesięcy. Wiesz, kto mnie wyciągnął? Józek Szela.
- Przecież on…
- Odmieniło mu się życie na lepsze. Odziedziczył dom, pole. Nie pije od lat. Niestety ucięli mu nogę. Postępująca miażdżyca.
- Józek Szela! Niesamowite. Pozdrów go ode mnie. Ciekawe, czy pamięta Kłoska w podartych  portkach? On zawsze z takim drugim…
- Z Frankiem. Jego nie widziałem parę dobrych lat. Muszę kiedyś zajrzeć na Włókninę.
- Na Włókninę? Na jaką Włókninę? Nie ma już Włókniny, człowieku. Tam teraz sklep stoi. Auchan. Kupujemy tam na stacji służbowe paliwo, najtańsze w mieście, chociaż ja do swojego auta nie tankuję, bo słyszałem, że cyganione. Czasy się zmieniają. Życie biegnie naprzód. Włóknina to już historia.
Głowkowski wychylił głowę z pokoju.
- Z tym jeździsz? – spytał konspiracyjnym głosem Rysiek.
- Tak.
- Słyszałem o nim. Głowkowski Szymon. Beznadziejny lekarz. No, stary, dobrze się gada, ale muszę zmykać. Bywam tu co tydzień. Pogadamy jeszcze. Trzymaj się!
Irek patrzył, jak dawny kolega z boiska wsiada do nowiutkiego Peugeota.
- Więc masz tu znajomości? – zaczepił go Jacek przekręcając klucz w męskiej toalecie dla personelu. – Nie jesteś taki święty, na jakiego wyglądasz.
- Kolega ze szkolnej ławki – wyjaśnił Irek.
- Tak, tak… Rozumiem – Jacek mrugnął do niego porozumiewawczo, uśmiechając się.
- Znasz go? – zagadnął Piotr, gdy Irek wszedł do pokoju i bez słowa usiadł na krześle.
- Chodził ze mną do szkoły. Graliśmy czasem w piłkę albo szwendaliśmy się po starej, nieczynnej fabryce.
- Wiesz, że pracuje w Całunie? Co parę tygodni przynosi naszym „wypłatę”.
- To znaczy, że jest zamieszany w handel zwłokami…
- Kieruje tym interesem z Więzikiem. Stary Major ma inne sprawy na głowie.
- Major?
- Edmund Mayer. Właściciel Całunu. Ponad dziesięć lat temu zaczął prowadzić z żoną małą kwiaciarnię na dworcu PKP. Teraz ma trzy duże kwiaciarnie i zakład pogrzebowy. Pieniędzy potąd – pokazał gestem. – Nie darzy mu się za to w sprawach osobistych. Żona zmarła na raka. Jednego dzieciaka zamordowano mu pół roku temu. Chłopak miał szesnaście lat. Drugi syn jest niepełnosprawny umysłowo.
Irek dopiero teraz skojarzył sobie nazwisko i duży nagłówek w gazecie – „Syn Króla Róż bestialsko zamordowany”. Przypomniał sobie też sympatyczną panią podającą mu wiązankę kwiatów bez folii na urodziny przyjaciółki.
- W gazetach pisali, że to sympatyczny facet.
- Jest sympatyczny. Lubi wino, kobiety i śpiew. Oficjalnie on sam jest właścicielem. Nieoficjalnie interes w firmie prowadzi jego siostrzeniec Michał Więzik wraz z tym twoim przyjacielem ze szkoły. Mayer to dusza człowiek. Popełnia jednak duży błąd – daje wolną rękę Więzikowi i topi życie w alkoholu. Ma forsy jak lodu, ale tak naprawdę niewiele go to obchodzi. Więzik ma całkowitą swobodę działania. Mayer mu się nie wtrąca. Przy tym wszystkim jest szczodry jak mało kto, nie żałuje współpracownikom grosza. Człowieku! Co roku, całe niemal pogotowie bawi się w noc sylwestrową w Merlinie. To już taka tradycja. Sam byłem kiedyś. Żarcia w brud, kelnerzy, orkiestra. Żyć, nie umierać.
- Ten Mayer, to jakiś starszy gość?
- Przed sześćdziesiątką.
- A Więzik?
- Po trzydziestce. Zatwardziały kawaler. Nie znosi kobiet i dzieci.
- Ciekawe, jak Kłosek do nich trafił?
- Podobno na początku chodził z nożem po okolicznych kwiaciarniach i wymuszał haracz od właścicielek. Teraz ma roboty w brud. Dzięki nam.
 Do pokoju wszedł rudy lekarz w okularach. Włączył czajnik elektryczny i usiadł na krześle naprzeciwko Irka.
- Nie idziesz do domu, Paweł? – zdziwił się Głowkowski.
- Jeszcze nie. Mrozek się rozchorował. Zostaję dzisiaj do dwudziestej trzeciej – odpowiedział rudowłosy.
Piotr wstał i sięgnął do wieszaka po kurtkę dżinsową.
- No to do widzenia. Ty Irek w którą stronę idziesz?
- Na dworzec.
- Chodź, podwiozę cię kawałek.

- Jak przeszła dniówka? – spytał Józek.
Siedział na starym taborecie przed domem, paląc papierosa i najwyraźniej wypatrując, kiedy Irek wróci.
- Autko super. Mercedes Sprinter. Niezłe przyśpieszenie. Bałem się siąść za kierownicą, ale nie było źle. Myślałem, że zdążyłem już pozapominać, jak wygląda Dobronip, okazało się jednak, że znam to miasto jak własną kieszeń.
- Jak mógłbyś nie znać. Przecież wychowałeś się w Dobronipie.
- Tak, ale byłem wtedy chłystkiem.
- A ta kadrowa, co o niej wspominałeś? – wypytywał dalej.
Kilka lat temu był świadkiem, jak głęboko i boleśnie siedemnastoletni chłopiec przeżywał swój pierwszy zawód  miłosny. Wydawało się, że od tego czasu wiele się zmieniło. Irek nie wspominał nigdy o Oli. Dwa lata temu, pracując jako stolarz w Domu Kultury, poznał dziewczynę – Kaśkę, studiującą bankowość i finanse. Młodziutka księgowa odwoziła na lekcje gry na pianinie młodszą siostrę i niefortunnie wpadła na niosącego w odkrytym pudle gwoździe Irka. Dziesięć minut przepraszała, jąkając się przy tym uroczo, wreszcie dała dojść do słowa poszkodowanemu i pozwoliła zaprosić się na kawę w pobliskiej kawiarence. Odtąd zaczęli spotykać się regularnie. Niestety, ich zażyłość niespodziewanie szybko się skończyła. Chłopak przyznał się potem Józkowi, jak wyglądała ta cała znajomość: dziewczyna miała zbyt wygórowane ambicje i skromny chłopiec ze wsi, po zawodówce szybko się jej znudził. Z początku myślała, że zdoła go sobie podporządkować i wychować po swojemu. Irek był jednak zbyt egocentryczny, niezależny, do tego wrażliwy na swoim punkcie i nieco ostrożny. Zerwali pewnego wieczoru, gdy Kasia wygarnęła mu w złości, że jest za mało nowoczesny, nie zna się na muzyce i książkach i właściwie taka ambitna intelektualistka jak ona nie ma z nim o czym rozmawiać.
Józek nie chciał, żeby jego przybrany syn stronił od kobiet, był nie daj Boże starym kawalerem, takim jak on, dlatego też każda kobieta w otoczeniu młodego mężczyzny stanowiła według niego potencjalną szansę.
- Była taka starsza kobieta. Pani Anna pracuje w innym dziale. Przenieśli ją – oznajmił Irek, po czym zmienił temat. – Pamiętasz Józek Kłoska? Ryśka Kłoska?
- Czekaj, czekaj… Tego pyskatego obsmarkańca w podartych portkach? Wiecznie się szwendał po fabryce, wszędzie właził.
- Spotkałem go.
- W pogotowiu? A co mu się stało?
- Nic. Współpracuje z pogotowiem. Jest zatrudniony w firmie pogrzebowej.
- To kopidoły podlegają pogotowiu? Pierwsze słyszę.
- Nie Józek. To wszystko wygląda inaczej od środka, niż nam się zdaje. Pogotowie Ratunkowe i firmy pogrzebowe, to zupełnie odrębne jednostki…
- Zaraz, zaraz! – przerwał mu stary. – Mów dokładniej i bardziej po ludzku.
- No wiesz, oni sobie nawzajem świadczą usługi. Oczywiście nie za friko.
- Czyli, gdy chory wykituje…?
- Dokładnie. Ktoś wzywa karetkę do stwierdzenia zgonu lub do chorego. Chory umiera i wtedy sanitariusz, czy kierowca dają cynk tym z pogrzebowni. Faceci przyjeżdżają po ciało, zabierają do chłodni, organizują pogrzeb. Sanitariusz, kierowca, czasem lekarz, a czasem jeszcze dyspozytor mają za to działkę do podziału. Całkiem przyzwoitą działkę.
- On ci o tym mówił? Ten Rysiek?
- Józek, tam wszyscy o tym mówią. Taki handel, to sprawa kryminalna, a jednak pięćdziesiąt procent ludzi w tym tkwi.
- Czy ma to jakiś związek z tobą?
- Wyobraź sobie, że ma. Mogę się spodziewać, że prędzej, czy później mnie też będą chcieli w to wciągnąć. Rysiek już próbował mnie zwerbować.
- Coś mu odpowiedział? – głos Józka był ostry i wyczekujący.
- Że się zastanowię.
- A zastanowisz się?
- Nie ma nad czym się zastanawiać. Ty sam kiedyś powiedziałeś, że lepiej mieć zasranie małe pieniądze niż zasrane sumienie. Myślę, że masz rację.
Filip zeskoczył zgrabnie z dachu szopki z sianem na dach wychodka, stamtąd na kraj beczki podstawionej na deszczówkę pod rynną. Od kilku tygodni zmienił tryb życia. Wałęsał się, sporadycznie zaglądając do domu. Podszedł do Irka, łasząc się i mrucząc.
- Cześć, powsinogo. Postanowiłeś w końcu odwiedzić starych znajomych – wyciągnął rękę, by go pogłaskać. Futro kota było brudne i zlepione miejscami zaschniętym błotem. Filip popatrzył mu w oczy z czułością i oddaniem. Skośne oczy zwierzęcia miały intensywnie zieloną barwę.
- Chodź przyjacielu, przekąsimy coś razem. Ja też jestem głodny jak wilk – zaprosił kota na wyżerkę do kuchni.

Tylko trzy tygodnie przepracował z Głowkowskim i Piotrem. W czwartym tygodniu pracy, we czwartek Piotr zadzwonił po opiekę na żonę, która urodziła chłopca, Głowkowski natomiast dowiedział się rano, po przyjściu do pracy, że ma dyżur na miejscu, w gabinecie internistycznym.
- Dobrze się z tobą pracowało – pocieszył Irka na korytarzu. – Będziemy mieli jeszcze niejedną okazję razem pojeździć. Uważaj na siebie.
Irek udał się do dyspozytora, zapytać, co ma robić.
- Zajmij się swoją karetką – nakazał mu Henryk Labza – kierownik dyspozytorni. - Żeby była sprawna. I bądź pod ręką. O dziesiątej pojedziesz transportówką na lotnisko w Płonowie po krew dla szpitala numer jeden.
Przewóz krwi zajął mu prawie cztery godziny.
Po krótkiej przerwie i odwiedzeniu bufetu usłyszał w radiowęźle głos dyspozytora:
- Ireneusz Adamczyk proszony o przyjście do dyspozytorni.
Zawinął kanapki do folii i schował do lodówki.
- Doktor Czerny z Szablikiem  pojechali na Wschodnią do wypadku. W jednej karetce brakuje lekarza, drugą Kazik pojechał za Dobronip. Dwie karetki się dzisiaj spieprzyły. Jacek skoczy z tobą na Warszawską, pod hipermarket, podobno zasłabł tam jakiś bezdomny dziadek. Pojedziecie we dwójkę, bez lekarza, w razie potrzeby przewieziecie faceta do szpitala. Kolejny łachudra na koszt państwa. Psiakrew, przez takich zbankrutujemy! – wyrzucił z siebie jednym tchem Labza.
Irek wrócił do dyżurki i zastał Jacka popijającego spokojnie kawę.
- Gdzie moje kluczyki? – pamiętał, że zostawił je na stole.
Jacek wyciągnął z kieszeni fartucha klucze do samochodu.
- Hola facet! – uspokoił go.
- Przecież mamy jechać…
- Słyszałeś do kogo jedziemy? Stary, brudny, zawszony lump. Radzę ci po koleżeńsku zjedz śniadanie, bo potem nie będziesz miał ochoty nic przełknąć.
Irek bez słowa opuścił pokój i wsiadł do samochodu. Czekał pięć minut, dziesięć… Po piętnastu minutach zdenerwowany poszedł do dyspozytorni.
- Co jest? – Henryk Labza spojrzał na niego krytycznie.
- Mam jechać do chorego z Jackiem Brzozą…
- No i w czym problem? – dyspozytor roześmiał się, a wraz z nim siedzące przy biurkach panie.
- Nie ma go.
- Poczekaj dziesięć minut. Na pewno zdążycie. Zapewniam cię, że takie przypadki nie są groźne i nie ma się po co śpieszyć. Pijak jakiś, pewnie napierdolony jak kopaczka śpi sobie na parkingu, a ludzie raban podnoszą.
Nie odezwał się tylko czym prędzej wyszedł, usiadł za kierownicą i czekał, co rusz spoglądając na zegarek.
Jacek wolnym krokiem przylazł faktycznie po dziesięciu minutach.
- Jedź! – rzucił ze złością. – Jedź, bo dostaniesz kurwicy hiszpańskiej!
- Wyłącz sygnał – polecił mu gdy ruszyli na sygnale. – I radzę ci nie przekraczaj prędkości.
Nie słuchał, tylko grzał, jak szybko się dało.
Na sklepowym parkingu, gdzie stały poprzypinane do siebie łańcuszkami wózki na zakupy, zebrała się kilkuosobowa grupka gapiów. Odsunęli się, robiąc przejście pracownikom służby zdrowia.
Trudno było w brudnej kupie łachmanów dostrzec ludzki kształt. Człowiek leżał bezwładnie na brzuchu, Irek pomógł Jackowi odwrócić go na plecy.
- Panie Franku! – ze zdziwieniem poznał w żebraku Franka Gwoździa, dawnego Józkowego kompana od kieliszka. – Co się stało? Panie Franku!
Franek jęknął.
- Pomóż mi go przenieść. Tu za dużo ludzi, nie można spokojnie pracować – Jacek mówił tak cicho, że bardziej można było się domyśleć niż usłyszeć, co powiedział.
- Gdzie?
- Tam! – wskazał brodą pobliski śmietnik.
- Przecież możemy go uszkodzić…
- Wiem, co robię. Skocz po nosze. Przynieś też torbę. Sprawdź, czy jest w środku rurka intubacyjna.
Wykonał migiem polecenie.
W śmietniku śmierdziało zgniłymi, fermentującymi owocami.
- Dawaj laryngoskop! Nie wiesz, co to laryngoskop?
Westchnął wstając i sam wziął przyrząd do ręki.
- Mało tu miejsca. Przeszkadzasz mi trochę. Poczekaj na zewnątrz.
Stał bezradnie przed śmietnikiem złożywszy ręce jak do modlitwy i czekał.
Jacek zamiast w tchawicę płucną wpakował rurę w kierunku żołądka. Franek poczerwieniał, następnie zsiniał, oczy wyszły mu na wierzch, kończyny zaczęły drżeć coraz bardziej… I wszystko ustało. Mężczyzna znieruchomiał.
- Irek, chodź z noszami. Niestety facet wykitował – oznajmił sanitariusz głośno, lekko drżącym głosem.
- Jak to? Przecież…
- Robiłem, co mogłem stary. Nie udało się i tyle… - Jacek rozłożył ręce.
- Mogłeś wcześniej ruszyć dupę! – wkurzył się Irek. – Bylibyśmy wcześniej na miejscu, może by się udało…
- Nie bądź idiotą! Nie przeżyłby. Skrajnie wycieńczony organizm. To twój znajomy jaki, czy co?
- Tak. Znajomy. Wyobraź sobie, że to bardzo porządny człowiek.
Obtarł łzy płynące ciurkiem po policzku i zapalił silnik. Jacek na moment spuścił głowę i zamyślił się głęboko, by już po chwili wyprostować się spoglądając z boku w mokrą od łez twarz kierowcy.
- Skręć w lewo. Na skrzyżowaniu w prawo. Za światłami w lewo – instruował całą drogą. – Skręć w tę wąską uliczkę.

Irek wjechał w wąską ulicę Zieloną. Na końcu ulicy Zielonej, długiej, na około trzysta metrów stał ładny, duży dom z zadbanym ogrodem. Zatrzymał się przed furtką.

Firma Pogrzebowa
Całun Sp. z o.o.

Edmund Mayer

- przeczytał napis na tabliczce nad wejściem.
Latający beztrosko, groźnie wyglądający wilczur zauważył intruzów wysiadających z samochodu i zaczął wściekle ujadać.
Jacek nacisnął na dzwonek.
Młody, pryszczaty chłopak wyszedł ku furtce.
- Jest Michał? – spytał Jacek.
- Jest.
- To nie stój, tylko wołaj go czym prędzej! – krzyknął rozkazującym tonem.
Mężczyzna, który po dwóch minutach pojawił się na progu domu, mógłby uchodzić za przystojnego, gdyby nie szpecąca szrama wzdłuż policzka. Pomimo przebijającej tu i ówdzie przez jasne, gęste włosy siwizny, sylwetkę miał szczupłą, wysportowaną, a ruchy sprężyste. Krótkie spodenki i szara koszulka typu t-shirt nie były w stanie zakryć zdrowej opalenizny. Zauważywszy Jacka uśmiechnął się szeroko odsłaniając równe, białe zęby i podszedł ku bramce.
- Cześć – podał Jackowi rękę przez ogrodzenie.
- Mógłbyś przymknąć to bydlę! – Jacek usiłując przekrzyczeć ujadanie psa ostrożnie wyciągnął rękę.
- Zamknij się Brutal! – tupnął nogą mężczyzna.
Brutal nadal ujadał wściekle.
- Leżeć Brutal! – Więzik kopnął go w zadek. Brutal skulił ogon, położył się na ziemi skamląc, ale cały czas mając uniesiony łeb i obserwując przybyłych z agresywną gotowością.
- Nowy? – Michał obrzucił nieufnym spojrzeniem Irka.
Jacek skinął głową dodając szybko:
– Nie masz się czego obawiać.
- Świeży towar? Co tam dzisiaj mamy?
- Menel spod Oszołoma. Szybko zeszedł – mrugnął porozumiewawczo do Więzika. – Czysta sprawa.
- Jacek, kogo ty mi tu wozisz do kurwy nędzy? – uśmiech znikł z twarzy Michała. – Menel powiadasz? To skąd wiesz człowieku, że nam zapłacą?
Jackowi zrzedła mina.
- Nie pomyślałem… - odpowiedział przepraszającym tonem.
- To myśl kurwa głową, a nie jajami! Biorę, ale pamiętaj, że jeśli nie pokryją kosztów, potrącę ci wszystko, co do grosza.
Podszedł ku schodom na werandę.
- Krzysiek!
Chłopak, który rozmawiał z nimi na początku zbiegł po schodach.
- Tak szefie?
- Pomożesz im przetransportować skórę do chłodni.
Sam chwycił psa za pasek na karku i zaprowadził ku drzwiczkom przy porąbanym, poukładanym równiuteńko drewnie.
Otworzył bramę.
- Podjedź z tyłu pod zakład – polecił Irkowi.
Krzysiek ulotnił się jak kamfora, by po minucie otworzyć szerokie, dwuskrzydłowe drzwi w niewidocznym z frontu, dobudowanym do domu niskim budynku, wyglądającym jak obszerny garaż i wyjechać ku karetce wózkiem z noszami.
Irek otworzył drzwi ambulansu, wszedł do środka.
Wewnątrz czuć było nieświeżym ubraniem, brudnym ciałem i choć minęło zaledwie kilkadziesiąt minut odkąd nieszczęsny Franek przestał dawać jakiekolwiek oznaki życia, wokół rozchodził się ledwie wyczuwalny lecz już rozpoznawalny – mdły i słodkawy odór śmierci.
Irek dotknął ręki nieboszczyka.
- Pośpiesz się! Nie będziemy tu stać całą wieczność! – popędzał go Jacek. – Dawaj denata.
- Żegnaj Franek! Przepraszam…
Jacek na widok zmarłego odsunął się ze wstrętem zatykając usta i nos.
Krzysiek pomógł przesunąć ciało na podstawiony wózek. Irek szedł obok wózka, ściskając zimne palce Franka.
- Wstęp wzbroniony! – Krzysiek wskazał mu napis na wejściu do chłodni.
Michał Więzik podszedł do Jacka z komórką w ręce.
- Tak przypuszczałem, nie jest ubezpieczony. Jeśli miasto nie pokryje kosztów, będzie długo leżał w chłodni, chociaż to też kosztuje. Narobiłeś nam dzisiaj kłopotów, przyjacielu.
Odwrócili się obaj, bo z tyłu dobiegł ich odgłos nadjeżdżającego wozu. Czarne BMW zatrzymało się obok pojazdu pogotowia.
Mężczyzna, który wysiadł wyglądał na grubo po sześćdziesiątce. Przerzedzone włosy nie zdołały zakryć łysiny. Przygarbiona sylwetka na pewno go nie odmładzała i nawet pierwszej klasy garnitur leżał na nim… trochę niechlujnie. Twarz naznaczona licznymi zmarszczkami i głębokimi bruzdami wskazywała, że musiał człek w życiu przejść niejedno.
- Uszanowanie szefie – Jacek ukłonił się przymilnie.
- Dzień dobry panowie – głos mężczyzny brzmiał sympatycznie. – Co się stało?
- Nieboszczyk spod hipermarketu szefie. Zasłabł nagle na parkingu. Starałem się, ale nie udało się wyprowadzić.
- Bezdomny, Mundek! – pośpieszył z wyjaśnieniami Michał. – Dzwoniłem do Kasy Chorych i do ZUSu. Nie był nigdzie ubezpieczony.
Edmund Mayer zbladł nagle jak papier.
- Chciałbym na niego rzucić okiem – zażyczył sobie.
- Szkoda patrzeć szefie – wtrącił się znowu Jacek. – Śmierdzi jak kupa gó…
Przerwał, bo Mayer obrzucił go piorunującym spojrzeniem inteligentnych, stalowoniebieskich oczu.
Właściciel garbiąc się wszedł do chłodni. Wyszedł jeszcze bardziej zgarbiony.
- No i mamy problem Mundek. Co robimy? – dopytywał się Michał.
- Zamawiamy mszę na sobotę. Trumna ma być porządna, dębowa. Krzysiek – zmierz zmarłego i kup mu ubranie do trumny – sięgnął do kieszeni marynarki, wyciągając złoty medalik na łańcuszku. Podał chłopakowi – Załóż mu to! Ty Michał zajmij się wieńcami.
- Tak jest! – Krzysiek sięgnął po medalik i ruszył do zakładu.
- Zwariowałeś Mundek? – Michał skonsternowany podrapał się po głowie. – Nie możesz każdemu włóczędze…
- Znałem go od dawna – objaśnił ze smutkiem Mayer. – Dziesięć lat temu pomagał mi od czasu do czasu rozładować transport do sklepu. Widywałem go teraz na sklepowym parkingu. Dusza człowiek. Dobrze się z nim rozmawiało.
- No to Irek, robota czeka – Jacek ze zniecierpliwieniem przestępował z nogi na nogę. – Do widzenia panie Edmundzie.
Sanitariusz zajął miejsce w samochodzie, Michał skierował się do chłodni.
Irek odszedł ku ambulansie, chwycił za klamkę  i… zatrzymał się.
Podszedł ponownie do Mayera.
- Dziękuję panu. Ja też go  znałem.

Mayer wyciągnął rękę. Miał mocny uścisk.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro