8. Pacjentów pan wystraszy!

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

 Zanim ocknął się na dobre w jasnej szpitalnej sali, omotały go na przemian: tępy ból, koszmary i stan katatonicznego odrętwienia.

 Starsza pielęgniarka w okularach poinformowała, żeby nie próbował wstawać z łóżka.

 – Nieźle ci dołożyli, chuligany. Wstrząs mózgu, obite nerki,  stłuczenie ręki i zwichnięcie dwóch palców, rana po gwoździu na kolanie – zaczęła wymieniać. – Masz szczęście, że cię nie połamali. Jesteś potłuczony jak zgniłe jabłko i nie zdziw się, jak zobaczysz, że sikasz krwią.

 – A Tadek? Co z Tadkiem Radwanem?
 – Ten drugi chłopak, co był z tobą? Jest w śpiączce. Ma ciężkie obrażenia głowy, pęknięte dwa żebra i śledzionę. Wczoraj zrobili mu operację. Gdyby nie ten stary menel, już by chłopak nie żył. Oj dzieci, dzieci! – westchnęła i poprawiła Irkowi poduszkę przed wyjściem.
 – Jak będziesz czegoś potrzebował, dzwoń – rzuciła na odchodnym.
 Ojciec przyszedł następnego dnia. Miał przekrwione oczy. Nieogolona broda drapała i łaskotała w twarz. Irek objął go lewą ręką i trzymał za szyję, trzymał… Zapach piwa był tak lekki, że prawie nie przeszkadzał. Gdy tata podniósł wreszcie głowę, miał wilgotne oczy.
Mama przychodziła codziennie, przynosząc obiad i łakocie, jakie udało się zdobyć na wybłagane u znajomych kartki. Na początku płakała i histeryzowała trochę, potem beształa go, w końcu zaczęła się zachowywać jak ludzie.
W sobotę przyszła w dużych, ciemnych okularach zasłaniających połowę jej drobnej twarzy.
– Zdejmij, mamo! – sięgnął ku okularom zdrową ręką, kiedy zaczęli się śmiać i przekomarzać.
– Zostaw, Irek – przestała się śmiać. – Tak lepiej. Mam zapalenie spojówek, strasznie razi mnie światło.

Akurat! – pomyślał. – Zapalenie spojówek. Dobre sobie! – wiedział, aż za dobrze jak wygląda to jej „zapalenie spojówek”. Dziwnym zbiegiem okoliczności choroba przytrafiała się jej zwykle po awanturze z pijanym i agresywnym wtedy ojcem.

 – Niech go szlag trafi!
 – Nie mów tak, Irek! To twój ojciec.
Odwrócił głowę do ściany i zamknął oczy. Zerknęła kilka razy, po czym uznała, że śpi, i wyszła.
Ojciec odwiedził go po kilku dniach. Tym razem otaczająca go woń piwa była silniejsza, za to był ogolony.
 – Garczyńskiego z kolesiami zamknęli w poprawczaku. Tamci posiedzą swoje i wyjdą, za to Garczyński odpowie przed sądem za rozbój. Pewnie, że przed sądem dla nieletnich, to dużo nie dostanie, ale kilka lat pokibluje w poprawczaku, jak nic.
 – Co z Tadkiem, tato? – Irek wciąż dopytywał się, kogo tylko mógł, o kolegę.
 – Byliśmy wczoraj ze starym Radwanem na piwie. Chłop załamany. Tadek cały czas w śpiączce.
 – Pijesz, tato? – zaryzykował pytanie, które w domu wywołałoby lawinę przekleństw i wrzasków. Tutaj, w szpitalnej sali, mógł sobie na to pozwolić.
 – Mało, synu – ściszył głos, chociaż sala była dwuosobowa, a drugi pacjent wczoraj opuścił szpital. – Coraz mniej. Nie mogę już tyle pić, co kiedyś. Mam chore serce.
 – Mały zdrowy?
 – A jak myślisz? Widziałeś go kiedy chorego?
Rzeczywiście, Damiankowi poza katarem nie przytrafiła się żadna choroba.
 – Pozdrów mamę – uśmiechnął się znacząco. – I ucałuj.
 – Z przyjemnością. Poszła z Damianem do kolejki, po mięso i cukier. Jutro ją zobaczysz.
 Po kilku kolejnych dniach mógł wreszcie zacząć wstawać i poruszać się po korytarzu. Mniej dokuczały mu bóle krzyża, za to bolał go brzuch podczas oddawania moczu. Dopiero teraz dostrzegł ilość siniaków na całym ciele. Podbite oko i zabandażowana głowa nadawały mu poważniejszego wyglądu. Czuł się jak żołnierz cudem ocalony z pola bitwy.
 Spacerował korytarzem, obserwując, co dzieje się wokół niego. Największy ruch panował zawsze rano – nowi pacjenci, zabiegani lekarze, koło południa dochodziły zapachy ze szpitalnej kuchni, po południu sporo było odwiedzających, za to wieczorem z rzadka ktoś się pojawiał oprócz takich spacerujących pacjentów, jak on.
 – Pan jest nietrzeźwy! Proszę opuścić szpital! – ruda pielęgniarka o obfitych kształtach zmagała się z usiłującym wejść mężczyzną, którego Irek nie mógł dojrzeć, bo drzwi były zbyt daleko i z boku.
 – Tam jest mój znajomy… Odwiedzić ino chciałem.
– Jak Pan wygląda! – skrytykowała go siostra. – Czuć Pana na kilometr. Proszę odejść, bo wezwę milicję.
 – Niech mnie paniusia tutaj nie straszy milicją. Kurwa, zobaczyć tylko przyszedłem… – zdenerwował się Józek. – Nic złego nie zrobiłem.
 Irek najpierw rozpoznał go po głosie, a potem, podchodząc bliżej, dostrzegł usiłującego się przecisnąć przez drzwi mężczyznę. Przyśpieszył kroku. Nic dziwnego, że pielęgniarka nie chciała go wpuścić na oddział. Józek, aczkolwiek ogolony, prawdopodobnie w swoim odświętnym ubraniu wcale nie prezentował się najlepiej. Na szarych spodniach przebijały z daleka widoczne tłuste plamy, a w pogniecionej, wyblakłej koszuli brakowało dwóch guzików.
 – Proszę pana! – Irek dokuśtykał się do drzwi w chwili, gdy Józek dał za wygraną i zamierzał odejść. – Proszę pana!
 – O żesz ku… Przepraszam panią siostrzyczko. Widzi pani, że mam tu znajomego. Aleś pozawijany chłopie – zwrócił się do chłopca. – Wyglądasz jak mumia egipska.
 – Nie jest tak znowu źle. Niech pan wejdzie, pogadamy.
 – Po moim trupie – siostra zagrodziła wejście swoim ciałem.
 – Bądźże, pani kochana, człowiekiem – odezwał się Józek niepewnym głosem, jakby już stracił wiarę, że uda mu się ją przekonać.
 – Proszę panią! – tonem grzecznego, dobrze ułożonego chłopca postanowił wpłynąć na nią Irek.
 Cofnęła się i spojrzała w głąb korytarza.
 – Tam! – wskazała trzy puste krzesła w nieoświetlonej wnęce. – I niech pan nie zwraca na siebie uwagi, bo nam pan pacjentów wystraszy.
 – Dziękuję bardzo, łaskawa pani – Józek ukłonił się szarmancko.
 – Daj pan spokój – żachnęła się i pomaszerowała ostentacyjnie do dyżurki.

– Pacjentów pan wystraszy! – parodiował ją Józek. – A co to ja parszywy jaki jestem, czy co? Sam powiedz.

 – Nie jest tak znowu źle!
 Usiedli, Józek z trudem opanowując ból pleców, a Irek wyciągając obolałą nogę przed siebie.
 – Nie miałem jeszcze okazji podziękować… - zaczął Irek.
 – Daj spokój, chłopie. Dobrze, że się wykaraskałeś z tego gówna. Gdybym wiedział, co się zdarzy, w życiu bym was nie wpuścił do Włókniny. Skurwysyny, zabić chciały. Poszło o te koty, co nie?
 – Tak – potwierdził Irek. – Chcieliśmy zabrać butelki. Myśleliśmy, że Mamut z resztą plądrują na dole. Nie miałem pojęcia o kotach. Miały miskę z mlekiem. To pan je karmił, prawda?
Józek w odpowiedzi uśmiechnął się szeroko. Chociaż w ustach brakowało mu kilku zębów, a pozostałe były zepsute, jego uśmiech był przesympatyczny.
 – Lubię zwierzęta – przyznał. – Zawsze lubiłem. Ty zresztą też, skoro…
 – Żyją?
 – Jeden.
 – Czy mógłbym… Ja… – Irek jąkał się, nie wiedząc, jak zacząć. – Ten kotek, e…, czy nie mógłbym, jak stąd wyjdę…
 – Chcesz go?
 Chłopak skinął głową. Józek pochylił się i objął go. Słyszał miarowe uderzenia serca mężczyzny.
 – Nie jestem żaden pan ino Józek. Pozdrów ode mnie tego drugiego, jak mu tam? – nie mógł przypomnieć sobie imienia chłopca, któremu uratował życie.
 – Tadek jest cały czas nieprzytomny.
 – Skurczybyki! – Józek w sobie właściwy sposób wyraził ubolewanie. – Ja bym ich… – nie dokończył i ruszył powoli ku drzwiom. Irek odprowadził go ku wyjściu.
 – Trzymaj się, chłopie, i bądź zdrów – poklepał Irka po plecach. – A mały jest twój, jak wyjdziesz.
 – Dzięki.
 Uścisnęli sobie ręce. Mocno i po męsku.

 Kilka dni przesiedział w domu. Mama była zadowolona, mogąc zostawić z nim na godzinkę czy dwie Damiana, postać w kolejce, ba, poodwiedzała nawet kilka sąsiadek i szkolną przyjaciółkę na drugim końcu miasta.
Uparł się iść do szkoły na zakończenie roku szkolnego.
 – Synku, myślałam, że to ja odbiorę twoje świadectwo. Jak ty, biedaku, pójdziesz?
 – Jakoś pójdę, mamo.
 Na apelu wychowawca podsunął mu krzesło. Skorzystał, czując, że jeśli nie usiądzie, przewróci się. Włosy i szyję miał mokre od potu. Świadectwo dostał całkiem, całkiem, jedynie z matematyki czwóra, reszta same piątki.
 – Cześć! – podszedł do niego Krzysiek. Kawałek drogi szli razem, zanim Krzysiek nie skręcił w wydeptaną, osiedlową ścieżkę na skróty.
 – Miałem nadzieję, że pogramy trochę przez wakacje. Szkoda, że tak głupio wyszło. Żałuję, że was zostawiliśmy…
 – Było, minęło. Przedziurawili ci wtedy.
 – Niestety. Na szczęście mam nową. Ojciec dołożył trochę grosza.
 – W piłkę nie pogramy, ale jak chcesz to wpadnij do mnie.
 – Dzięki. Wpadnie się kiedyś.

 W dzień wypłaty wisiała nad nimi, jak zawsze, atmosfera nerwowego oczekiwania. Było w tym coś bolesnego i jednocześnie podniecającego. Ich nerwowość wykrył oczywiście Damianek i wykorzystał na swoje fochy.
 Ojciec przyszedł do domu punktualnie, za to podpity i „naładowany”. Wyciągnął z kieszeni zwitek pieniędzy i rzucił na stół.
 – Masz!
 Przeliczyła ukradkiem i schowała do fartucha. Zapaliła palnik gazowy i nastawiła do podgrzania zupę grzybową od wczoraj. Damianek wyciągnął z wózka pulchne rączki ku ojcu. Ten posadził go na kolanach, ale gdy mały zaczął się wiercić i odpychać go ze zniecierpliwieniem, przywołał gestem Irka.
 – Weź go. Zmęczony jestem.
 Irek wziął małego na ręce i wychodził z kuchni, gdy ojciec zatrzymał go jeszcze. Pogrzebał w kieszeni.
 – To dla ciebie. Obiecałem ci – podał mu pieniądze.
– Dziękuję, tato. Chcesz obejrzeć moje świadectwo?
 – Kiedy indziej, Irek. Zmęczony jestem.
 Bawił się z bratem, siedząc na dywanie i rzucając puchatym jaśkiem. Chłopczyk zaśmiewał się za każdym razem, gdy trafiony Irek wywracał oczami i przewracał się do tyłu, a potem leżał bez ruchu.
 Z kuchni dochodziły odgłosy ostrej wymiany zdań:
 – Znowu grzybowa! Cholera, mogłabyś, babo, w końcu coś lepszego wymyślić.
 – Za co mam lepiej gotować. Ledwo wiążę koniec z końcem…
 – Przecież dostałaś wypłatę!
 – Janusz, a co to za wypłata, ledwo do połowy miesiąca starcza, a potem muszę pożyczać.
– Nie umiesz gospodarować pieniędzmi i tyle!
 – Jakbyś tyle nie pił, umiałabym gospodarować!
 Irek słyszał jak ojciec rzucił łyżką o podłogę.
 – Wiesz dobrze, że nie jem tą łyżką!
 – Zapomniałam...
 Irek skoczył na równe nogi na trzask zamykanej szuflady w meblach kuchennych i przeraźliwy ni to krzyk, ni to skowyt mamy.
Pędem przybiegł do kuchni. Matka stała zapłakana w kącie, trzymając się za rękę i jęcząc cicho. Ojciec miał wzrok utkwiony w podłodze.
 – Co jej zrobiłeś? Zostaw ją wreszcie w spokoju! Słyszysz?
 Ojciec pchnął go na ścianę i szybko wyszedł, zatrzaskując z całej siły drzwi.
 Palce mamy zrobiły się sine. Usiadła. Irek wylał niezjedzoną przez ojca zupę  z talerza do zlewu, umył talerz, starł stół i usiadł naprzeciwko niej.
 – Kiedyś go zabiję! – oznajmił mściwie.
Nie odezwała się słowem. Wyszła ze spuszczoną głową i czerwoną od płaczu twarzą. Poczucie winy i wstydu nie pozwoliły jej spojrzeć synowi w oczy.
 Damianek był teraz znacznie bardziej pogodny i pokojowo nastawiony niż przed południem. Znudziło mu się rzucanie poduszką, ciągnął teraz Irka za nos i włosy, a Irek za każdym razem krzyczał dziko.
 – Da. Ile da, da – mały gaworząc, ślinił się.
Mama zabrała się za pranie. Wyprane pieluchy i śpiochy wieszała na balkonie, nucąc jakąś ludową przyśpiewkę.
O dwudziestej pierwszej zachciało mu się spać. W szpitalu drzemał co chwilę i osłabiony organizm nadal domagał się dłuższego, niż u zdrowych dwunastolatków, snu. Mamie udało się zdobyć dzisiaj w sklepie wyjątkowy rarytas – rybę w oleju w puszce – i chociaż nie znosił ryb, jadł grubo posmarowane kromki, żeby nie sprawić jej przykrości.
 Umyty i ubrany w czyste krótkie spodenki i podkoszulek zamiast piżamy, położył się do łóżka.
 – Pomodliłeś się? – zapytała. Niekiedy, gdy Damianek już spał, a ona miała czas, odmawiali razem pacierz.
 – Tak, mamo. Dobranoc.
 – Dobranoc – podeszła i ucałowała go w oba policzki. Nadal pachniała świeżymi mydlinami.

 – Do szybu! – głos Mamuta dudnił mu w głowie. Postać prześladowcy, jak to w snach bywa, rozrosła się do monstrualnych rozmiarów.
 –Najpierw tego! – wskazał na Tadka.
Oprawcy chwycili delikwenta za ręce i nogi. Głowa Tadka zwisała w dół, a włosy dotykały podłogi.
 – Wrzucamy na trzy! Uwaga! Raz. Dwa. Trzy!
 Z szybu dał się słyszeć głuchy odgłos.
 – Teraz tego! – rozkazał Mamut i liczył od nowa.
 Chłopcy rozkołysali Irka, próbował wyrwać się i nie potrafił.
 – Raz. Dwa. Trzy!
 – Zamknij się! Kurwa, stul pysk!
 Leżał bez ruchu i czuł ogarniające go zimno i ciemność.
 – Zostaw mnie! Dzieci śpią. Zostaw, auu – przeciągły i jakby stłamszony szloch.
 – Mamo! Zostawcie moja mamę! – chciał rozedrzeć się na Mamuta, jednak nie zdołał wydobyć z siebie głosu. Piekące łzy spływały mu ku uchu.
– Zdechniesz, suko!
– Odsuń się, puść mnie!
 Usłyszał głuchy odgłos.
 – Mamo! Co oni ci zrobili? Mamo! – wył bezgłośnie.
 Obudził się i zaczerwienił ze wstydu czując mokrą plamę na łóżku. Ostatnio zmoczył się gdy miał pięć lat i był chory. Wstał na drżących nogach, postanawiając napić się herbaty. Drzwi do pokoju rodziców były otwarte na oścież, na balkon też. Damianek spał, odkopany, podszedł, żeby go przykryć. Wkrótce dał się słyszeć dźwięk karetki pogotowia. Karetka błyskała światłami, stojąc po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko ich kamienicy. Wycofał się i zajrzał do kuchni.
 – Mamo?
 Kuchnia była pusta.
 – Mamo!
 Cisza.
 Może wyniosła pranie na strych, żeby prędzej wyschło, a ojca pewnie jeszcze nie ma.
 Pomimo racjonalnego wytłumaczenia jej nieobecności, drżał coraz bardziej, bo gdzieś tam głęboko pod skórą czuł, że coś złego się wydarzyło.
 Na strychu było ciemno, wszedł tam jednak i nawoływał chwilę. Potem, tak jak wstał z łóżka – boso, w obcisłych spodenkach i podkoszulku – wyleciał przed dom.
 – Jezus, Maria! Ale się porobiło… Jezus, Maria! – Irek rozpoznał płaczliwy głos ojca stojącego wraz z milicjantem z boku milicyjnej Nysy, której wcześniej nie zauważył, bo stała na chodniku, tuż pod kamienicą.
 – Co obywatel robił, gdy żona była na balkonie? – dopytywał się funkcjonariusz.
 – Kładłem się spać. Żona poszła pozbierać pieluchy. O Jezu! – ukrył twarz w dłoniach.
 – Mama? Mama? Gdzie mama? – chłopiec pobiegł ku noszom z nakrytym ciałem. Wysoki, łysy sanitariusz zauważył go i chwycił, zanim Irek dopadł noszy.
 – Spokojnie, mały. Uspokój się.
 Irek szarpał się lecz sanitariusz nie wypuścił go z objęć. Chłopiec osłabł i stał bezmyślnie, tuląc mokrą od łez twarz do białego, pachnącego lekami i krochmalem fartucha. Łysy facet głaskał go bezradnie po głowie, dopóki nie pojawił się czarny samochód z napisem „Zakład Pogrzebowy Sowa” i noszy nie wniesiono do wnętrza pojazdu.

Ojciec spędził w areszcie czterdzieści osiem godzin, wypuszczono go na wolność z uwagi na brak jakichkolwiek śladów przestępstwa. Śmierć matki odnotowano w policyjnych statystykach jako nieszczęśliwy wypadek.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro