9. Jak filip z konopi

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

 Pogrzeb mamy pamiętał jak przez mgłę. Zemdlał na cmentarzu.
 Ojciec zmienił pracę – pracował teraz jako majster budowlany najczęściej po dziesięć i dwanaście godzin na dobę. Zmienił się tak jakoś… z dnia na dzień: posiwiał, przygarbił się, zeszczuplał. Rysy twarzy mu się wyostrzyły, stał się milczący i posępny. Irek zauważył, że coraz częściej drżą mu dłonie, że czasem ukradkiem zgina się wpół, przykładając ręce do piersi. Dziwne, że od śmierci mamy znikł całkowicie z jego oddechu, ubrania ten zawsze towarzyszący mu przedtem, znienawidzony przez syna, zapach alkoholu.
 Nie umawiając się wcale, podzielili swe obowiązki domowe. Irek dbał o porządek w domu i o brata, ojciec wieczorem prał i gotował na następny dzień. Niegdyś wybredny i wymagający przy stole, teraz sam warzył większy garnek zupy, żeby starczyło na dwa, a nawet trzy dni. Kartki wykupywała im sąsiadka z kamienicy obok, dawna koleżanka mamy, niekiedy Irek spędzał kilka godzin na staniu w kolejce.  Pewnego dnia wrócił ze sklepu bez zakupów, nie opłaciło się stać, towar już się kończył i posłyszał, jak rozmawiali:
 - Janusz, Irek już jest duży, da sobie radę, ale co z Damianem?
 - A co ma być? – ojciec odpowiedział pytaniem na pytanie.
 - Przecież Irek za miesiąc pójdzie do szkoły, musi się uczyć, spotykać z kolegami, pograć w piłkę… Nie stać cię chyba na płacenie niańce?
 Ojciec nie odezwał się.
 - Twoja matka ma osiemdziesiąt dwa lata i stale choruje – kontynuowała. – Nie dałaby rady upilnować takiego brzdąca.
 - To co mam zrobić?
 - Mówiłam ci zaraz po pogrzebie, ale nie chciałeś słuchać. Dom dziecka. Mam znajomą, która tam pracuje, koleżanka mojej siostry Broni, i wierz mi, dzieciom nie jest źle. To już nie te bidule, co zaraz po wojnie potworzyli, obozy koncentracyjne…
 Ojciec westchnął, a Irek bezszelestnie wycofał się z mieszkania.

 Irek miał na szczęście jeszcze wakacje i opiekował się bratem jak mógł. Bał się, że do rozstania z ukochaną mamą będzie jeszcze musiał dołożyć rozstanie z braciszkiem. Damianek, czując podświadomie, że ważą się jego dalsze losy, nie zgadzał się, by starszy brat odstępował go chociaż na krok. Gdziekolwiek Irek by wychodził, zawsze towarzyszył mu mały spacerowy wózek i jego pasażer.
 Na początku sierpnia pomyślał, że może dałby radę bez strachu spojrzeć znowu na mury Włókniny. Nakarmił Damianka, zapakował do wózka, nie zapominając o zabraniu kilku czystych pieluch na zmianę. Chłopczyk był w wyśmienitym humorze, wymachiwał rączkami i co rusz wskazywał na coś, co zdołało go chociaż przelotnie zainteresować. Zasób słów, którymi dziecko operowało, poszerzył się znacznie.
- Tam, Ilek, tam?
- Pies. Hau, hau.
- Hau, hau?
Z naprzeciwka zbliżała się młoda dziewczyna z długimi włosami.
- Pani? – zainteresował się Damianek.
- Tak. To jest pani.
Dziewczyna, mijając chłopców, uśmiechnęła się.

Stał dłuższą chwilę przed zakurzonym, betonowym ogrodzeniem, dopóki zniecierpliwiony ciszą i brakiem ruchu Damianek nie zaczął się wiercić.

 Zostawił wózek w bocznym pomieszczeniu zdewastowanej portierni, wziął dziecko na ręce i ruszył w kierunku budynku.
 Fabryka sprawiała jeszcze bardziej upiorne wrażenie niż kiedykolwiek wcześniej.
Widząc porozrzucane tu i ówdzie butelki, pomyślał, że teraz nazbierałoby się tego jak nic ze cztery worki. Zwiedził „biuro” jedno i drugie.
 Przytulił mocniej brata i, wahając się chwilę, wszedł na górę. Serce waliło mu mocno w przyśpieszonym tempie gdy z dłonią na klamce stał bez ruchu przed łazienką. Otworzył drzwi i stał w progu walcząc usilnie z chęcią odwrócenia się, wyjścia stąd i pobiegnięcia przed siebie. Minione wydarzenia powróciły, przytłaczając wspomnieniem bólu, strachu, zagrożenia.
 Drgnął na dźwięk kociego miauczenia. Poczuł, że włosy przykleiły mu się do karku. Damianek zaczął popłakiwać.
 - Cicho bądź – uspokoił go. – Irek ci coś pokaże, tylko bądź grzeczny.
Wszedł do hali.
 Mały, czarny kociak z białym pyszczkiem i łapkami stał bezradnie na środku pomieszczenia i miauczał.
 - Kici, kici – Irek schylił się i wyciągnął obandażowaną rękę. Kotek popatrzył zaciekawiony, przekrzywiając łebek na bok.
 - Kici, kici – zbliżał się powoli, żeby go nie spłoszyć, był już blisko, coraz bliżej, pewny, że zwierzątko da się schwytać, pogłaskać, ono tymczasem dało nura za oparte o ścianę, spróchniałe deski. Damianek gestykulował i wskazywał miejsce, gdzie czmychnąć kotek.
 - Kici, kici – odsunął powoli jedną deskę, druga, trzecią. Kotek wybiegł znienacka i ukrył się w przeciwległym końcu hali, wyskakując na dziurawe wiadro, a następnie przeżartą rdzą, blaszaną beczkę.
 Irek od nowa zaczął podchody.
Kotek wyczekująco siedział, prowokując do zabawy, jednak gdy odległość między nim a śmiesznie skradającym się chłopcem zmniejszyła się, poczuł się zagrożony. Zamierzał zmienić miejsce pobytu na nowe, niestety beczka stała w kącie i chłopiec osaczał go powoli. W momencie gdy Irek musnął ręką miękkiego, puszystego futerka, maluch prychnął odstraszająco, błyskawicznie wyciągając małą łapkę z wystającymi pazurkami.
 Irek nie cofnął ręki. Głaskał kotka, a potem drapał go za uchem. Po kilku minutach kiciuś był obłaskawiony, mruczał głośno, stojąc ze sterczącym do góry ogonkiem.
Irkowi zdrętwiała ręka od trzymania Damianka. Przełożył chłopca na drugą. Kociak zeskoczył z beczki i łasił się , ocierając o nogawki spodni. Idąc po schodach, Irek wołał "kici, kici", niepotrzebnie zresztą, bo kotek biegł tuż przy jego nodze.
 Na portierni z ulgą położył Damianka do wózka i zmienił mu pieluchy. Zauważył zbliżającego się chwiejnym krokiem nieodłącznego towarzysza Józka. Tym razem Franek był sam.
 - Dzień dobry – ukłonił się. Gdyby się nie odezwał, Franek, patrząc pod nogi, powlókłby się dalej. Na dźwięk głosu przystanął i patrzył podejrzliwie, nie odzywając się.
 - Chciałem zobaczyć się z  Józkiem – rzekł tonem usprawiedliwienia – ale go nie ma.
 - A, to ty! – poznał go wreszcie. – Dobrze, że wyzdrowiałeś. Mówiliśmy o was nieraz z Józkiem. Dobre z was chłopaki.  Szkoda ino, że twój kolega miał mniej szczęścia.
 - Szkoda – potwierdził Irek.
 - Ładny sierściak. – Franek wskazał na kotka, który tymczasem usiadł sobie przy nodze Irka. - Drugi zdechł, ale tego Józek karmił, czym mógł. Mówił, że to dla ciebie, że go uratowałeś, to jest twój. Czekał, aż przyjdziesz.
 - Gdzie Józek?
 Franek spuścił głowę.
 - Zapiłem w sobotę, narozrabiałem trochę. Przymknęli mnie do wytrzeźwieniówki. Gdy wróciłem, po Józku ani śladu. Przepadł jak kamień w wodę.
 - Jak to przepadł? Ktoś musiał widzieć, gdzie poszedł! Może sam komuś powiedział!
 - Przepytywałem tych na dole, co se narkotyki wstrzykują – nic nie widzieli, nic nie słyszeli. Pytałem dzieciaki, też nic. Nawet sąsiadów pytałem, tu z bloków, nikt nic nie wie. No to co ja mam robić? – rozłożył bezradnie ręce. – Pięć roków będzie na jesień, jak wszędzie razem się tułamy. Bez Józka jestem jak bez ręki.
 - Nie trzeba by było milicji zawiadomić? Mogło mu się co stać.
 - Milicji nie będziemy zawiadamiać. Więcej szkody narobią, niż pomogą. Józek w tango poszedł, kawalerska dusza. Wytrzeźwieje, to wróci…
 - Wpadnę, może jutro. Na razie muszę wracać – spojrzał do wózka. Damianek spał z otwartą buzią i wyciągniętymi do góry rączkami. – Taki to już los starszego brata. Rozumie pan?
 Franek pokiwał głową ze zrozumieniem, jakby on też od zawsze musiał opiekować się bratem.
 - Gdyby wrócił, to niech mu pan powie, że zabrałem kociaka.
 - Powiem mu, powiem.

  W domu Irek przyszykował maluchowi miejsce do spania w starym tekturowym pudle, w którym mama składowała piątkowe „Trybuny Robotnicze”  z programem telewizyjnym. Makulaturę poukładał równo, związał sznurkiem, wyniósł na strych, z myślą, że przyda się we wrześniu do szkoły. Stary, zniszczony kocyk Damianka, odłożony z zamiarem obszycia, żeby się nie strzępił i zrobienia szmat do podłogi, którym mama jakoś nie zdążyła się zająć, wisiał na sznurze obok porąbanego drzewa. Idealnie nadawał się do pudełka. Damianek spał jeszcze, no to Irek wrócił na strych w poszukiwaniu drugiego pudełka. Znalazł, nieco mniejsze, obciął u góry, żeby kotek bez trudu mógł do niego wskoczyć. Zabrał nylonowy worek i popędził trzy domy dalej, do stolarni.
 - Panie Jacku, niech pan da trochę trocin.
 - Na cholerę ci trociny? – zdziwił się właściciel stolarni.
 - Dla kotka.
 - Aha. Bierz ile chcesz. Możesz przychodzić i codziennie, a najlepiej jakbyś sobie do ciężarówki zabrał – pan Jacek roześmiał się.
 - Tyle nie potrzebuję. Dziękuję.
 Przebudzony brat wydzierał się wniebogłosy.
 - Jestem już. Irek już jest – ucałował malucha, przewinął i skoczył w te pędy zagrzać butelkę.
 Damianek po posiłku poweselał.
 - Popatrz, kotek. Kici, kici.
 Kotkowi spodobało się w pudełku pod stołem. Spał zwinięty w kłębek. Pudełko z trocinami Irek postawił w kącie przedpokoju, za drzwiami. Damianek na czworakach podszedł do stołu i sięgał do pudełka.
 - Nie ruszaj kici. Kici śpi.
 - Pi? Kiti pi? – zaciekawił się chłopczyk.
 - Chodź, pobawimy się klockami – Irek przeniósł brata do kuchni i wyciągnął ze spiżarni duży worek z drewnianymi i plastykowymi klockami.
 - Ami? Ilek!
 - Tak, Irek też będzie się bawił. Zbudujemy dom. I taakąą wieżę!
 Damianek zaśmiał się, uradowany. Jego zabawa klockami sprowadzała się głównie do rozrzucania ich po całej kuchni i celowaniu w starszego brata. Irek robił uniki, a niekiedy dla efektu dał się walnąć w głowę i, grożąc malcowi pięścią, rzucał się w jego stronę.   Zabawa skończyła się, gdy Damian, uciekając na czworakach, uderzył się czołem o nogę od stołu. Uspokoił się dopiero po wypiciu kolejnej flachy z grysikiem. Irek umył go, przebrał i położył do wózka. Po pięciu minutach huśtania malec zasnął, wtedy przeniósł go ostrożnie na łóżko. Sam położył się obok, na małe pięć minut.

 Obudził go po dwóch godzinach ojciec wracający z pracy.
 - Spałeś?
 - Nie, położyłem się tylko na chwilę, żeby Damianek zasnął – spojrzał na zegar. – Tak mi się jakoś przysnęło na chwilę.
 - Jadłeś, Irek?
 - Jeszcze nie.
 - No to zjemy coś razem. Umyj się – ojciec przyjrzał mu się. – Wyglądasz, jakbyś się tydzień nie mył.
 Irek przypomniał sobie o kotku. Bał się reakcji ojca.
 - Tato?
 - No? – głos ojca dochodził z kuchni wraz z odgłosem przestawianych garnków.
 - Chodź, pokażę co coś.
 - Poczekaj, tylko skończę strugać ziemniaki.
 Irek umył się.

 - No, co tam zmajstrowałeś?

 Irek bez słowa, pełen obaw zaprowadził go do pokoju i podniósł długi obrus.
 Ojciec stał, patrzył, patrzył, a potem uklęknął i wyciągnął rękę. Kotek obudzony, ziewnął potężnie, wstał i przeciągnął się. Ojciec z delikatnością, o jaką trudno było go posądzić, wziął malucha na ręce i pogłaskał.
 - Jest śliczny. Skąd go wytrzasnąłeś?
 - Wtedy tato, tam… To o niego poszło. Zabili mu matkę. Jego też by zabili…
 Ojciec zostawił kotka na dywanie, wstał i położył synowi rękę na ramieniu.
 - Irek, ja…

 Chłopiec zerknął na niego. Ojciec miał wilgotne oczy. Otarł je pośpiesznie i jakby ze wstydem. Kotek wybrał się na zwiedzanie nowego lokum. Irek zaniósł go do pudła z trocinami.

 - O wszystkim pomyślałeś – przyznał tata z uznaniem.
 Kartoflanka z kawałkami mięsa była gotowa. Jedli wolno, dmuchając na łyżkę, żeby nie poparzyć sobie ust. Kotek wspiął się na wieszak w przedpokoju i miauczał, bojąc się zejść, jednak zanim zdążyli podejść, zeskoczył, pokonując nieopanowany jeszcze strach przed wysokością.
-  Wyskoczył jak… - ojciec roześmiał się szukając odpowiedniego słowa – …filip z konopii.
- Filip?  Filip… – powtórzył Irek, wziął kotka na ręce i głaszcząc dodał poważnym tonem – Nadaję ci imię Filip.

 Następnego dnia Damianek nie chciał jeść. Wymiotował, dostał biegunki. Irek zmierzył mu  temperaturę.
 - Trzydzieści siedem, lekko podwyższona – stwierdził, tak jak to robiła mama mierząc im gorączkę. Mały znowu zwymiotował. Irek poszedł po czyste ubranko, ale wycieńczony chłopczyk od razu zasnął, więc odłożył ubranko na krzesło. Wyciągnął z półki książki do szkoły.
 Trochę zniszczone – pomyślał. Koleżanka mamy przywiozła je po pogrzebie od swego starszego od Irka o rok syna. Porozkładał podręczniki na podłodze, wyjął nożyczki, mazaki i gruby szary papier.
 Dźwięk dzwonka przerwał zajęcie. Poszedł szybko otworzyć, żeby osoba za drzwiami nie zdążyła drugi raz zadzwonić i obudzić Damianka.
 Za drzwiami stały dwie kobiety w szykownych garsonkach i starszy facet w garniturze.
 - Tu mieszka obywatel Janusz Adamczyk? – upewniła się jedna z kobiet, wyjmując z torebki notes i długopis. Irek potwierdził ruchem głowy.
 - Jesteśmy z Komisji Opieki Społecznej Wydziału Zdrowia – przedstawił przybyłych starszy pan. – Możesz poprosić tatę?
 - Tata jest w pracy.
 - Masz brata – zainteresowała się druga z kobiet. – Damiana. Gdzie on teraz przebywa?
 - Damian? Tam śpi.
 - Kto się nim opiekuje?
 - Ja i tata.
 - Przecież mówiłeś, że tata w pracy – spojrzała podejrzliwie.
 - Tak, ale wieczorem jest przecież w domu i opiekuje się Damiankiem. W dzień ja się opiekuję.
 - Ile masz lat, chłopcze? – zapytał znowu starszy pan, uśmiechając się grzecznie.
 - Dwanaście.
 - Dwanaście lat – popatrzył znacząco na swoje koleżanki. - Pani Zdzisiu, proszę to zanotować – polecił jednej z nich. – Dwanaście lat!
 - Możemy zobaczyć twojego brata?
Irek odsunął się na bok. Weszli do pokoju. Filip czmychnął pomiędzy nogami starszego pana i wyskoczył na parapet.
 - O, kot! – zdziwiła się jedna z kobiet, jakby w mieszkaniu zobaczyła tygrysa.
 - Nie jest najgorzej – starszy pan zlustrował pomieszczenie. – Szczerze mówiąc - spojrzał pytająco na kobiety - spodziewałem się dziadostwa, a przecież źle nie jest.
 Irek nie miał pojęcia, o czym mężczyzna mówi.
 - Niech pan zobaczy, panie kierowniku – głos Pani Zdzisi był wysoki i drażniący. – Mały jest brudny i śmierdzi.
 Kobieta odkryła kocyk, Damianek otworzył oczy i zobaczywszy nad sobą obce twarze zaczął przeraźliwie płakać. Irek podszedł szybko, próbując go uspokoić.
 - Dajesz mu chociaż jeść? – zapytała z przekąsem Pani Zdzisia, przekrzykując chłopczyka.
 Głupie pytanie – pomyślał Irek.
 - Jasne, że daję. Zaraz mu przygrzeję.
 Tym razem Zdzisia została z kierownikiem w pokoju, a druga kobieta podreptała za Irkiem do kuchni.
 - Kto wam gotuje?
 - Tata.
 - Czy Damian je tylko… ten grysik?
 - Nie. Je jeszcze zupę.
 - Gotujecie mu specjalnie?
 - Po co? Lubi jeść tę samą, co i my.
 Nalał zagrzany, rzadki grysik do butelki. Damianek siedział mu na kolanach i, jedząc, spoglądał nieufnie na nieznajome twarze.
 - To my już pójdziemy – poinformował go starszy pan, gdy Irek skończył karmić brata. Pogrzebał w skórzanej teczce i wyjął mleczną czekoladę.
 - Proszę – podał Irkowi. – Miło się z tobą rozmawiało.

 Za dwa dni przyszło pismo zaadresowane do ojca. Irek położył je na stole w kuchni. Tata po przyjściu z pracy rozpieczętował kopertę.
 - Niech to szlag trafi – zaklął, czytając treść pisma.
 Zmiął ze złością kartkę, rzucając do kosza.
Irek zajrzał do kuchni raz i drugi, lecz bał się o cokolwiek zapytać. Gdy, umyty, wyszedł z łazienki, zastał tatę, siedzącego na podłodze, w jego pokoju i głaszczącego Filipa.
 - Pisali z Wydziału Zdrowia – ojciec sam zaczął mówić. – Zabierają Damianka.
 - Dokąd zabierają?
 - Do domu dziecka. Piszą, że Damian jest zaniedbany, brudny, niedożywiony, że nie ma możliwości rozwoju. Chcą mi ograniczyć prawa rodzicielskie.

 - Byli, tato, z tego wydziału u nas. Facet i dwie babki. Myślałem, że wszystko w porządku. Nawet dosyć mili byli. Dali czekoladę. Tato, nie wiedziałem, że… Chcieli wejść, to wpuściłem. Gdybym wiedział, tobym ich nie wpuścił.

 Irek rozpłakał się.
 - Dobrze zrobiłeś, że wpuściłeś. I tak by przyszli, jak nie wtedy, to kiedy indziej.
 - Tato, Damianek nie jest zaniedbany. Opiekuję się nim jak mogę – usprawiedliwiał się, połykając łzy.
 - Wiem, Irek. I do ciebie też się doczepiają, że niby jak ja mogę pozwolić, żeby dziecko zajmowało się dzieckiem. Jestem wyrodnym ojcem, bo pozbawiam cię beztroskiego dzieciństwa i dalej jeszcze w tym stylu.

 Ojciec oparł się o ścianę. Siedział bez ruchu, apatyczny i bezradny. Irek usiadł obok.

Były chwile, że nienawidził szczerze, śmierdzącego wódką ojca, wszczynającego w domu awantury i krzyczącego o byle co. Ale przecież ojciec się zmienił. W tej chwili chłopcu było go żal i potrzebował ojca, wreszcie go potrzebował, jak nigdy do tej pory. Nikt nie był w stanie zastąpić matki, jej obecności, głosu, śmiechu jednak ojciec… Przynajmniej miał jeszcze tatę. To już coś!

 Rano na stole znalazł kartkę od ojca:
„Zwolnię się z pracy przed południem. Nie wychodź nigdzie z małym, czekajcie na mnie, to wybierzemy się do tego Wydziału Zdrowia. Tata”
 A więc to tak! Bez żadnych oporów, ceregieli zamierza iść oddać im Damianka. Głupi buc! Jeśli jemu nie zależy na Damianie, to ja o niego będę walczył! – rozmyślał rozdrażniony zajadając pajdę świeżego chleba, kupionego rano w piekarni przez ojca, grubo posmarowaną masłem. – Do końca! Nie dam go odebrać.
 Co zrobić? – zastanawiał się cały czas. - Babcia? Nie! Przecież jej trudno zająć się sobą, a co dopiero dzieckiem.
 Gdy tylko Damianek otworzył oczy, Irek ubrał go i nakarmił.
 - Pójdziemy na spacer? Pa, pa – zachęcał.
 - Pa, pa! Spac, pa, pa. – ucieszył się Damianek.
 Irek nalał Filipowi świeżego mleka do miseczki.
 - Musisz zostać, maleńki – pogłaskał kotka.
 Słońce prażyło nawet w parku, jednak tam nie czuć było rozgrzanego asfaltu, a rachityczne zarośla zapewniały minimum cienia.
 Usiadł na ławce, obracając wózek tyłem do słońca, i przysłuchiwał się rozmowie, a raczej zażartej dyskusji, dwóch emerytek o polityce. Herbata w butelce, ukryta pod kocykiem, pachniała malinami. Spragniony Damian wypił wszystko łapczywie.
 Irek przypomniał sobie o Józku.
 Na pewno już wrócił – zastanawiał się, pchając leniwie wózek w kierunku Włókniny.   Na portierni zderzył się z młodym, długowłosym facetem w koszuli w kratkę. Przypomniał sobie incydent z Ryśkiem w „biurze”. Ten sam narkoman.
 - Uważaj, jak chodzisz! – warknął długowłosy, wyruszając ochoczo  na podbój świata.
 Franek siedział na schodach racząc się nalewką.
 - A pan to znowu sam? – zagadał Irek.
 - A sam! – odpowiedział Franek smętnie. – I niech już tak zostanie.
 - Poprztykaliście się, czy co?
 - Odziedziczył po bracie chałupę na wsi. Nie powiem, ładną, murowaną. Dwa hektary pola z nawiązką brat mu zapisał. Gospodarz z niego teraz całą gębą – zaśmiał się ironicznie.
 - Skąd pan wie? Przyjechał?
 - A jakże, przyjechał. Szykuj się, Franek, na wieś. Pomożesz mi – namawiał mnie. Ale to nie dla mnie – tu sypialnia, tam łazienka, buty ściepywać, kapcie wdziewać… Wolę – zatoczył ręką dookoła – ...wolę to tutaj. Przynajmniej wolny jestem. Nie uzależniony, jak on, od kur i świń. Zresztą – zakończył filozoficznie – starych drzew się nie przesadza.
 - A on?
 - Powiedział, że w życiu trza se odmienić, jak się trafia los – splunął. – Dziad pierdolony.
 - Przecież to pana przyjaciel! – zaprotestował Irek.
 - Przyjaciel? To jest moja przyjaciółka – poklepał opróżnioną do połowy butelkę - a ja jestem jej przyjaciel. Dobrze się razem rozumiemy, he, he.
 Pociągnął solidnego łyka.
 Irek poszwendał się, zaglądając do wszystkich zakamarków. W łazience znów serce zaczęło mu walić jak młot.
 Damianowi nie podobało się tu dzisiaj. Zaczął kwękać. Irek spojrzał na zegarek:  jedenasta. Trzeba pomału wracać – westchnął.

 Zamiast udać się do domu, kopsnął się jeszcze zajrzeć na boisko szkolne. Rysiek siedział na trawie z tyłu szkoły. Widząc Irka wstał i zgasił butem wypalonego do połowy papierosa.
 - Sie masz? – odezwał się łaskawie podając mu rękę. - Podrosłeś, chłopie.
 - Ty też – przyznał Irek, chociaż pomyślał, że chłopiec bardziej się rozrósł wszerz niż wzwyż.
 - A ty co, szczawik, przywitasz się z wujkiem? – Rysiek wyciągnął rękę do Damianka.
 - Da, ile, aa – ucieszył się maluch.
 - Generalnie nie lubię dzieci, ale ten twój, to nawet milutki – pogłaskał zadowolonego chłopczyka po głowie.
 - A ty, co tak sam siedzisz, jak palec? – zainteresował się Irek.
 - Z Krzyśkiem jesteśmy.
 - Z Krzyśkiem?
 - No! Poleciał po piłkę. O, zobacz już wraca.
Irek odwrócił się. Krzysiek leciał, jakby go kto gonił.
 - Irek! – wykrztusił zdyszany. – Fajnie, że przyszedłeś. Miałem cię odwiedzić, ale tak jakoś wyszło. W domu mi powiedzieli, że nie wypada teraz do ciebie łazić. Słyszałem o twojej mamie, szkoda kobitki, fajna była.
Irek przygryzł wargę.
 - Zagramy? – Krzyśkowi zabłyszczały oczy.
 - Nie zagra. Widzisz, że z dzieckiem i do tego łapa zabandażowana – odpowiedział za niego Rysiek.
 - A właśnie, że zagra – zadecydował Irek. – Damian, Irek położy cię na kocyku. Będziesz się patrzył, jak gram w piłkę, dobrze?
 - Ilek, pi? Ga, ga…
 - Chcesz popatrzyć? Potem z tobą zagram.
 - Za, za – z roześmianej twarzy malucha wywnioskować można było, że odpowiedź jest twierdząca.
 - Irek rozłożył kocyk w cieniu na trawie i położył brata.
 - Siedź grzecznie – nakazał.
 Stanął na bramce.
 Wypadłem z formy – zbeształ się przepuszczając kolejne gole strzelane przez Ryśka. Krzysiek w obronie też nie spisywał się najlepiej. Grali ociężale , bez głowy i bez jaj. Damian bawił się na kocu, wystarczyło zerknąć na niego czasami i pomachać mu, żeby ochoczo odpowiadał uroczym pa, pa, pulchnymi rączkami.
 W chwili gdy Rysiek przymierzał się do strzelenia kolejnego gola Damianek rozdarł się przeraźliwie. Irek natychmiast podbiegł do brata.
 - Co ci…?
 Chłopczyk płacząc trzymał się za nogę. Obok znamienia na nodze powstało zaczerwienienie, a skóra wokół zaczęła puchnąć.
 - Ała, ała – wydzierał się.
 - Co mu się stało – podszedł Krzysiek.
 Rysiek kucnął i rozglądał się po trawie.
 - Zobacz! – wskazał na leżącą w trawie pszczołę. – Ugryzła go.
 Obejrzał miejsce po ukąszeniu.
 - Spuchło mu trochę…
 - Muszę spadać, chłopaki – Irek zbierał porozrzucane zabawki.
 - Zaczekaj. Dwie minutki – Rysiek wybiegł poza teren szkoły.
 - Nie płacz. No, nic ci nie będzie. Głupia, wstrętna pszczoła – Irek uspokajał Damianka. Mały przytulił się do Irka, objął go za szyję, lecz nie przestał płakać.
 - Masz – Rysiek zdyszany wyciągnął rękę z Bambino. – Nie wyciągaj z papierka tylko przyłóż. Zimno wyciąga opuchliznę.

 Gdy zbliżał się do domu, dochodziła czternasta.
 Ale się na mnie wkurzy – martwił się prawie biegnąc. – Od dwóch godzin na nas czeka. Dotknął klamki. Drzwi były otwarte.
 W przedpokoju nasłuchiwał kroków ojca, przygotowany na solidną burę.
 Ojciec musiał usłyszeć jak wchodzę i nic? – zdziwił się panującą w domu ciszą. – Nie reaguje? Chory, czy co?
 Ojciec leżał na środku pokoju. Spojrzał spod wpółprzymkniętych powiek z twarzą wykrzywioną grymasem bólu. Próbował podnieść głowę, żyły na szyi nabrzmiały, prześwitując przez skórę.
 - Tato? – spytał ostrożnie, przypuszczając, że ojciec znowu się spił. Jednak ojciec nie poruszył się. Irek podszedł bliżej. Z wahaniem dotknął jego dłoni. Była mokra i zimna.
Porwał Damianka na ręce i popędził do sąsiadów.
 - Co się stało? – pani Łazińska otwarła zniecierpliwiona drzwi, wycierając ręce do brudnego fartucha.
 - Trzeba zadzwonić po pogotowie. Mój tata… coś mu się stało… - jąkał się.
 Przyjrzała mu się badawczo mrużąc oczy i kiwając z politowaniem głową.
 - Coś się stało! Co się stało? Schlał się znowu! Utrapienie z takim ojcem. Na izbę wytrzeźwień zadzwonię, a nie na pogotowie! Dosyć już tych ekscesów!
 Nie poruszył się.
 - Tata nie jest pijany…
 - Chodź! – poleciła mu gniewnie.
 Idąc na górę po schodach posapywała, trzymając się poręczy.
 - Panie Januszu? – zauważyła ojca. – Nic panu nie jest?
 Ojciec zachłannie i z trudem wdychał powietrze.
 - Zostań! – rozkazała i najszybciej, jak umiała udała się do swojego mieszkania zadzwonić pod numer 999.
 Przyjechali na sygnale dopiero po dwudziestu minutach. Młody, otyły sanitariusz i wysoki, szczupły lekarz. Wyglądali razem jak Flip i Flap.
 Sanitariusz wszedł do pokoju i zamknął drzwi.
 - To pani nas wzywała? – lekarz stanął w przedpokoju obok pani Łazińskiej. Trzymał ręce w kieszeniach fartucha.
 - Chłopak przyszedł, że ojciec chory, to zadzwoniłam – zaczęła mu tłumaczyć. – Najpierw, to myślałam nawet, że pijany, ale to nie to. Zawał – postawiła diagnozę.
 - Ty znalazłeś ojca? – doktor zwrócił się do Irka. – O której godzinie?
 - O drugiej. Wróciłem do domu i…
 - Gdzie mama?
 - Matka mu umarła dwa miesiące temu – pani Łazińska wyręczyła Irka w odpowiedzi. – Z balkonu wypadła…
 Sanitariusz wyszedł z pokoju ze strzykawką w ręce.
 - Oj, tu już nie ma co reanimować – oznajmił ze smutkiem chowając strzykawkę do kieszeni fartucha.
 Lekarz zerknął w głąb pokoju.
 - Robiłem, co w mojej mocy, żeby człowieka wyprowadzić – tłumaczył sanitariusz. - Przykro mi. Macie telefon? – odwrócił się do Łazińskiej, biorąc ją za babcię Irka.
 - Piętro wyżej – odpowiedziała Łazińska.
Irek trzymał w ramionach Damianka i nie za bardzo rozumiał, co się tu dzieje. Poszedł za nimi na górę.
 Sanitariusz wykręcił numer.
 - Heniek, dawaj kogoś ze Sowy na – przeczytał z karty zgłoszeń – ulicę Solską 23, mieszkanie 8. I pośpiesz się!

 Nie był na pogrzebie ojca. W tym samym dniu, w którym zmarł Janusz Adamczyk, trafił z kilkumiesięcznym bratem do domu dziecka. Starał się cały czas mieć malca przy sobie, nie ufał pielęgniarkom, lekarzom i opiekunom. Któregoś dnia po powrocie ze szkoły nie zastał Damianka w grupie maluchów.
 - Adoptowali go – wyjaśnił lakonicznie kierownik placówki i dodał – Głowa do góry! Będzie mu dobrze, a ty będziesz miał więcej spokoju.
 Nie o spokoju marzył jednak Irek. Minęło kilka dni, tygodni, minął miesiąc. Chłopiec popadł w depresję. Chodził sztywno, trzymając się na uboczu od reszty wychowanków, nie odzywał się, a jeśli ktoś go zagadał patrzył nieufnie spode łba. W dzień obsesyjnie myślał, żeby wreszcie zasnąć, za to w nocy przewracał się z boku na bok, łkając do poduszki. Stracił apetyt, chęć do nauki i zabawy. Miewał uciążliwe biegunki. Na próby kontaktu reagował złością, na podniesiony głos — płaczem. Wychowawca, Tomasz Bursztyński, zwany Bursztynem, obserwował go od dłuższego czasu, wreszcie widząc, że chłopak znajduje się w dołku psychicznym, z którego nie zdoła wydobyć się samodzielnie, zaprowadził go pod drzwi niewielkiego gabinetu lekarskiego w „dziewczyńskiej części” budynku, na pierwszym piętrze. Mała, czteroletnia co najwyżej, dziewczynka, mijając, wystawiła mu niepostrzeżenie język.  „Lekarz dyżurny Remigiusz Wolski” – brzmiał napis na drzwiach wejściowych. Doktor dyżurował w każdy czwartek po południu, w pozostałe dni przyjeżdżał tylko w nagłych wypadkach, po uprzednim wezwaniu telefonicznym. Szczupły, wysoki, przed pięćdziesiątką, z prostym orlim nosem, włosami przyprószonymi lekko siwizną po bokach, lecz nadal  przystojny, pachniał drogą wodą kolońską.
 Irek stanął tuż przy drzwiach.
 Remigiusz Wolski podniósł wzrok znad notatek, zdjął okulary i uśmiechnął się. Przebierał w kartotekach w końcu wyjął jedną.
 - Adamczyk? – upewnił się. – Podejdź bliżej.
 Irek stanął na środku gabinetu.
 - Co my tu mamy? No tak! Wychowawca mówił, że nie zachowujesz się jak inni chłopcy. Nie, absolutnie nie! – odpowiedział na pytające spojrzenie pacjenta. – Nie ma do ciebie żadnych zastrzeżeń, poza tym, że jesteś spięty, nie masz apetytu i często prosisz pielęgniarkę o tabletki na ból brzucha. Z nikim nie rozmawiasz, nie bierzesz udziału w życiu rówieśników – wymieniał. – Rozbierz się … - spojrzał do kartoteki – Irek.
 Irek zdjął sweter i koszulę. Stał w spodniach, z rękami opuszczonymi wzdłuż tułowia. Doktor zbliżył się do niego.
 - Otwórz usta. Tak. Zęby w porządku. Gardło też. Ależ ty się krzywisz! Odwróć się - przejechał palcami wzdłuż kręgosłupa. – No tak… Skrzywienie – mruknął. – Dolna część kręgosłupa.
 Przekręcił klucz w drzwiach.
 - Rozbierz się – powtórzył.
 Irek zdjął spodnie.
 - Zdejmij majtki.
 Powoli, z wahaniem, chłopak zdjął slipki i położył na krześle.
 Doktor stał za jego plecami.
 - Nic nie widzę. Stań w rozkroku i dotknij palcami rąk podłogi –nakazał.
 Irek, ociągając się, wykonał polecenie.
 Doktor oddychał głośno. Jego palce delikatnie muskały skórę pleców chłopca, potem „niechcący” przeniosły się niżej, ku biodrom.
 Chłopiec wyprostował się natychmiast.
 - Ciebie nie da się zbadać! – lekarz odezwał się z nieukrywaną złością. – Przecież muszę cię obejrzeć i postawić właściwą diagnozę! Połóż się na kozetce.
 Irek stał bez ruchu.
 - No, na co czekasz, Adamczyk? Nie rozumiesz, co mówię? Może największy problem masz z uszami – zaśmiał się krótko i prawie warknął – Na kozetkę!
 Chłopak położył się na zimnym prześcieradle, czując na całym ciele gęsią skórkę. Zauważył, że lekarz ma rozpięty fartuch i… rozporek.
Naciskał mu mocno, z nieukrywaną pasją w kilku miejscach na brzuch i podbrzusze. Irek czuł wstyd i przenikliwe zimno.
 - Odwróć się –głos Wolskiego znów zabrzmiał łagodnie i kojąco. - Ten kręgosłup nie daje mi spokoju. Z tym trzeba coś zrobić.
Nagle poczuł tam ból.
 Lekarz  zacisnął mocno dłoń na jądrach Irka.
Wolski próbował uspokoić usiłującego dźwignąć się chłopca przytrzymując go za kark.
 - Spokojnie. Zaraz będzie po wszystkim – wysapał, kładąc się na jego plecach.
 Irek poczuł na sobie nagie ciało doktora i jego penis między udami. Poruszył się niespokojnie, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że to „badanie” od początku nie było takie, jak powinno. Naprężył się, próbował odwrócić twarzą do napastnika i otrzymał cios otwartą ręką w bok głowy. Ucho i policzek zapiekły.
 - Spodoba ci się… Zobaczysz! Sam tego chciałeś sukinsynu! – lekarz dyszał, napierając mocniej.
 Irek znieruchomiał nieoczekiwanie, i gdy Remigiusz Wolski był pewien, że ofiara zrezygnowała z oporu, błyskawicznie wyślizgnął się i skoczył na podłogę. Napastnik z grymasem wściekłości na twarzy, w spodniach opuszczonych do kolan usiłował wstać jednak stracił równowagę i upadł. Irek zdążył wstać i sięgnąć po slipki. Doktor z szybkością węża podczołgał się i chwycił chłopca za nogę usiłując przewrócić.
 Irek bez wahania, wkładając w to wszystkie siły kopnął doktora w krocze, ubrał slipki i skoczył ku drzwiom. Kluczy nie było w drzwiach.
 Remigiusz Wolski klęczał zgięty z gołym tyłkiem, trzymając się za podbrzusze i jęcząc. Zmitygował się jednak szybko, wstał i doprowadził do porządku.
 Irek stał z ręką zaciśniętą na klamce.
 - Gdybym chciał…mógłbym cię wykończyć! – wysyczał pogardliwie. – Jesteś nienormalny! Nie-nor-mal-ny – przesylabizował. – Gdybyś był bardziej rozgarnięty, wiedziałbyś, że wszyscy chłopcy w twoim wieku mają to już za sobą.
 Wyciągnął z kieszeni fartucha klucze trzymając je przed sobą.
 - Jeszcze jedno! – wycedził. – Nie próbuj nikomu o tym mówić, bo i tak ci nie uwierzą. A droga z bidula do wariatkowa bardzo krótka i możesz się tam znaleźć prędzej niż przypuszczasz.
 Sam otworzył drzwi chłopcu.
 - Spierdalaj stąd, gnoju!
 Irek pośpiesznie odszedł parę metrów. Za zakrętem oparł się o ścianę. Zrobiło mu się ciemno przed oczyma. Do uczucia wstrętu i poniżenia, jakiego nigdy nie zaznał w dotychczasowym życiu, dołączyło teraz narastające uczucie gniewu. Chęć pozbycia się brudu spowodowała falę niepohamowanych wymiotów. Bliski omdlenia powlókł się do łazienki dla dziewcząt.
 - Gdzie wchodzisz, fajtłapo! – ciemnowłosa, szczupła Magda, w tym samym wieku, co on, odwróciła się od lustra. Miała jaskrawo umalowane usta. Widząc roztrzęsionego chłopca w samych slipkach, wskazała na drzwi ubikacji.
 - Na co czekasz? Chcesz tak paradować do usranej śmierci?
 Ubrał się tak szybko, jak pozwoliły na to drżące ręce. Podszedł do umywalki i długo mył ręce zimną wodą. Magda podała mu chusteczkę higieniczną.
 - Wolski? – raczej stwierdziła niż zapytała.
 Zażenowany skinął głową.
 - Większość z nas, choćby miała zdechnąć nie wejdzie tam – wyjaśniła mu.
 - To… nie tylko ja?
 - Nie ty jeden, nie ostatni. Są też tacy, co chętnie chodzą, co czwartek. Mają potem kasę na drobne wydatki. Poszedłeś po kasę?
 - Nie! Bursztyn mnie zaprowadził.
 - Oczywiście, niczego się nie spodziewałeś? – zaśmiała się ironicznie. Po chwili dodała tonem, w którym nie słychać było ironii – Właściwie tobie wierzę… Jesteś taki…. oddalony.
 Oprócz Magdy nikt nie dowiedział się o niefortunnym czwartkowym wydarzeniu. Irek zamknął się w sobie jeszcze bardziej, odgrodził od innych, wyizolował… Do jego dziwactw doszło jeszcze częste, nadzwyczaj częste, długie mycie rąk.

 - Masz odwiedziny, Adamczyk – obwieścił mu pewnego grudniowego popołudnia, tuż po Świętym Mikołaju, Bursztyn. – Na korytarzu czeka jakiś pan.
 Irek, półleżąc, z głową wspartą na poręczy łóżka, obserwował beznamiętnie grających w warcaby kolegów. Posłusznie wyszedł na korytarz, rozejrzał się lecz nikogo nie zauważył.
 Pomyłka – stwierdził w myśli i zamierzał wrócić na salę.
 - Irek? Irek, wyrosłeś chłopie!
 Józek stał na półpiętrze schodów prowadzących do piwnicy.
 Chłopiec oderwał wzrok od śniegu za oknem.
Gdyby nie głos, Irek by go nie poznał - pomimo zniszczonych butów i kurtki z postawionym wysoko kołnierzem, z przykrótkimi rękawami, ten prosty, dumny i nieprawdopodobnie trzeźwy mężczyzna nie skojarzył mu się z zataczającym się i bełkoczącym niewyraźnie menelem, penetrującym kosze na śmieci, śpiącym na papierowych workach po cemencie, a w wolnych chwilach dokarmiającym bezdomne, jak i on, kociaki.   Mężczyzna podszedł wyciągając rękę.
 - Cześć…
 Chłopiec nie poruszył się. Spuścił głowę. Zamrugał nerwowo mimo to, zdradziecka, niechciana łza zdążyła spłynąć mu po policzku.
 Mężczyzna położył mu dłonie na wątłych ramionach. Irek zesztywniał, spięty do granic możliwości, potem zadrżał lekko, następnie nie panując nad sobą przylgnął całym ciałem do Józka, tuląc twarz do mokrej od śniegu kurtki. Tama puściła. Powstrzymywane od dawna łzy płynęły nieprzerwanym strumieniem i chłopiec nie czuł wstydu ni zażenowania, tylko ulgę. Łzy pozbawiły go ciężaru, czuł się znacznie lżejszy, niż przed chwilą.
 Na święta otrzymał dwutygodniową przepustkę, którą spędził u Józka.
 Józek zrobił mu jeszcze jedną niespodziankę. Gdy Irek zdjął przemoczone buty, kurtkę i czapkę, podał gorący, tłusty rosół. Siedział naprzeciwko, czekając, aż zje.
 - Nie jestem głodny. Jadłem obiad przed wyjazdem… - w Domu Dziecka nikt nie namawiał go do jedzenia jeśli nie miał ochoty.
 - Przedtem jadłeś tam, a teraz jesz tutaj. Nie smakuje ci?
 - Smakuje.
 - No to jedz. Nie ma to, jak gorący rosół z kaczki.
 Irek, nie chcąc go obrazić, zjadł wszystko.
 - Siadaj teraz tam – wskazał mu zniszczone, lecz wygodne krzesło koło pieca.
 Irek posłusznie usiadł.
 – Po obiedzie herbata dobrze ci zrobi – odwrócił się do staroświeckiego kredensu, by niebawem podejść z dwoma filiżankami parującej, pachnącej malinami herbaty.
Otworzył drzwi do sąsiedniego pomieszczenia.
 - No chodź zbóju! Pokaż się panu, jakiś ładny i duży.
 Czarny kotek z białym pyszczkiem i łapkami dostojnie wkroczył do kuchni. Stanął na środku izby i ciekawie spojrzał na intruza grzejącego się przy piecu.
 - Filip! – Irek podbiegł do kotka, wziął go na ręce i przytulił twarz do miękkiego futerka. – Filip kochany… Myślałem o tobie często. Jak pan? Jak go pan znalazł?
 - Twoja sąsiadka go przygarnęła. Taka stara, gruba. Kazała cię pozdrowić. A tak na marginesie, to mów mi Józek. Gadałem ci już chyba kiedyś, że taki ze mnie pan, jak z koziej dupy trąbka.
 - Pani Łazińska! – w życiu nie podejrzewał gderliwej sąsiadki, której wszyscy bali się jak ognia piekielnego, o miłość do zwierząt.
W wigilię, po wieczerzy, usiedli na wersalce w pokoju.
 „Jezus malusieńki, leży wśród stajenki.
Płacze z zimna, nie dała mu matula sukienki…”
zaintonował Józek.
 Irek przyłączył się mrucząc pod nosem słowa kolędy, szybko jednak umilkł. Przestał nawet głaskać Filipa pomrukującego swoją kocią kolędę na jego kolanach.
 Józek spojrzał na chłopca.
 - Co jest? – zażartował machając mu ręką przed oczyma. – Jesteś tu, ze mną, czy sto kilometrów stąd?
 - Gdyby tylko Damian tu był…
 W głosie Irka było tyle bólu, tęsknoty i niespełnionej nadziei, że mężczyzna umilkł nie wiedząc, co odpowiedzieć.
 Na pasterkę szli obok siebie, ramię w ramię. Z ust unosiła się para, śnieg trzeszczał pod butami, w każdym oknie wzrok przyciągały kolorowe lampki choinek. W pewnym momencie dłoń dwunastolatka powędrowała nieśmiało ku szorstkiej, spracowanej dłoni starszego mężczyzny. Józek miał mocny uścisk, z jego ręki rozchodziło się przyjemne, dodające otuchy ciepło. Spojrzał w bok i napotkał spojrzenie chłopca – ufne jak u dziecka i jednocześnie dojrzałe jak u dorosłego mężczyzny.

 Zły nastrój i przygnębienie opadały z niego stopniowo i warstwami. Z każdym dniem chłopiec stawał się pogodniejszy, bardziej otwarty i rozmowny. Chodził z Józkiem do stajni karmić świnie i doić krowy, do stodoły zrzucać widłami siano i do piwnicy kroić buraki. Każda prozaiczna czynność wykonywana z przyjacielem sprawiała mu przyjemność. Dwa tygodnie minęły jednak nadzwyczaj szybko.
 Musiał wrócić do bidula.
 Józek odwiedzał go raz, czasem dwa razy w tygodniu. Złożył papiery o przyznanie mu prawa do opieki nad osieroconym chłopcem. Nie chcieli go oddać samotnemu, sześćdziesięcioletniemu mężczyźnie z małą rentą, byłemu bezdomnemu włóczędze i alkoholikowi. Mnożyli przeszkody, szukali przeciwwskazań, jednak po licznych interwencjach i odwołaniach, pełnych dla obu napięcia i nerwowego oczekiwania, na początku kwietnia Józek wpadł do Irka radosny i podekscytowany.
 - Pakuj się, chłopie! Wyjeżdżasz stąd!
 - Na przepustkę?
 - Nie. Na zawsze.
 Papier wyciągnięty z kieszeni był pomięty.  Rozłożył go, pokazując chłopcu decyzję o przyznaniu nad nim prawa do opieki.
 Gdy wyszli z walizką i plecakiem Irek przystanął i obejrzał się za siebie. Twarz Wolskiego szybko odsunęła się od okna na pierwszym piętrze i schowała za firanką.

 Chłopak szybko wsiąkł w ten dom, w pole, w wieś i w cudowną rutynę dnia powszedniego. Przylgnął do Józka, zyskując wreszcie twardy, bezpieczny grunt pod nogami. W Nowoborze niewielka była szkoła. Trzynaścioro uczniów w klasie – sześciu chłopców i siedem dziewcząt. Z nieśmiałego i zalęknionego ucznia, stał się wkrótce wesołym i pełnym pomysłów. Nawet tych niemądrych, a jakże, tak jak wtedy, gdy zmówił kolegów, żeby staremu Jachimkowi, co ich od skurwysynów wyzywał, wygrażając pięścią zza płotu, powybijać okna. Oj, przegięli wtedy, naprawdę przegięli! Józek nie odzywał się do niego przeszło trzy tygodnie, traktując jak morowe powietrze. Albo gorzej jeszcze na religii, co to księdzu do biurka cztery osy zamknęli. Skąd mogli wiedzieć, że ksiądz uczulony na jad, do szpitala na tydzień trafi?

 Józek poważnie traktował swe późne ojcowskie powołanie. Na każdą wywiadówkę obowiązkowo chodził, zadowolony nawet i dumny, bo najstarszemu w klasie, ba, w całej szkole ojcu nie szczędzono też pochwał pod adresem Irka: miły, uczynny, nauka idzie mu bez problemów. Nauczyciele namawiali, żeby wysłał chłopca do liceum, dał mu szansę na studia, jednak sam Irek uparł się i poszedł do zawodówki. Wiedział swoje. Nielekko było Józkowi kupić książki, zeszyty, uiścić wszystkie te opłaty, komitety, chociaż nigdy nie mówił na ten temat ani słowa. Chłopak wybrał zawodówkę o kierunku mechanik pojazdów samochodowych, chcąc jak najszybciej zdobyć zawód i zarabiać, odciążając Józka na starość.

 Parę razy po szkole wybrał się na dobronipieński cmentarz. Przeżegnał się, zmówił wieczny odpoczynek, posiedział i podumał. Sam sobie się dziwił, że wszystkie dotychczasowe urazy, jakie żywił do ojca, poszły w niepamięć. Zarówno matka, jak i ojciec, stanowili dla niego symbol idealnego, utraconego rodzinnego szczęścia. Szedł potem na dworzec, wracał do domu i nie mówił Józkowi, gdzie był. Parę razy, głównie na wywiadówki, wybrał się i Józek do Dobronipa. Za każdym razem z butelką lub kilkoma piwami w reklamówce udawał się na teren Włókniny. Franek zrazu unikał go, nie chciał z nim rozmawiać, jednak z czasem przestał się boczyć na dawnego towarzysza niedoli. Dwaj mężczyźni siadali na schodach, wspominali stare dzieje i, przerywając sobie wzajemnie, opowiadali, jak im się życie toczy…

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro