Rozdział 2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Gdy się obudziłem był już nowy dzień. Natarczywe słońce przemykało przez nie do końca zasłonięte rolety. Przeklinałem wszystkie świętości, a w szczególności to zbyt słabe ciało, które nie poradziło sobie z niewielką bójką i małym biegiem. Przed śmiercią takie rzeczy były dla mnie codziennością. Wciąż uciekałem przed kumplami, obcymi grupami, policją. Noc bez takich wrażeń była mało wartościową przygodą, a sen nie przychodził zbyt szybko. Moją bezsenność czasami leczyłem właśnie w taki sposób. Wyżywając się na niewinnych lub równie bezlitosnych co ja. Co zabawne gdybym miał taką śmierć od początku przy sobie wystarczyłoby jedno hasło.

- Właśnie! - gwałtownie wstałem rozglądając się po pomieszczeniu - Jeśli jesteś gdzieś w pobliżu pamiętaj, że się za to zemszczę! Nikt nie będzie mnie usypiał bez mojej wyraźnej prośby! Rozumiesz?!

- Kochanie?

Odwróciłem się i spojrzałem na zaszokowaną twarz Yoona. Zaśmiałem się nerwowo i podszedłem do niego wyciągając z jego dłoni tacę, na której znajdował się pysznie pachnący posiłek. Mężczyzna uśmiechnął się życzliwie widząc mój entuzjazm na widok jedzenie. Źle się z tym czułem. To był dobry chłopak, a ja wciąż go oszukiwałem. Jednak nie mogłem inaczej. Nie posiadałem żadnych środków materialnych. Zginąłbym na pierwszej lepszej zbyt ruchliwej drodze przez osłabienie organizmu z niedoboru jedzenia. Choć było to okrutne, póki mogłem miałem zamiar korzystać z jego życzliwości.

Poza tym spędzimy razem wyłącznie sześć miesięcy. Po tym okresie czasu moja dusza znowu stanie przed drzwiami. Zdecydowanie to była lepsza opcja, niż wyznanie mu prawdy lub co gorsze rzucenie. Nie zaznałem zbyt wiele miłości w poprzednim życiu, ale jeśli miałbym wskazać przykład zakochanego człowieka Yoon widniałby na największym plakacie w mieście. W jego oczach było coś tak dziwnego, kiedy na mnie patrzył. Nie umiałem nawet ubrać w słowa tych uczuć, które wtedy mnie ogarniały. Człowiek w miłości był bardziej przerażający, niż nożownik.

- Same pyszności tu widzę! I nawet kawa - uśmiechnąłem się do niego - Dziękuję.

- Wiesz, że dla ciebie wszystko. Późno wczoraj wróciłeś. Proszę, dbaj o siebie.

- Widziałeś?

- Musiałem się już położyć, ale miałem lekki sen. Kiedy poczułem, że już jesteś obok całkiem odpłynąłem.

- Przepraszam, to był ostatni raz - mruknąłem odkładając tackę na niewielki stolik.

- Coś się stało?

On serio się tak przejmował? To było niecodzienne doświadczenie. Nie wiem czemu, ale kiedy zobaczyłem tą troskę wymalowaną na jego twarzy przypomniał mi się Kazuo. Miał dokładnie ten sam wyraz. Czemu on również tak się mną przejmował? Byłem tylko duszą zesłaną na sąd. Mógł już na samym początku skazać mnie na cierpienie, a jednak dał drugą szansę. Po raz pierwszy mój brak obycia z ludźmi wdał mi się we znaki. Gdybym od początku bardziej przykładał się do zrozumienia mojego otoczenia może nie skończyłbym, jak skończyłem. I może Yoon oraz Kazuo nie byliby dla mnie takimi zagadkami.

- Takie małe problemy. Nic ważnego.

- Wysłucham cię - oznajmił siadając na skrzyni stojącej przed łóżkiem.

- Nie musisz iść do pracy?

- Jeśli mój Jimmy ma problem, wszystko inne może poczekać. Chce ci pomóc. Chcę dalej być częścią twojego życia.

Wow. To światło, które od niego biło było mocniejsze, niż to które mnie obudziło. To nie było możliwe, żeby jakikolwiek człowiek był tak dobry. Poczułem jakąś dziwną zazdrość. To mogłem być ja. Gdybym w pewnym momencie nie zboczył z dobrej ścieżki, nie zaczął się buntować prowadziłbym równie cudowne życie. Los był suką odbierając takiemu mężczyźnie ukochanego. Miałem nadzieję, że jak ja już odejdę na jego drodze pojawi się zdecydowanie ktoś lepszy. Należało mu się to.

- Naprawdę chcesz tego słuchać?

Pokiwał głową, a ja spokojnie popijając w międzyczasie kawę tłumaczyłem mu sytuację. Oczywiście pominąłem niektóre części. Najważniejsze to było w jaki sposób, w krótkim okresie czasu zdobyć kwotę mogącą uratować sierociniec. Nie chciałem, żeby Alex i inne dzieciaki musiały się żegnać z domem. Gdy skończyłem Yoon dalej tylko kiwał głową i co jakiś czas przegryzał wargi. Wiedziałem, że on również nie będzie miał żadnego pomysłu. Kiedy chciałem już odejść, żeby pozmywać naczynia zatrzymał mnie jego poważny głos.

- Chyba wiem jak pomóc.

- Naprawdę? - otworzyłem szeroko oczy - Jak?

- Wydaje mi się, że pomogą nam moi rodzice.

- Twoi rodzice?

- Pamiętasz, że mają własną firmę? Wydaje mi się, że mogliby stać się sponsorami. To by bardzo pomogło na wizerunek.

- Ale dalej to może być za mało. Przecież nie mogą przekazać, aż tylu pieniędzy. Musimy mieć jeszcze więcej osób... festiwal?

- Festiwal?

- Tak! - podskoczyłem dostając nagłego olśnienia - Jak byłem dzieckiem w mojej szkole, kiedy potrzebowaliśmy na coś pieniądze organizowaliśmy taki festyn. Przychodzili ludzie z zewnątrz, jakieś szychy, które chciały się wykazać portfelami. Gdybym porozmawiał z opiekunami sierocińca, a ty ze swoimi rodzicami. Mogłoby się udać. Można by było uratować sierociniec!

Rozpierała mnie energia. Chciałem jak najszybciej pobiec tam, porozmawiać z Alex'em. Zobaczyć minę Kazuo, kiedy udaje mi się spełnić pierwszą misję. Chciało mi się niemal tańczyć, ale akurat z tym się opanowałem, bo stary James mógł być mistrzem parkietu, ale ja byłem chodzącą patologią. Wzięty jakimś dziwnym uczuciem podszedłem do Yoona i mocno go przytuliłem. Należało się chłopakowi. Chociaż tak mogłem się odwdzięczyć za całą opiekę jaką mnie obdarzył od momentu wypuszczenia ze szpitala.

- Jak ciepło - wyszeptał, a ja zażenowany swoim impulsywnym zachowaniem odsunąłem się - Mój piękny Jimmy, tęskniłem za tym.

- Przepraszam.

- Nie musisz słońce. Muszę już wychodzić, ale w trakcie drogi skontaktuje się z rodzicami. Jestem pewien, że jak wspomnę twoje imię zgodzą się bez słowa sprzeciwu.

- Uważaj na siebie.

- Ty również. Do widzenia ukochany.

- Do widzenia... Yoon.

Nie potrafiłem wypowiedzieć tak czułych słów jak on. Kiedy usłyszałem zamykane drzwi od razu opadłem na łóżko. Źle się czułem. Nie powinienem był przejmować tego ciała. Jakaś uporczywa myśl zaczęła mnie nawiedzać, że może gdyby nie moja ingerencja James zostałby odratowany. Dalej żyliby w tym przytulnym mieszkaniu rozmawiając, śmiejąc się, kochając.

- Nie zadręczaj się - usłyszałem dobrze znany głos, ale nie chciałem na niego patrzeć.

- Co ci potrzeba?

- Jak się czujesz?

- Dobrze - mruknąłem niechętnie uchylając powieki - Ale mam ochotę ci przywalić.

- Nie radzę.

- Znowu włączysz tą swoją magiczną barierę? Bądź mężczyzną.

- Jestem.

- To śmierć ma płeć? - zaśmiałem się.

- Nie zawsze nią byłem.

Ta informacja mnie bardzo zaciekawiła. Chciałem go zbombardować już kolejnymi pytaniami, ale w moją stronę poleciała bransoletka, którą w ostatniej chwili złapałem. Była prosta, srebrna, a jedynym elementem wzbogacającym ją była zawieszka w kształcie księżyca. Zdezorientowany spojrzałem na mężczyznę, którego bardzo rozbawiła moja mina. Zdecydowanie powinien się częściej uśmiechać. Było to niezwykle przyjemnym dla oka widokiem. To było dziwne tak myśleć o nim, ale fakty były takie, a nie inne.

- Co to jest?

- Bransoletka.

- Czy ty mnie masz za idiotę?

- Czasami - powiedział głosem wypranym z emocji.

- Żartujesz sobie ze mnie?

- Tak - odpowiedział, delikatnie się uśmiechając jakby naprawdę zrobił najlepszy kawał na świecie.

- Jesteś w tym chujowy - fuknąłem - Po co mi ona?

- Gdybym się nie zjawiał, a byłbyś w niebezpieczeństwie to rozerwij ją. Jednak pamiętaj, że masz wyłącznie jedną szansę. Wykorzystaj ją mądrze.

- A nie mógłbyś po prostu wyczarować jeszcze jednej takiej?

- Nie.

- Rozmowy z tobą to czysta przyjemność - westchnąłem zakładając podarunek, jeśli tak mogłem to nazwać - Idziesz dzisiaj ze mną?

- Mam inne sprawy.

- Acha... no to cześć?

- Do zobaczenia Jim.

I znowu zostałem sam. Spojrzałem jeszcze raz na otrzymaną bransoletkę. Kiedy na nią patrzyłem czułem się dziwnie, jakbym już kiedyś ją widział. Niestety nie mogłem przypomnieć sobie momentu. Gdy trochę bardziej starałem się wysilić pamięć ogarniał mnie straszny ból głowy. Nienawidziłem bólu oraz słabości tego ciała, dlatego poddałem się. Pewnie zobaczyłem podobny egzemplarz na jakiejś wystawie sklepowej, albo u jednej dziewczyny na noc. Nie chcąc zwlekać z dalszym wyjściem na szybko się umyłem, wybrałem najlepsze jakie mogłem ubrania z tej kupy gówna i wybiegłem, żeby zdążyć na dni otwarte, które były zapisane na stronie internetowej placówki.

...

- Wypierdlajacie!

Od razu wiedziałem do kogo mógł należeć ten buntowniczy krzyk. Alex stał naprzeciw dwójki osób, a jego opiekunka próbowała zaciągnąć go do środka. Przyśpieszyłem kroku. Nie chciałem, żeby ten dzieciak wpadł w kolejne kłopoty. Zdecydowanie nieproszeni goście szykowali się do dzwonienia na psy. Z szarmanckim uśmiechem podszedłem i od razu skierowałem swoje słowa do jednej z opiekunek kompletnie zlewając zaszokowane spojrzenie chłopaka.

- Dzień dobry. Jestem James White, czy mogę porozmawiać z osobą odpowiedzialną za sierociniec?

- Przyszedłeś na mnie donieść? - warknął Alex próbując mnie zabić swoim wściekłym spojrzeniem.

- Przepraszam. Ja nie wiem czy to dobry moment na takie wizyty - wydukała kobieta nerwowo zerkając na stojących ludzi.

- Wydaje mi się najlepszy. Chodzi o pomoc finansową na rzecz placówki.

- Uważa pan, że ma na tyle pieniędzy, żeby uratować tą ruinę?

Zerknąłem kątem oka na mężczyznę. Był tak bardzo średniej urody, że patrzenie na niego niemal bolało. Dodatkowo niemodny garnitur, ciemne okulary. Prezentował się jak pierwszy lepszy taki, który chciał zgrywać groźnego zbira. Przyglądając się układowi materiału na jego ciele od razu mogłem dostrzec, że chował przy sobie broń, dlatego wszystko trzeba było przeprowadzać dyplomatycznie. Nikt nigdy nie wiedział, kiedy nadejdzie moment, w którym drugiej osobie puszczą wszystkie hamulce.

- Chciałbym spróbować - wymusiłem przyjazny uśmiech - Dlatego przepraszam, że przerwałem tą... rozmowę, ale mam niewiele czasu. Pozwolą państwo?

- Proszę - zaśmiała się kobieta stojąca u boku nędznego bandyty - My wrócimy jak emocje trochę opadną.

Nawet się nie pożegnali. Po prostu odeszli bez słowa, a w powietrzu dalej unosił się zapach ich tanich, zbyt mocnych perfum. Miałem nadzieję, że tego typu ludzie również trafiali za czarne drzwi. Odwróciłem się znowu w stronę pozostałej dwójki. Na twarzy kobiety wyraźnie malowała się ulga. Natomiast Alex jak to Alex wyglądał jak wkurzony mały piesek, który przy pierwszym wyciągnięciu ręki miał ochotę wgryźć się, aż do krwi i nie puszczać.

- To można do środka? - przypomniałem o swojej obecności.

Kobieta wybudzona niczym ze sny z wielkim entuzjazmem zaczęła prowadzić mnie przez kręte korytarze budynku. Miejsce pomimo skromnego wystroju było zadbane. Co jakiś czas mijaliśmy biegające lub sprzątające dzieci. Z każdym krokiem coraz bardziej chciałem im wszystkim pomóc. Nie chciałem, żeby te maluchy skończyły tak jak ja. Tutaj mimo braku prawdziwej rodziny posiadali siebie nawzajem.

Gdy znaleźliśmy się w gabinecie pani dyrektor. Kobieta niemal się popłakała wysłuchując moich propozycji. Bez zawahania się zgodziła, a kiedy w międzyczasie otrzymałem sms od Yoona kompletnie rozsypała. Mówiła, że już dawno nie spotkała takiego anioła, a ja z każdym słowem chciałem się zapaść pod ziemię. Przecież robiłem to dla siebie, a że przy okazji komuś pomagałem. Chyba to nie był dobry uczynek.

- Alex! - fuknęła oburzona opiekunka, kiedy po godzinie wyszliśmy z gabinetu - Nie wolno podsłuchiwać.

- Wcale nie podsłuchiwałem - mruknął delikatnie czerwony na policzkach.

- Już ci wierzę. Ale dobrze, że tu jesteś. Mam dla ciebie bardzo pilne zadanie.

- Nie chce mi się z nimi męczyć - jęknął.

- Nawet nie powiedziałam jeszcze o co chodzi - powiedziała krzyżując ręce na piersi - Jesteś okropnym kłamcą.

- Proszę się na niego nie denerwować - wtrąciłem - Dzięki temu oszczędzamy czas na wyjaśnianie. Podejmiesz się wyzwania nauczyć pozostałych tańczyć, żeby było to jedną z atrakcji festiwalu?

- Chcecie zrobić z nas małpy.

- Chcemy - powiedziałem nic nie robiąc sobie z jego buntowniczego spojrzenia - Ale chyba nie chcesz stracić reszty małpiszonów, ani tej swojej małej dżungli, mam rację?

- Ale z ciebie dupek.

- Cała przyjemność po mojej stronie - puściłem mu oczko nic nie robiąc sobie z jego zachowania - Dobrze, to jak zrobiłem już wszystko co na dzisiaj mogłem to będę uciekać. Bardzo dziękuję pani za pomoc.

- To ja bardzo dziękuję - uścisnęła moją dłoń - Te dzieci są dla mnie wszystkim. Ja wiem jaką opinię mają sierocińce, ale my tutaj naprawdę jesteśmy rodziną. Kocham każde z nich. Moje serce pękło, kiedy dowiedziałam się o likwidacji.

- Wszystko się uda. Będziecie mieć dom.

- Jest pan prawdziwym aniołem.

Zaśmiałem się nerwowo. To było już zbyt wiele. Gdyby oni wiedzieli ile złego uczyniłem. Krzywdziłem każdą osobę, którą napotkałem na swojej drodze. Nie powinienem był mieć tej drugiej szansy. Napotykając takich ludzi upewniałem się o tym. Śmierć musiała mieć naprawdę bardzo dobry dzień wyliczając moje złe i dobre uczynki, bo paradoksalnie żyłem w grzechu przez dłuższy okres czasu. Kiedy chciałem już odejść po pożegnaniu z kobietą powstrzymała mnie ręka Alex'a mocno zaciśnięta na tkaninie koszuli.

- Co jeszcze?

- Ty też masz wystąpić - powiedział jakby rzucał mi wyzwanie na ringu.

- Ja nie potrafię tańczyć - westchnąłem przypominając sobie te wszystkie pijackie noce, kiedy w nieskoordynowany sposób gibałem się nawet nie do taktu muzyki tylko własnego wymyślonego brzmienia.

- To wymyśl coś innego! Masz czas do festiwalu.

Jak zwykle uciekł nie dając mi kompletnie nic więcej powiedzieć. Ten dzieciak powinien iść w kierunku sportów. Z takim szybkim biegiem spokojnie mógłby brać udział w olimpiadzie.

Po wyjściu z budynku na mojej twarzy od razu pojawił się uśmiech, kiedy zauważyłem znajomą sylwetkę opartą o pień drzewa. Podszedłem na tyle blisko, że jego spokojna jakby pogrążona we śnie twarz pozwoliła mi dostrzec nowe szczegóły. Dopiero teraz zauważyłem jak miał niesamowicie długie rzęsy. Dzisiaj jego włosy były w kolorze zielonym przez co zabawnie zlewały się z tym sielskim obrazkiem. Nie wiem czemu przysunąłem się jeszcze bliżej. Gdy nasze nosy niewiele dzieliło. On otworzył oczy. Nie wyglądał na zaszokowanego. Chyba śmierci nic nie mogło przestraszyć. Lekko zażenowany odsunąłem się licząc, że nie będzie pytał czemu to zrobiłem. Sam nie znałem odpowiedzi.

- Co tu robisz?

- Chciałbym cię zabrać w jedno miejsce - powiedział odsuwając się od drzewa - Chodźmy.

- Bierzesz mnie na randkę? - zaśmiałem się nawet nie wiedząc skąd w mojej głowie pojawił się taki pomysł.

Po prostu pomimo tego, że miałem do czynienia z jakimś nierealnym bytem - czułem się swobodnie. To było takie uczucie jakby spotkać dawno niewidzianego przyjaciela. Kazuo był obcy, ale może powodem był nasz wspólny sekret. Kiedy ludzie dzielili coś równie intymnego to zbliżali się na tyle, że relacje z innymi jednostkami już nie były takie ważne.

- Na cmentarz.

...

Dopiero będąc przed własnym nagrobkiem w pełni zrozumiałem, że nie żyłem. Dotykałem wybitych w kamieniu znaków. To było tak nierealne, przerażające, że zacząłem się śmiać. Opadłem na kolana i niczym szaleniec śmiałem się ze swojego żałosnego końca. Przez całe życie toczyłem wojnę ze wszystkim co mnie spotkało na drodze. Najpierw z rodziną, znajomymi ze szkoły, przestępcami, uzależnieniem. Wciąż chciałem udowadniać sobie, światu, że posiadałem własną siłę oraz miejsce. Jednak to były tylko błazeńskie starania ćpuna. Byłem nikim. Dalej jestem śmieciem, którego jedna osoba nie odwiedziła i nie zostawiła nawet chwastu.

- Nie płacz - kucnął przy mnie Kazuo.

- To jest śmiech. Czy wielka śmierć nie potrafi rozróżnić tak prostych emocji?

- Tak wygląda człowiek, kiedy się uśmiecha - powiedział unosząc kąciki ust - A tak, kiedy płacze.

Nie pokazał smutnej miny tylko wskazał na mnie palcem. Nie rozumiałem o co mu chodziło, póki nie dotknąłem własnych policzków. Łzy. Widząc je, nie kontrolowałem się już. Cały ból tych wszystkich lat, kiedy samotnie upijałem się, bo nie radziłem sobie z niczym. Wylewał się ze mnie. Wspomnienia rodziny, którą porzuciłem. Jak mogłem liczyć, że ktokolwiek zjawi się na moim pogrzeb. Przecież pierwszy powiedziałem im, że ich nienawidzę. Wykrzyczałem to, bo kiedy zauważyli, że zacząłem ćpać chcieli wysłać mnie na odwyk. Nie czułem się wtedy narkomanem. To było tylko od czasu do czasu, nikogo nie krzywdziłem. Ale oni tego nie rozumieli. Tak jak ja w pełni świadomy nie rozumiałem jak mogłem poświęcić ludzi, którzy mnie wychowali, kochali na narkotyki.

- O Boże - usłyszałem za sobą głos, którego nie słyszałem przynajmniej od dziesięciu lat - Dziecko, nic ci nie jest?

Nie potrafiłem powiedzieć nawet słowa. Patrzyłem otępiałym wzrokiem na kobietę, której nie powinienem był już nigdy więcej widzieć. Nie byłem tego godny. Wyglądała zupełnie inaczej niż z moich wspomnień. Zdecydowanie miała więcej zmarszczek, ale jakąś taką spokojniejszą twarz. Gdy wtedy na mnie patrzyła zawsze płakała, błagała, krzyczała. Teraz łagodność w jej głosie przywróciła wspomnienia z dzieciństwa, kiedy to byłem słodkim dzieckiem chcącym tylko, żeby ci których kocham wciąż się uśmiechali.

- Mój kolega po prostu znał osobę, która tutaj leży - wtrącił się Kazuo.

- Nie zauważyłam cię - powiedziała zaszokowana - Przepraszam. Znaliście mojego syna?

- T...ak - w końcu wydukałem.

- Jestem szczęśliwa - uśmiechnęła się delikatnie i położyła piękny bukiet kwiatów - Martwiłam się, że to dziecko już nikogo nie miało. Jaki był pod koniec swojego życia? Nic nie wiedziałam. Niedawno się dowiedziałam o wszystkim.

Grała silną. Nie mogła mnie oszukać, bo posiadała podobne nawyki do moich, kiedy się denerwowałem. Spojrzałem jeszcze raz na nagrobek. Co jej mogłem powiedzieć? Nie chciałem jej oszukiwać, ale nie chciałem też zostać w jej pamięci jako zwykły ćpun. Samo to, że postanowiła mnie odwiedzić. Byłem jej tak niesamowicie wdzięczny.

- Życie, które prowadził nie było dobre - zacząłem ostrożnie dobierając słowa - ale przynajmniej umarł ratując innych.

- Wiesz jak zginął?! Policja powiedziała mi tylko, że spłonął żywcem - jej głos łamał się, a ciało drżało, kiedy uchwyciła się moich ramion - Proszę powiedz mi coś więcej. Błagam.

- Ma... proszę pani, proszę wstać - pomogłem jej i podprowadziłem do ławeczki stojącej przy innym nagrobku - Pani syn tak naprawdę sam zesłał na siebie śmierć. Podpalił magazyn z narkotykami grupy, która odcięła mu źródło. Był wściekły. Nie kontrolował się. Zanim zdał sobie sprawę przyglądał się już powoli rozwijającemu się pożarowi. Ale coś poszło nie tak. Zaczął słyszeć stamtąd głosy dzieci. Na początku myślał, że to były omamy, ale nie wytrzymał i pobiegł w tamtą stronę. Okazało się, że dwójce dzieci zaginął pies i usłyszały jego szczekanie właśnie w tym magazynie. Udało mu się je wydostać, ale kiedy wrócił po zwierzaka... konstrukcja się zawaliła.

Musiałem być spokojny. Nie mogłem po sobie nic pokazać. Opowiadałem teraz o zupełnie obcej osobie. Moje ciało już nie płonęło, nie było tego przerażającego bólu, mój głos nie był zdarty od krzyku. To wszystko wydarzyło się w tamtym życiu. Wmawiałem sobie, ale coraz gorzej się czułem. Wszystkie lęki zaczęły wychodzić. Jakby tylko czekały, aby wydostać się na zewnątrz.

- Czyli mój syn umarł jako bohater - powiedziała wyrywając mnie z więzienia wspomnień.

- Co pani powiedziała?

- Że mój syn umarł jak bohater.

- Przecież to on podpalił magazyn! Gdyby tego nie zrobił wszystko by się inaczej skończyło!

- Skąd ta pewność? - spytała kompletnie mnie dezorientując - Może takie było przeznaczenie tego budynku? Może gdyby nie jego ingerencja i tak coś spowodowałoby pożar? Tego nie wiemy. Wiemy natomiast, że uratował niewinne dzieci i dzięki temu już wiem skąd były te kartki.

- Kartki?

- Tak. Zobacz.

Wziąłem do ręki ślicznie zrobione laurki. Dwójka dzieci swoim koślawym pismem napisała podziękowania jakie mogły tylko wymyślić takie małe smarki. Delikatnie palcami przejechałem po postaciach narysowanych różnorakimi kolorami. Zdecydowanie to ciało było zbyt słabe, bo łzy znowu zaczęły lecieć z moich oczu. Musiałem obowiązkowo iść do lekarza, bo może uszkodziłem sobie je w jakiś sposób. Moja mama uśmiechnęła się widząc wzruszenie.

- Proszę - chciałem jej oddać, ale ona pokręciła tylko głową.

- Weź je. Nie wiem czemu, ale wydaje mi się, że powinieneś je zachować.

- Dziękuję - przytuliłem je mocno do piersi - Naprawdę z całego serca pani dziękuję.

- To ja dziękuję.

- Za co?

- Że potrafisz płakać nad losem mojego dziecka. Pomimo wszystkiego co się między nami wydarzyło cały czas go kochałam i czekałam na powrót do domu. Mam nadzieję, że teraz po drugiej stronie jest mu dobrze. Będę się o to modliła.

- Czy mogę panią przytulić? - wypaliłem zanim zdałem sobie sprawę jak to głupio zabrzmiało - Prze...

Było to takie przyjemne. Oddałem jej uścisk i wtuliłem się w to ciepłe ciało. Tak bardzo za tym tęskniłem. Miałem nadzieję, że kiedy znowu się spotkamy po drugiej stronie będę mógł być już lepszym synem. Takim na jakiego zawsze zasługiwała. Kochałem ją strasznie mocno. I żałowałem, że dopiero teraz sobie to uzmysłowiłem.

- Wiesz dziecko. Wydajesz mi się strasznie podobny do mojego synka. Nie wiem czemu, ale czuje się jakbym znowu mogła go przytulać.

- Przyjaźniliśmy się. Ludzie którzy spędzają ze sobą dużo czasu stają się podobni do siebie.

- Może jest w tym racja - odsunęła się ode mnie i matczynym gestem starała łzy - Muszę już iść. Za niedługo mam autobus.

- Odprowadzić panią?

- Nie trzeba, dziękuję.

Pożegnaliśmy się z nią, a ja poczułem jakby kamień spadł mi z serca. To niezwykłe spotkanie w jakiś sposób mnie uspokoiło. Nie byłem tak nienawidzony jak myślałem. Byłem po prostu głupi i ślepy. Spojrzałem na Kazuo, który niewiele mówił. Czy on wiedział, że ona się tu dzisiaj pojawi? Zrobił to specjalnie? Chciałem zadać mu te pytania, ale chyba nie mogłem liczyć na odpowiedź.

- Dziękuję - powiedziałem tylko tyle, ale zdołało to wywołać u niego uśmiech.

- Wracajmy, robi się chłodniej. Ludzie łatwo chorują.

- Zostańmy jeszcze chwilę - poprosiłem stając przed własnym nagrobkiem.

Kazuo bez słowa ściągnął swoją kurtkę i narzucił na moje ramiona. Była ciepła i pachniała w unikalny sposób. Zapach kojarzący mi się wyłącznie z jedną osobą. Słońce pięknie zachodziło, a my staliśmy pośród ciszy. Zakończyłem tamten etap. Z moją śmiercią pożegnałem się z tamtym życiem, a dzisiaj mogłem wybaczyć sobie to co robiłem.

- James.

- Dobrze, chodźmy już marudo - uśmiechnąłem się do niego - Mogę ci ukraść tą kurtkę? Na mnie lepiej wygląda.

- Nie widzisz się.

- Na mnie wszystko świetnie wygląda.

- Bierz - westchnął chyba od początku przeczuwając, że jej nie odzyska.

- Dziękuję.

...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro