12. Światło jaśniejsze od płomienia

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

                Świt nastał dla niej zbyt szybko. Jeszcze kilka chwil wcześniej śniła. Tysiące mieszających się ze sobą obrazów, w których przewijały się twarze setek ludzi, w większości przez nią nie rozpoznawanych. Nigdy wcześniej podczas snu nie widziała ludzkich obliczy tak wyraźnie, jednak nie zdążyła okazać zdziwienia, gdyż potok wizerunków nagle ustał, przemieniając się w obraz spokojny niczym falująca rzeka, tak charakterystyczny dla jej sennych marzeń. Widziała w nim światło, unoszące się tuż nad nią. Wydawało jej się niemal namacalne, bliskie i możliwe do dotknięcia, jednak nie była w stanie go pochwycić; było jednocześnie zbyt daleko i tak blisko, że niemal wyczuwała emanujące z niego ciepło.

Obudziły ją silne, choć drobne dłonie, kruche, lecz niemal pozbawione delikatności. Otworzywszy oczy, India ujrzała nad sobą płomień tak różny od światła z jej snu, który sprawił, że twarz pochylającej się nad nią Sylvie wyglądała niczym wyrzeźbiona w kamieniu. Panna Lawiska zamrugała, próbując przyzwyczaić się do nagłej jasności i przegonić przytłaczającą senność. Wysoka wróżka odsunęła się bez słowa, dając dziewczynie czas na dojście do siebie. Gdy wyglądała już na dostatecznie rozbudzoną, Sylvie przykazała jej szeptem, by się ubrała i przygotowała do wyjścia, po czym opuściła pomieszczenie, szeleszcząc długą suknią. India zebrała się w sobie i zaczęła skomplikowany proces zakładania halek i wszystkich innych noszonych przez bogate panny warstw, na które dopiero nałożyła ciężką suknię. Udało jej się to z niemałym trudem, gdyż nigdy przedtem nie wykonywała tych czynności samodzielnie, jednak po wszystkim poczuła radość, jakby zadowolenie z odniesionego sukcesu. Chyba żadnej innej córce czysto krwistego rodu nie udało się samodzielnie zasznurować gorsetu! Chociaż India zrobiła to wyjątkowo nieudolnie, opanowało ją uczucie zadowolenia z siebie. Jeżeli była w stanie samodzielnie się ubrać, przetrwa z pewnością wszystko. Ta myśl dodała jej niebywałej otuchy.

Przed opuszczeniem pokoju obrzuciła go jeszcze przelotnym spojrzeniem. Dojrzała kształty czterech śpiących dziewcząt, kulących się pod kocami. Przez jej głowę przemknęło pytanie, gdzie podziały się pozostałe dwie, jednak nie zaprzątało ono jej myśli zbyt długo. India wyciągnęła spod łóżka schowane tam wcześniej płaszcz, łuk i kołczan ze strzałami. Broń troskliwie wytarła o kant posłania, po czym przerzuciła sobie przez plecy. Choć nie posługiwała się łukiem zbyt dobrze, sam fakt posiadania go sprawiał, że czuła się bezpieczniejsza.

Wyszła z sypialni ostrożnie, starając się nie obudzić mieszkanek domu. Za drzwiami czekała na nią poważna Sylvie ze świecą na podstawce w lekko drżącej dłoni. Tuż za nią czaiła się uczesana w pojedynczy warkocz Thea, której szeroki uśmiech sprawił, że Indii natychmiast zrobiło się lżej na sercu. Nieco dalej, ukryty w mroku korytarza, o ścianę opierał się niedbale Josh, którego nieprzenikniona mina skutecznie uniemożliwiała pannie Lawiskiej wyczytanie z jego twarzy jakichkolwiek emocji. Tak jak poprzedniego dnia okrywało go za duże czarne ubranie, które podkreślało niesamowitą szczupłość jego sylwetki. Do pasa przytroczone miał dwie zniszczone pochwy, z których wystawały trzonki bliźniaczych długich noży. Przez ramię przerzucił sobie wypchany rzeczami tobołek.

- Thea wyprowadzi was z miasta – zaczęła Sylvie melodyjnym szeptem. – W Sinnei od niebezpieczeństw bez niepotrzebnego zwracania na siebie uwagi nie jest w stanie uchronić cię chyba nikt prócz Widzącej – zwróciła się bezpośrednio do Indii. – Gdy opuścicie mury stolicy, Thea zostawi was samych i wróci do domu – powiedziała, kładąc nacisk na ostatnie słowa. India zobaczyła, że dziewczynka w reakcji na tę aluzję lekko się zaczerwieniła. – Josh wie, co robić, zna drogę. Trzymaj się go, a z pewnością przetrwasz – powiedziała głosem twardym jak stal i tak pewnym, że India niemal jej uwierzyła. – Zapakowałam wam wszystkie potrzebne rzeczy – kontynuowała wróżka. – W tym także podróżny strój na zmianę, bo w tym, co masz teraz na sobie, po pierwsze zbytnio zwracasz na siebie uwagę, a po drugie będzie ci bardzo niewygodnie.

India już otwierała usta, by zaprotestować, jednak Sylvie, chyba domyślając się zamiarów dziewczyny, nie dała jej dojść do słowa.

- Pozostaje mi tylko życzyć wam powodzenia – powiedziała, patrząc na Josha z czymś na kształt wzruszenia w oczach.

Wróżka objęła lekko zesztywniałą Indię, po czym przytuliła mocno sterczącego jak kłoda chłopaka, który odwrócił twarz, najwyraźniej nie zamierzając odwzajemnić uścisku.

- Uważaj na siebie – usłyszała szept Sylvie, niezrażonej jego wyraźną ignorancją.

Josh nieznacznie skinął głową, wciąż nie patrząc kobiecie w oczy.

Sylvie odsunęła się od niego na odległość wyciągniętego ramienia, przypatrując mu się z tłumionym niepokojem w spojrzeniu. India poczuła ukłucie w sercu. Przypomniała sobie własne pożegnanie z rodziną. Choć gdy aresztowali ją królewscy strażnicy, jej bliscy wyglądali na zdruzgotanych, nikt prócz babci, która nieznacznie uścisnęła dłoń wnuczki, nie zdobył się na jakiekolwiek słowa lub gest pożegnania. Nikt nie odważył się wyszeptać słów otuchy, nikt nie objął jej z milczącym zapewnieniem, że wszystko jakoś się ułoży. Teraz, gdy przypominała sobie ich reakcje, wydawali się bardziej zaskoczeni, wściekli, zszokowani, niż w jakikolwiek sposób smutni. Byli przerażeni tym, że przez jej aresztowanie, zostanie zszargana ich nienaganna reputacja, a król odbierze im jedyną dziedziczkę majątku. Gdy te myśli uderzyły ją z całą mocą, a India zrozumiała, że niemal na pewno są prawdziwe, zachwiała się na nogach. Jako panienka Lawiska miała ogromną wartość. Jako zwykły człowiek bliską zeru. Dla każdego, prócz Daana, pomyślała po chwili. I prócz ojca, dodała niemal natychmiast. Oni przecież musieli ją kochać. Nie było innej możliwości. Tylko po prostu ojciec nie był przyzwyczajony do bezpośredniego okazywania emocji, których ujawnianie nie przystawało lordowi. Tak, tak z pewnością brzmiała prawda. Dziewczyna wierzyła, że kiedy wreszcie wróci do domu, niczym nie będzie musiała się martwić, a takie myśli już nigdy do niej nie powrócą.

Trochę podniesiona na duchu India odetchnęła głęboko i spojrzała z wyczekiwaniem na Sylvie. Kobieta obrzuciła ich poważnym spojrzeniem piwnych oczu.

- Wróćcie tu, gdy wszystko się skończy, cali i zdrowi – oświadczyła. Zdziwiona India zmarszczyła brwi, słysząc to określenie. Nie do końca zrozumiała, co miała na myśli wróżka, mówiąc o końcu. – A ty – Sylvie zwróciła się do Thei – po wyprowadzeniu ich z miasta masz natychmiast wrócić do domu. I żeby ci nawet do głowy nie przyszło zapuszczać się w las Tańczących Cieni. Samotną dwunastolatkę może tam spotkać wiele złego, choćby była najzdolniejszą Widzącą.

Thea rozciągnęła usta w uśmiechu, wkładając w niego całą swą słodycz i niewinność.

- Dobrze, Sylvie – odpowiedziała grzecznie, trzepocząc długimi rzęsami.

Wróżka obrzuciła dziewczynkę badawczym spojrzeniem. Thea, nie zmieniając wyrazu twarzy, wpatrywała się w nią bez mrugnięcia okiem. Sylvie westchnęła. Podeszła do drzwi i odsunęła rygiel. Chwilę później wrota stały otworem, wpuszczając do środka smugi chłodnego, porannego powietrza i pierwsze promienie budzącego się słońca. Z trzech księżyców na niebie widoczny był już tylko największy, pomarańczowo-czerwony Isati, co zwiastowało rychłe nadejście świtu. India stłumiła ziewnięcie. Mieszkając w rodowej rezydencji, nigdy nie wstawała wcześniej niż o ósmej, a wschód słońca widziała jedynie kilkakrotnie.

Wyszła na podwórze. Trawę pokrywały kropelki wody, które natychmiast zmoczyły brzegi eleganckiej sukni Indii. Tuż za nią na zewnątrz wyszedł ponury Josh, omijając wzrokiem jej spojrzenie. Podążyła za nim wciąż uśmiechnięta Thea, której gruby kasztanowy warkocz kołysał się w rytm kroków dziewczynki. Sylvie rzuciła im ostatnie, długie spojrzenie. Otworzyła usta, jakby chciała powiedzieć coś jeszcze, ale natychmiast zrezygnowała z tego pomysłu. Na pożegnanie rzuciła im tylko uśmiech, w którym nie było śladu radości, po czym zatrzasnęła zniszczone drzwi. Kilka sekund później dał się słyszeć przytłumiony dźwięk zasuwanego rygla. Zostali sami.

Josh odwrócił się i bez słowa ruszył przed siebie, nawet nie sprawdzając, czy India i Thea idą za nim. Dziewczyny ruszyły jego śladem z pewnym opóźnieniem; dwunastolatka cała w skowronkach, India spięta i w ponurym nastroju. Zachowanie Josha ją zirytowało. Obnosząc się ze swoim niezadowoleniem przeczył wszelkim zasadom grzeczności.

Zerknęła na Theę. Na ustach dziewczynki pojawił się tajemniczy uśmiech. Mała zbliżyła się do chłopaka.

- Josh – zaczęła niewinnym tonem.

Chłopak spojrzał na nią, ale nic nie powiedział. India zauważyła, że kurczowo ściska coś w zaciśniętej w pięść prawej dłoni.

- Bo widzisz, tak się zastanawiałam – kontynuowała Thea tym samym głosem. – Czy to nie ja miałam wyprowadzić was z miasta? – zapytała, szeroko otwierając jasne oczy, w zamyśle wyrażające całkowitą niewinność. India, która, choć została nieco z tyłu, doskonale słyszała jej słowa, dopatrzyła się w nich jednak psotnych błysków.

Josh spojrzał na nią spokojnie wciąż poważnymi, nieprzeniknionymi oczyma.

- Miałaś ostrzegać nas przed niebezpieczeństwem, Ti – odparł zmęczonym głosem, ale jego ton nie pozostawiał miejsca na dyskusję.

Uśmiech Thei zbladł. Dziewczynka się nastroszyła, niczym ptak przygotowujący się do walki. Widać bardzo zależało jej na wykazaniu się.

- Ale... Ale Josh! Przecież Sylvie sama powiedziała, że mam was WYPROWADZIĆ z miasta! – Gdy chłopak nie odpowiedział, jeszcze mocniej zaciskając prawą dłoń, spod której wystawało kilka czarnych piórek, Thea jeszcze bardziej się obruszyła. – A gdybym zobaczyła, że... że w następnej uliczce spotka nas coś złego i ci o tym nie powiedziała...

Josh zerknął na nią spod uniesionych brwi.

- Powiedziałabyś, Ti, i dobrze o tym wiesz. Zresztą nie stanie się nic złego – dodał cicho, obrzucając swoją dłoń przelotnym spojrzeniem.

Zaogniony wzrok Thei także się tam skierował. Dziewczynka wyraźnie się obruszyła.

- A więc bardziej niż mi wierzysz tym swoim amuletom! – powiedziała. – A przecież wiesz, że nie...

- Wystarczy, Ti – uciął stanowczo Josh, rzucając Indii dziwne, ukradkowe spojrzenie. – Prowadź, jeśli ci na tym zależy.

Dziewczynka natychmiast się rozpromieniła. Ruszyła raźnym krokiem, wyprzedzając Josha, który dołączył do Indii.

Przez chwilę szli w milczeniu, usilnie unikając swoich spojrzeń. Dopiero chłopak przerwał niezręczną ciszę.

- Thea jest zawzięta. Lubi wykorzystywać swój talent i chwalić się nim przed ludźmi, a do celu idzie po trupach. Potrafi uderzyć w najczulszą strunę, by dopiąć swego – mruknął.

India, która nadal nie darzyła go sympatią, odebrała jego słowa jako wytłumaczenie. Ponadto nie uważała go za równego sobie, więc jego dumne zachowanie ją irytowało. Wzruszyła ramionami.

- Nie odniosłam takiego wrażenia. Mnie wydała się miła – odparła wyniośle, w myślach dodając: A na pewno lepiej wychowana od ciebie. – I nie musisz mi się tłumaczyć.

Spojrzenie chłopaka pociemniało. O tej porze, w słabym świetle i w chwili wzburzenia jego oczy barwą przypominały onyksy.

- Bo jest – odparł idealnie opanowanym głosem, bez choćby nutki złości, którą niewątpliwie poczuł. – I nie widzę powodu, dla którego miałbym ci się tłumaczyć.

Przyspieszył, dołączając do idącej przodem Thei, a India znowu została sam na sam ze swoimi myślami.

Przemierzali ulice miasta, niektóre niemal do wysokości przeciętnego człowieka zasypane odpadami, inne stosunkowo czyste i zadbane. Widzieli dziesiątki, setki osób, których stan majątkowy był tak zróżnicowany, jak wygląd książek na półkach w olbrzymiej bibliotece ojca. India widziała wielu podejrzanych osobników, którzy, ukryci w cieniu, palili prymitywne drewniane fajki, których bardziej wyszukane wersje już przed wielu laty wyszły z mody wśród przedstawicieli rodów, grupki obdartych dzieci, wyrywających sobie rzeczy, które zastępowały im zabawki, kilku stosunkowo porządnie ubranych i wyposażonych rzemieślników, owinięte chustami staruszki, młodych ludzi o wygasłych spojrzeniach, kilkunastu ubranych w piękne, powiewające na wietrze płaszcze gwardzistów i wiele, wiele więcej osób tak odstających wyglądem od tych, które znała na dworze. W jej głowie powoli układał się spójny obraz Sinnei, miasta, które wzrosło wokół pałacu, z początku będącego wyobrażeniem efemerycznego piękna, później zaś nieosiągalnego bogactwa, jakiego nikt z mieszkających tu osób nie miał nigdy doświadczyć. India przyglądała się Sinnejczykom, nabierając coraz większych wątpliwości co do swoich poglądów – poglądów jej rodziców – choć wciąż podświadomie wywyższała się ponad brudnych mieszkańców stolicy. Nie tak łatwo odciąć się od wpajanych od dziecka przekonań, a Indii zawsze powtarzano, że jest od tych ludzi lepsza. I nadal, mimo iż zaczynała uważać, że nie zasłużyli na taki los, nie potrafiła nazwać ich równymi sobie. Ona była czysta, czysta i nieskazitelna; jej przodkowie pili ze źródła wody bez skazy i dotąd nie zmieszali swojej krwi z magiczną. Bo tak właśnie powstali brudni ludzie; u samego zarania dziejów część Arwijczyków wywodzących się z rodów zmieszała się z przedstawicielami magicznych ras, płodząc mieszańców. Ale dzieci mieszańców mogą być tylko cieniami ich cieni, a ich wnuki dziedziczą jedynie maleńką cząstkę magii. Wszyscy brudni ludzie pochodzą od tych kilkunastu pierwszych mieszańców. I choć nie ma w nich magii większej od ziarenka, wieki wcześniej ich krew została nią zanieczyszczona, by już nigdy nie stać się równą tej płynącej w żyłach przedstawicieli rodów.

Wszystkie te sprzeczne myśli wywołały prawdziwy mętlik w głowie panny Lawiskiej. India sama już nie wiedziała, w co wierzyć. Potrzebowała kogoś, kto pokierowałby jej poglądami, wskazał właściwą drogę, ale takiej osoby próżno było szukać u boku szlachcianki. Skupiła się więc na jedynej myśli, której mogła być pewna, jedynej, która niezależnie od sytuacji zawsze podnosiła ją na duchu. Nadejdzie taki dzień, gdy wróci do domu. Wtedy wszystko znów stanie się takie, jak było wcześniej, India wreszcie wyjdzie za Daana, zamieszka z nim w rezydencji Cellów i będzie prowadziła cudowne życie jako idealna dama u boku idealnego lorda. Tak, te myśli były cudowne. Dziewczyna uśmiechnęła się do nich, wyobrażając sobie tą nieskazitelną przyszłość, a w jej głowie nawet nie zaświtała myśl, że to wszystko jest zbyt piękne, by kiedyś wydarzyło się naprawdę.

~*~

Wydostanie się z miasta tak, by nikt ich nie zauważył, zajęło im kilka obciążonych milczeniem godzin. Gdy wreszcie schronili się w kępie drzew za murami Sinnei, słońce wisiało już wysoko na niebie, a jego promienie usiłowały odnaleźć drogę ku Arwii wśród gnanych ciepłym wiatrem chmur. La Alouette, miesiąc trelów, zbliżał się ku końcowi. Niedługo miał nastać Il Fleille, miesiąc kwiatów, budząc różane krzewy w królewskich ogrodach, wnosząc tysiące kolorów do lasów nadbrzeżnych, umożliwiając noszenie żywych lilii i niezapominajek na rondach kapeluszy i obsypując drzewa i krzewy wokół rezydencji Lawiskich nieprzebranym kwieciem.

Na razie jednak India mogła podziwiać jedynie nierozwinięte pąki. Jednak nawet gdyby łąki na granicy lasu pokryły się kobiercem stokrotek, nie zwróciłaby na to najmniejszej uwagi. Zajmowały ją bowiem zbytnio aktualne problemy, których nie była w stanie rozwiązać.

- Dlaczego przez las Tańczących Cieni? – zapytała z rosnącą gulą w gardle. – Nie ma innych dróg?

Thea, która wciąż jeszcze nie wróciła do miasta, spojrzała porozumiewawczo na nadal ponurego Josha, który całkowicie ją zignorował.

- Nie ma – odparł krótko. Mimo pozornego spokoju widocznego na jego twarzy, nerwowo obracał w palcach amulet z kawałka drewna drzewa Shavi, kilku czarnych piórek i obdrapanych niebieskich koralików.

- Jest, ale na otwartej przestrzeni łatwo was złapią. Nie trzeba być Widzącą, żeby to wiedzieć – uściśliła Thea takim tonem, jakby miała trzydzieści lat, a nie zaledwie dwanaście.

- Przecież las Tańczących Cieni to jedno z najniebezpieczniejszych miejsc Arwii – usiłowała zaprotestować India.

Kasztanowowłosa dziewczynka zaśmiała się pod nosem.

- Edrick ściemniał, mówiąc mi, że ona chciała iść do terr? – zwróciła się do Josha z rozbawieniem w jasnych oczach. – No bo jak mogła chcieć tam wejść, a później bać się lasu, w którym są tylko zwierzęta i Siewcy?

Chłopak nie odpowiedział, ale dwunastolatka się tym nie przejęła. Najwidoczniej zwykle nie należał do zbyt rozmownych. India jednak była autentycznie przerażona.

- Nie chcę tam wchodzić – oświadczyła pewnie. – Nawet mój wuj boi się tego lasu. Czai się tam wielkie zło.

Josh uniósł brew. Thea zaczęła śmiać się dźwięcznie, by po chwili niespodziewanie przerwać. Zaległa niepokojąca cisza, a spojrzenie dziewczynki stało się dziwnie nieobecne. India spojrzała na nią ze zdziwieniem. W oczach Josha błysnął niepokój. India już otwierała usta, by zapytać, co się dzieje, gdy chłopak pokręcił nieznacznie głową i kucnął przez posiadaczką kasztanowego warkocza. Wziął delikatnie jej dłonie w swoje. India miała wrażenie, że cały świat zamarł.

- Światło – zaczęła Thea nieswoim głosem. Panna Lawiska wzdrygnęła się na dźwięk niesłyszanego nigdy wcześniej tonu. – Światło jaśniejsze od płomienia. Nie ma pana, choć dziecko jest potężniejsze od rodzica. – Kolejne słowa płynęły z ust Thei, ale dziewczynka najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy z tego, że je wypowiada. – Słońce rodzi się tam, gdzie spotykają się przeciwieństwa. Musi dojść do spotkania, choć ojca przywołać może jedynie rozpacz dziecka i jego pęknięte serce. Koniec jest także początkiem, a początek może być końcem. Śmierć daje życie, a wśród życia zawsze znajdzie się śmierć. Nie widzę nic po chwili, gdy kamień spłynie krwią. Jeżeli wtedy umrze dziecko, wraz z nim zginą rodzice. A kiedy i oni odejdą, płomień spowije świat.

Dziewczynka zaczerpnęła gwałtownie powietrza i wywróciła oczami tak, że ukazały się białka. Przed upadkiem uratowały ją ręce zaniepokojonego i wyjątkowo poważnego Josha. Chłopak usiadł na ziemi, wciąż trzymając Theę w ramionach. Skamieniała India przyglądała się im, nie mając pojęcia, jak się zachować. W końcu przykucnęła obok niego, z zaskoczeniem przyglądając się zatroskanej twarzy, która zaledwie chwilę wcześniej nie wyrażała żadnych emocji.

- Thea... - wyszeptał Josh, całkowicie ignorując Indię. – Thea! – Poklepał ją delikatnie po policzku.

Rudowłosa szlachcianka spojrzała na niego ze zdumieniem. Jeszcze kilka chwil wcześniej chłopak wydawał jej się całkowicie nieprzystępny. Teraz, niespodziewanie, zaczął okazywać prawdziwie ludzkie emocje.

- Wszystko z nią w porządku? – zapytała India, pełna złych przeczuć. Thea wciąż nie okazywała znaku życia.

- Za chwilę powinna się obudzić – mruknął w odpowiedzi.

I rzeczywiście, po kilku sekundach dziewczynka otworzyła oczy, w których odbijało się błękitne niebo. Spojrzała na pochylone nad nią twarze z wyrazem zaniepokojenia.

- Co... Co się stało? – zapytała niewyraźnie, powoli siadając.

- Przepowiednia – podpowiedział zwięźle Josh, pomagając jej zmienić pozycję.

Thea zaklęła w jakimś dziwnym, niezrozumiałym dla Indii języku.

- Dlaczego nigdy nic nie pamiętam? – zapytała z typowo dziecięcą złością.

Josh objął ją pocieszająco, wciąż milcząc.

- O czym mówiłam? – zainteresowała się dziewczynka.

Chłopak szepnął jej coś na ucho, irytując tym Indię. Czy nigdy nie słyszał, że szeptanie w towarzystwie nie uchodzi?

- Obiecujesz? – zapytała Thea.

Josh skinął głową. Usatysfakcjonowana dziewczynka podniosła się z ziemi.

- Muszę wracać – mruknęła z lekką irytacją. – Powodzenia! – zawołała, kierując się z powrotem ku miejskim murom.

Gdy Thea zniknęła z zasięgu słuchu, India zwróciła się do Josha:

- To była prawdziwa przepowiednia?

Chłopak podniósł się z ziemi i otrzepał ubranie, zwlekając z odpowiedzią.

- Zasadniczo tak – odparł wreszcie.

Kiedy skierował się w stronę lasu, India ruszyła za nim.

- A przepowiednie nie są rymowane? – zapytała, żądna wiedzy.

Josh wzruszył ramionami.

- Kiedyś były – odparł, jakby wypowiadał najoczywistszą rzecz w świecie. – Wtedy zwykle inna Widząca, zazwyczaj mniszka, wpływała na przepowiednię i przekształcała jej formę, by brzmiała bardziej profesjonalnie. Często prowadziło to do nieścisłości.

To była chyba najdłuższa wypowiedź Josha od początku ich znajomości, a przy tym najbardziej zaskakująca.

- Modyfikowanie przepowiedni? – zapytała zaskoczona.

- Owszem – mruknął chłopak. Najwyraźniej nie zachwycała go dociekliwość dziewczyny. – Kiedyś Mniszki i Mnisi tworzyli dumne bractwo, bardzo szanowane przez pierwszych przedstawicieli rodów. Dopiero później zostali uznani za wrogów czystości i stopniowo unicestwiani – dokończył dobitnie.

Dziewczyna nie przejęła się jego tonem ani szybkim krokiem, przez który ledwie za nim nadążała.

- Czym właściwie różni się zwykłe przewidywanie od przepowiedni?

- Przewidzieć można tylko proste wydarzenia, nieskomplikowaną, dość bliską przyszłość. Przepowiednia splata ze sobą wiele nici losu, łącząc je w jeden spójny obraz. Zwykle dotyczy dalekiej przyszłości.

- Thea nie jest Mniszką, ale widzi przyszłość.

Chłopak westchnął ciężko.

- Nie. Widzące dołączają do Mniszek, by przedłużyć swoje życie i powiększyć swoje możliwości. Ale zawsze muszą zapłacić za to cenę – zakończył tonem, który ucinał rozmowę.

- Wiesz, co znaczyła ta przepowiednia? – zapytała, całkowicie ignorując jego niechęć.

- Domyślam się – odparł krótko, dając jej do zrozumienia, że nie ma zamiaru podzielić się z nią swoimi przypuszczeniami.

- Możesz trochę zwolnić? – wysapała zmęczona India, dając w końcu za wygraną. Nie przeszłoby jej przez myśl się do tego przyznawać, ale zmęczyła się jego szybkim tempem.

Josh nie odpowiedział ani nie spełnił prośby towarzyszki. Po prostu się zatrzymał. Odwrócił się do niej z krzywym uśmiechem na ustach.

- Co... - zaczęła, ale po chwili krzyknęła cicho. Odpowiedź przestała być potrzebna.

- Twierdziłaś, że nigdy tu nie wejdziesz – powiedział, a mimo poważnego wyrazu twarzy, jego oczy zabłyszczały w figlarny sposób, niemal jak u Daana, gdy ten szykował się do żartu.

Wprost nie mogła uwierzyć, że zasypując Josha pytaniami tak bardzo straciła poczucie przestrzeni. Znajdowała się w lesie Tańczących Cieni.

~*~

Witajcie!
Jak myślicie, co czeka Indię w Lesie Tańczących Cieni? I co właściwie przepowiedziała Thea?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro