2. Donosiciel

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

W nocy Indii przyśnił się pierwszy od kilku tygodni sen. Pojawił się na granicach jej uśpionej świadomości, wcinając się coraz głębiej w nocny spokój jej duszy.

Wędrowała boso po skalistym podłożu. Ostre krawędzie kamieni boleśnie raniły nieprzywykłe do trudów podróży stopy dziewczyny. Całą sobą czuła jednak, że nie może się zatrzymać. Parła uparcie naprzód, choć nie widziała przed sobą wyraźnego celu. Jednak odór zagrożenia dusił ją tak bardzo, że nie wyobrażała sobie się zatrzymać. Biała pustka roztaczająca się wokół niej nie dawała żadnej nadziei na powodzenie. India czuła cisnące się natarczywie do oczu łzy przerażenia i bezsilności, ale nie przystanęła nawet na chwilę. Bardziej od ciszy i natrętnych palców nieokiełznanej bieli obawiała się niebezpieczeństwa czającego się tuż za jej plecami. Nagle usłyszała tupot kilku par stóp. Gdy hałas stał się kilkakrotnie potężniejszy, a ziemia zadrżała w posadach poruszona echem kroków, zrozumiała, że par stóp nie było kilka, a co najmniej kilkadziesiąt. Z przerażenia zaschło jej w gardle. Chciała biec, byle dalej od nich, dalej od tej zgrai pozbawionej choćby iskierki człowieczeństwa. Próbowała przyspieszyć, ale jej wycieńczone ciało nie chciało podjąć współpracy. Dziewczyna jęknęła, gdy dotarła do niej straszliwa, nieodwołalna prawda; tym razem im nie ucieknie. Pojedyncza łza wymknęła się spod bezpiecznego schronienia zapewnianego przez jej obdarzone długimi rzęsami powieki, by spłynąć po policzku Indii i opaść na jałową ziemię. Ze złością starła wyżłobiony przez nią ślad. To nie może się tak skończyć..., pomyślała z przerażeniem, ale i wściekłością. Zmusiła zmęczone nogi do biegu. Przynajmniej będą musieli się trochę natrudzić. Nagle usłyszała dziki wrzask, który wypełnił pustą, białą przestrzeń znacznie skuteczniej od echa kroków. Biegnące za nią postacie zwolniły kroku, gdy słońce, jedyny element wyróżniający się na tle porażającej bieli, przysłonił ogromny cień. Dziewczyna opadła na kolana i roześmiała się w głos. Kiedy kolejny wrzask uniósł wszystkie włoski na jej drżącym ciele, a cień zaczął zbliżać się z niewiarygodną wręcz prędkością, nie czuła już przerażenia. Gdy szaleńczy okrzyk ekstazy uwolnił się z jej popękanych ust, spojrzała w niebo i rozłożyła ramiona. Zamknęła oczy i wysunęła twarz ku chmurom. Nagle usłyszała głos:

- Panienko Indio!

Poczuła ciemność zbierającą się wokół mnie i odpłynęła w słodki niebyt.

- Panienko Indio!

Otworzyła oczy. Była zlana potem i nawet nie próbowała powstrzymać drżenia. Ten sen był tak realny, a zarazem całkowicie bezsensowny. Nie czuła się w nim sobą. Jednocześnie przeraził ją do głębi.

- Czy wszystko w porządku, panienko?

Dopiero teraz spojrzała na stojącą przy łóżku Erin. Miała zaniepokojony wyraz twarzy. India zastanawiała się, jak długo próbowała ją dobudzić. Przymknęła oczy i odetchnęła głęboko, by choć trochę ochłonąć po nieprzyjemnym śnie. Dopiero po ponownym otwarciu oczu odpowiedziała:

- Tak, ja... Ja miałam tylko zły sen – wydusiła ze ściśniętym gardłem, próbując nie dać po sobie poznać, jak wielkie wywarł na niej wrażenie.

- Mogę panience jakoś pomóc? – zapytała zaniepokojona służąca.

- Nie, Erin – odparła krótko szlachcianka, dając Iisence do zrozumienia, by ją zostawiła.

Gdy służąca się oddaliła, opadła z westchnieniem na poduszki. Potrzebowała choć chwili na ochłonięcie. Gdy po kilku minutach Iisenka i dwie inne służące powróciły z balią gorącej wody, wonnymi olejkami oraz materiałem do osuszenia ciała, była już względnie spokojna. Z przyjemnością zmyła z siebie pot, zapominając o dziwnym śnie.

Erin pomogła jej włożyć jasnozieloną suknię, prezent od ojca.

- Podkreśli kolor twoich oczu – powiedział, wręczając ją swojej jedynej córce zaledwie kilka dni wcześniej.

Po okiełznaniu jej długich, płomiennych włosów mogła wreszcie udać się na śniadanie. W drodze bawiła się końcówką jednego z nowo powstałych warkoczów, intensywnie rozmyślając. Bez większego zainteresowania minęła ozdabiające ściany korytarza portrety rodzinne. Oczy nieruchomych postaci uwiecznionych na płótnach zdawały się śledzić każdy ruch ich potomkini. Jako mała dziewczynka India potrafiła przyglądać się twarzom swoich przodków godzinami; teraz, gdy znała ich ponure oblicza na pamięć, nie bawiło jej to w takim stopniu jak kiedyś. Przed laty nachmurzone twarze osób przedstawionych na malowidłach stanowiły zagadkę, wezwanie przygody, za którym nigdy nie odważyła się podążyć. Teraz wzbudzały w niej jedynie niepokój. Choć spędziła lata na oglądaniu portretów, nie odnalazła ani jednego przedstawiającego uśmiechniętą osobę. Żadne usta nie wyginały się nawet w półuśmiechu, który w zupełności by ją zadowolił. Wszystkie oblicze były smutne, ponure, a niektóre wręcz gniewne. Często gdy o tym myślała, wstrząsał nią dreszcz. Według ogólnie przyjętych standardów to właśnie takie osoby budziły największy szacunek. Nadmierna wesołość i okazywanie zbyt wielu uczuć były niepożądanymi cechami, głównie dlatego, że odsłaniały słabe punkty człowieka. Ojciec zawsze powtarzał, że aby przetrwać na dworze nie trzeba mieć serca ze stali, ale przynajmniej sprawiać wrażenie, że się je ma.

Służący otworzył przed nią drzwi Małej Sali Jadalnej. Była przyzwyczajona do, jak się na nich często mówiło, wrotarzy, ale niedawno została niemiło zaskoczona, gdy dowiedziała się, że członkowie niektórych z biedniejszych czysto krwistych rodów sami otwierali przed sobą drzwi we własnych rezydencjach. Dla Indii, córki seniora jednego z największych czysto krwistych rodów, było to nie do pomyślenia. Jeszcze tego brakuje, żeby zaczęli sami przygotowywać się do posiłków! Z racji ich wysokiego urodzenia nie należało dopuszczać do obrazy majestatu.

Przy stole w Małej Sali Jadalnej siedziała już Isabella Lawiska wraz ze swoją siostrą. India dygnęła na powitanie, a one uprzejmie skinęły głowami. Zajęła miejsce obok matki, a służąca natychmiast napełniła jej filiżankę gorącą herbatą.

- Gdzie są pozostali? – zapytała.

Teraz, gdy miała już narzeczonego, zyskała prawo do odzywania się przy stole z własnej inicjatywy, a nie tylko w odpowiedzi na pytania. Nadal jednak czuła się, jakby robiła coś niewłaściwego.
- Nikolaj wraz z Dearenem i Daanem udał się na polowanie – mruknęła sennie Ismena, wpatrująca się w zawartość swojej filiżanki.

Korzystając z nieobecności męża całkowicie się rozluźniła. Nie siedziała tak wyprostowana i sztywna jak zazwyczaj, jej plecy były lekko pochylone, a cała sylwetka emanowała spokojem. Matka Indii patrzyła na nią z niezbyt dobrze skrywanym niesmakiem.

- Wydaje mi się, że jesteś zbyt beztroska, Ismeno – zareagowała wreszcie.

Córka była jej wdzięczna. Czuła się nieco niezręcznie, widząc ciotkę... taką.

- Niegdyś nie byłaś tak zasadnicza, Ello – powiedziała z wyrzutem.

India spojrzała na nią ze zdziwieniem. Jeszcze nie słyszała, żeby ktoś zwracał się tak do matki. Tymczasem piorunowała ona swoją siostrę iście lodowatym wzrokiem, który zupełnie nie pasował do jej zielonych oczu.

- Mam na imię Isabella – odparła zimnym głosem. – A w towarzystwie Dearena zachowujesz się zupełnie inaczej. Nie mamy już kilku lat, Ismeno.

- Przerażasz mnie, Ello – rzekła Ismena, ignorując wcześniejsze słowa siostry. – Nigdy nie myślałam, że...

- Dość! – przerwała jej siostra, unosząc rękę. – Przestań już, Ismeno. Nie masz o niczym pojęcia. W dodatku dajesz zły przykład Indii. Jest jeszcze bardzo młoda i niedługo zostanie twoją synową. Powinna mieć dla ciebie szacunek.

Słysząc te słowa, wspomniana spuściła wzrok z zakłopotaniem, a wkrótce na jej policzki wstąpił rumieniec. Nie lubiła, gdy ktoś wykorzystywał ją jako argument w dyskusji.

- Wybacz mi, Indio – powiedziała oficjalnie Ismena. Miała nieprzeniknioną minę.

- Ależ nic takiego się nie stało – odparła szybko, próbując usilnie przywrócić policzkom naturalny, blady odcień. Ojciec wciąż powtarzał, żeby się nie rumieniła. Twierdził, że ludzie nie będą traktować jej poważnie, gdy przy najmniejszym zawstydzeniu będzie oblewać się szkarłatem.

Atmosfera przy posiłku ze swobodnej stała się tak gęsta, że można by ją kroić nożem.

Twarz Ismeny nie wyrażała żadnych emocji, ale ręka, którą trzymała filiżankę z herbatą, lekko drżała. Isabella Lawiska wpatrywała się zawzięcie w trzymanego w dłoni rogalika, a gdy na czoło opadł jej zbłąkany kosmyk włosów, odgarnęła go takim gestem, jakby zamierzała go sobie wyrwać. India czuła się tam tak nie na miejscu, jak to tylko możliwe.

- Pojechali na obrzeża Lasu Tańczących Cieni? – podjęła przerwany wątek, starając się przerwać kłopotliwą ciszę, jaka zaległa pomiędzy matką a ciotką.

Ismena niezbyt elegancko wzruszyła ramionami.

- Wątpię – odparła. – Dearen nigdy się tam nie zapuszcza. Twierdzi, że nie wierzy w opowieści, ale gdy był dzieckiem, miał tam jakąś przykrą przygodę, o której nie chce mi opowiedzieć. Ponoć zobaczył coś, co prześladuje go aż do tej pory. Zresztą on i twój ojciec, Indio, nie są już beztroskimi młodzieńcami, którzy pozwalają sobie na niczym nieuzasadnione ryzyko, byle tylko popisać się odwagą. Z dojrzałych szlachciców jedynie Willowowie czasami tam polują.

- Myślę, że pojechali do należących do naszej rodziny lasów nadbrzeżnych. Nikolaj wspominał, że gnieżdżą się tam teraz tysiące gladwinów – uzupełniła niechętnie matka.

- Byłyśmy kiedyś w lasach nadbrzeżnych, prawda? – ożywiła się rudowłosa dziewczyna. – Razem z rodziną króla.

- Owszem – odparła krótko Isabella Lawiska. Wyraźnie nie była w nastroju na pogawędki.

Ismena zamoczyła dłonie w wypełnionej wodą miseczce, po czym wytarła je o wcześniej przygotowaną, haftowaną serwetkę. Wstała ostrożnie, zbierając swoją obszerną suknię i bez słowa opuściła pomieszczenie. Isabella nawet na nią nie spojrzała.

Posiłek dokończono w milczeniu. Zaległą w komnacie ciszę przerywał tylko brzęk sztućców i echo kroków służących. India rozmyślała nad zachowaniem swojej ciotki. Było niewłaściwe, tego jednego mogła być pewna. Wysoko urodzone damy obowiązują pewne reguły, których muszą przestrzegać. Nie spodziewała się, że Ismena jest tak podobna do jej babki. Zachowanie Ingi mogło wydawać się zabawne, ale kiedy znacznie młodsza kobieta popełniała te same błędy...

Rozmyślania przerwał jej głos matki.

- Skończyłaś już? – zapytała prawie miłym głosem.

Drgnęła zaskoczona.

- Och... Tak, matko – odparła, mimo iż jeszcze nie zaspokoiła porannego głodu.

Skinęła głową, wzrokiem błądząc po ścianach pomieszczenia.

- Chodź ze mną – poleciła głosem nieznoszącym sprzeciwu.

Wstała gwałtownie i szybkim krokiem ruszyła do wyjścia. Jej córka poderwała się z miejsca i, najszybciej, jak mogła, nie łamiąc etykiety, pośpieszyła za nią. Po opuszczeniu komnaty Isabella zwolniła, uspokajając krok. Córka dołączyła do niej. Dzięki ćwiczeniom z ojcem miała wyśmienitą kondycję. A choć według niej prawdziwa dama nie powinna zajmować się sztuką walki jakąkolwiek bronią, zapał jej ojca sprawił, że nie potrafiła mu odmówić. Z czasem miecze i łuki stały się nieodłączną, choć nazbyt nużącą i nieco niestosowną częścią jej codzienności, którą wolał pozostawić w ukryciu przed światem. Oficjalnie matka nie miała o niczym pojęcia, jednak dziewczyna nie wierzyła, że naprawdę tak było. To właśnie Isabella, nie jej łagodny, choć pozornie tak srogi i nieugięty mąż, pełniła rolę pani tego domu. Babcia opowiadała Indii, że niegdyś jej matka była zupełnie inną osobą. Dziewczynie trudno było w to uwierzyć.

Dotarły wreszcie do prywatnych ogrodów, które od dawien dawna należały do pani Lawiskiej, żony nestora rodu, którą obecnie była matka Indii. Zwykle panowała tu niezakłócona niczym cisza, a wyłożone żwirem ścieżki pozostawały puste, przeznaczone do wyłącznego użytku lady Lawiskiej. Ogrody Wielkiej Pani, jak nazywała je Erin i prawdopodobnie także inni służący, były ulubionym miejscem Isabelli, jedynym, gdzie ponad wszelką wątpliwość mogła przebywać sama. Nawet jej córce nie wolno było tu przychodzić, a ogrodnicy zajmowali się roślinami tylko w ściśle określonych godzinach. Dziewczyna znalazła się tu po raz pierwszy. Niedane jej jednak było długo podziwiać miejsce przez lata kreowanego przez swoje przodkinie, gdyż matka zamknęła ramie Indii w żelaznym uścisku, zbliżając ku niej twarz o pięknych rysach. Mimo wieku skóra kobiety była wystarczająco gładka, by z daleka nadal uchodzić za idealną. Z tak niewielkiej odległości jej córce udało się dostrzec kilka płytkich bruzd, ale i one nie szpeciły nadal idealnego, trzydziestosześcioletniego oblicza matki. Rzęsy wciąż miała równie długie, co przed laty, włosy tak samo ogniste, bez cienia bieli, jedynie oczy zdawały się bledsze, zimniejsze, jakby ciepło, które widziały od lat, wypaliło z nich radosną, życzliwą otoczkę i pozostawiło jedynie niemożliwy do stopnienia lód, który ujawniał się tylko w tych szczególnych momentach, gdy kobieta chciała sprawiać wrażenie nieugiętej, lub miała wyjątkowo zły humor.

- Indio – zaczęła. – Jesteś już prawie dorosłą kobietą, a po ślubie zostaniesz nią bez względu na wiek.

Taki początek nie wróżył dobrze, szczególnie wypowiedziany szorstkim tonem.

- Wyjdziesz za Daana najpóźniej za miesiąc i oczekuję, że dasz mu pierwszego syna w dziewięć miesięcy po ślubie.

Dziewczyna wpatrywała się w matkę osłupiała.

- Tak szybko? – zdołała wydusić.

Twarz starszej z kobiet pociemniała.

- Szybko? – zapytała. – Ismena wyszła za Dearena krótko po obchodach czternastej rocznicy jej narodzin. Jesteś od niej półtora roku starsza. Nie dyskutuj ze mną.

- Ale... - zaprotestowała jej córka. – Dlaczego już teraz muszę...

- Czy nie wyraziłam się jasno? – warknęła Isabella. – Dasz dziecko Daanowi w dziewięć miesięcy po ślubie. A jeżeli będzie to dziewczynka, następnym razem będziesz modlić się do Belaviry, by urodził się chłopiec. A teraz koniec pytań. Myślę, że wyraziłam się dostatecznie jasno.

India poczuła, że oczy wypełniają mi się łzami. Nie chciała dziecka, jeszcze nie teraz. Nie czuła się gotowa, bała się tego... Choć przez kilka miesięcy pragnęła cieszyć się życiem z Daanem, tylko z nim, bez potrzeby dzielenia się uczuciem, niszczenia sylwetki i braku udziału w życiu wyższych klas.

- Ale... Mamo... - szepnęła błagalnie, chyba po raz pierwszy zwracając się do Isabelli w ten sposób.

Kobieta odwróciła się i wymierzyła jej policzek. Była wściekła, dziewczyna widziała to w jej oczach. Zachwiała się, zaskoczona i skołowana.

- Dama nigdy nie błaga – wycedziła Isabella. – A dorosła kobieta nie maże się bez powodu. A ja powiedziałam wyraźnie: dość już pytań. Wracaj do swojej komnaty, Indio. Przed tobą wielkie wydarzenia. Do tego czasu musisz wydorośleć.

Pani Lawiska odwróciła się i odeszła. Dziewczyna patrzyła za nią oszołomiona. Matka bywała sroga i trzymała się zasad tak bardzo, że choćby tknięcie granicy i stworzenie na niej delikatnych zmarszczek, było w jej mniemaniu poważnym wykroczeniem. Spoufalanie się ze służbą stanowiło wręcz zbrodnię, każdy błąd karała, ale nigdy, odkąd rudowłosa szlachcianka sięgała pamięcią, nigdy jej nie uderzyła. Powtarzała sobie, że matka nie jest złym człowiekiem i zapewne tkwiło w tym ziarno prawdy. Wydawało jej się, że była jedynie odrobinkę zbyt... restrykcyjna. India podziwiała ją za to, że potrafiła zachowywać się jak prawdziwa dama we wszystkich okolicznościach, jednak czasami wydawała się dziewczynie nader zimna. Wciąż jednak pamiętała o tym, jak matka brała ją na kolana i przytulała, gdy panienka Lawiska czuła przytłaczający smutek po śmierci babci, czy miała zły nastrój z powodu zniszczenia przez służącą najnowszej jedwabnej sukni. To ciepłe wspomnienie podniosło dziewczynę na duchu, gdy, dotykając z niedowierzaniem policzka, ruszyła do swojej komnaty. Nadal jednak była przerażona. Nie chciała dziecka. Nie teraz. Z wyjątkiem kilku poznanych przez nią dam, w tym jej matki, większość kobiet z rodów po wydaniu na świat pierwszego dziecka, zachodziła w ciążę raz za razem przez następne lata. A choć wielu malcom nie udawało się dożyć wieku dorosłego, lub umierały już w łonach matek, kobiety mogły zapomnieć o wszelkiej beztrosce. India wzdrygnęła się. Miała podejrzenia, dlaczego matce tak bardzo na tym zależało. Istniało prawo mówiące, że jeśli senior rodu nie posiada męskiego potomka, który mógłby odziedziczyć jego włości, drugi syn jego najstarszej córki może przejąć nazwisko rodowe swojej matki i ziemie jej ojca. Prawo przysporzyło już wielu kłopotów, gdy za prawowitych dziedziców uważali się bratankowie, siostrzeńcy czy kuzyni seniora, a tymczasem musieli ustąpić pierwszeństwa potomkowi jego córki, jednak nikt jakoś nie kwapił się do jego zmiany, gdyż miało swoje miejsce w arwijskiej historii i ponoć zostało ustanowione przez samą Allyarę, boginię będącą światłem ludzkości, uważaną za twórczynię pierwszego arwijskiego prawa.

Gdy India dotarła do swojej komnaty, opadła bez sił na sofę. Sama nie była pewna, dlaczego czuła się tak zmęczona. Oparła czoło o chłodną, srebrną ramkę oparcia niewygodnego mebla, przymykając oczy. W jej świadomości wciąż echem odbijały się słowa matki. Nie zdążyła jeszcze uspokoić myśli, gdy do komnaty wkroczyła Erin w towarzystwie Rilli Yellowriver, wychowanki rodziców dziewczyny. Yellowriverowie byli jednym z biedniejszych rodów czystej krwi, o zbyt dużej liczbie potomków. Należały do nich tereny wokół wyschniętego koryta rzeki Płynnego Światła, która niegdyś zaliczała się do najpiękniejszych w królestwie. Jednak wraz z jej śmiercią nadszedł i kres potęgi rodu Yellowriver, który biedniał z pokolenia na pokolenie. Co zadziwiające, rozrastała się liczba jego potomków, roszczących sobie prawa do dziedziczenia głównej rezydencji, mogącej poszczycić się olbrzymią powierzchnią zarówno części mieszkalnej jak i ogrodów Słonecznej Rzeki, z okien której rozpościerały się jedne z najpiękniejszych widoków w królestwie. By zapobiec stoczeniu się rodu na niziny i powstrzymać bezczeszczenie czysto krwistego dziedzictwa, król rozdzielił dzieci Rani i Halla Yellowriverów pomiędzy seniorów najznamienitszych rodów czystej krwi, by wpoili im na nowo przekonanie o wyższości oraz zasady dobrego wychowania. Do domu Lawiskich trafiła Rilla; nieśmiała, cicha, spokojna i niewiarygodnie cierpliwa siedemnastolatka. Była wysoka i szczupła, miała pociągłą twarz i spojrzenie pełne ciepła. Miękkie włosy w niepowtarzalnym, śmietankowo-żółtym odcieniu nosiła splecione w wysokiego koka, z którego wymykały się pojedyncze pasma, kołyszące się wokół długiej szyi panny Yellowriver. Oczy miała przejrzyście błękitne, przywodzące na myśl płynącą wodę. Każdy ranek India spędzała z nią na haftowaniu, pod nadzorem Erin i jakiejś starszej pokojówki, bądź matki lub babki młodszej z dziewcząt. Nie wydawało się jednak, by Rilla potrzebowała nauki etykiety, gdyż zawsze zachowywała się uprzejmie. Można było łatwo zauważyć, że miała w sobie wiele z tych dawnych Yellowriverów, dumnych ludzi posiadających ogromne bogactwa. India wiedziała, że mimo niewielkiego posagu, jaki mogła zaoferować, matka łatwo znajdzie jej męża. Widziała śledzące ją spojrzenia mężczyzn, nawet Daanowi ciężko było opierać się urokowi, jakim jasnowłosa dziewczyna mimowolnie emanowała.

- Witaj, Indio – przywitała się oficjalnie Rilla, dygając krótko.

Gospodyni odwzajemniła zarówno ten gest, jak i późniejszy uśmiech.

- Rillo.

Przysiadły na brzegu sofy. Erin podała im robótki, którymi natychmiast się zajęły. Rilla była bardzo cicha, więc spotkania zwykle przebiegały w milczeniu. Tak działo się i tym razem. India skupiła się na wyszywaniu płatka lilii, starając się oderwać myśli od wydarzeń tego poranka.

- Rillo – zwróciła się do blondynki, przerywając milczenie. – Jak przebiegło spotkanie z rodziną?

Siedemnastolatka uniosła wzrok znad robótki.

- Burzliwie. Pod naszą nieobecność matka znalazła części z nas narzeczonych lub narzeczone, a nie wszyscy byli zadowoleni z jej wyborów.

Uśmiechnęła się posępnie.

- Znalazła kogoś odpowiedniego dla ciebie? – zapytała rudowłosa dziewczyna z zainteresowaniem.

- Tak – odparła potomkini Yellowriverów. – Ale nie nazwałabym go odpowiednim.

- Dlaczego? – zdumiała się India.

Rilla tylko się skrzywiła.

- Kim on jest? – naciskała dalej młodsza z panien.

- Zake Willow – wyrzuciła z siebie Rilla.

India nie mogła wprost uwierzyć w to, co usłyszała.

- Ależ to doskonała partia! – zawołała.

Willowowie byli jednym z najstarszych i najbogatszych rodów. Jako jedyni zamieszkiwali tereny niemal w lesie Tańczących Cieni i mieli opinię odrobinę zdziwaczałych. Rzadko pojawiali się na dworze, a kiedy już to robili, nie zagrzewali tam długo miejsca, a nikt jakoś nie starał się ukryć ulgi, gdy wreszcie odjeżdżali z powrotem do swoich leśnych rezydencji. Cieszyli się jednak ogromnym szacunkiem, jako że mogli poszczycić się obszerną, sięgającą daleko w przeszłość historią i posiadali olbrzymie majątki ziemskie.

W reakcji na słowa wypowiedziane przez Indię Rilla odwróciła wzrok.

- Zake Willow ma czterdzieści dwa lata – powiedziała cicho.

- Nie wygląda źle – zaprotestowała panna Lawiska.

- Nie ma lewej dłoni i nigdzie nie rusza się bez tego ogromnego psa. Widziałam go kiedyś u Illenewiczów. Ma przerażające spojrzenie.

Rilli drżały ręce, ale India nie potrafiła zrozumieć dlaczego. Odłożyła robótkę i spojrzała w oczy starszej dziewczynie.

- Nie wolno ci tak mówić, Rillo. Zake Willow to człowiek cieszący się zasłużonym szacunkiem. Na pewno będziesz z nim szczęśliwa – powiedziała stanowczo.

Panna Yellowriver przygryzła wargę. Skupiła wzrok na robótce, nie odpowiadając. Dziedziczka Lawiskich nie uważała jej zachowania za zbyt grzeczne, ale nie była w odpowiednim wieku, by uczyć ją dobrych manier. Zajęła się więc haftowaniem lilii, skupiając uwagę, by wyszyć idealnie prostą łodygę. Każdy inny na miejscu Rilli czułby się zaszczycony. Nikt niczego od niej nie wymagał; miała tylko poślubić bogatszego od siebie mężczyznę wysokiego urodzenia, co wszystkie inne młode kobiety przyjęłyby z ulgą. Zresztą trzecia pod względem starszeństwa potomkini podupadającego rodu miała naprawdę nikłe szanse na ślub z dziedzicem silnej, bogatej rodziny. Ognistowłosa dziewczyna była pełna niedowierzania.

Reszta spotkania dziewcząt przebiegła w ciszy. Obiad zjadły w towarzystwie Ismeny Cello oraz Isabelli Lawiskiej. Atmosfera przy stole była napięta, więc posiłek nie należał do najprzyjemniejszych. Matka beształa Indię za każde, nawet najmniejsze przewinienie, tak, że ta znów poczuła się jak kilkuletnia dziewczynka.

Po południu India udała się do Salonu Muzycznego, gdzie czekał na nią nauczyciel gry i śpiewu. Pod jego czujnym okiem doskonaliła grę na harfie i uczyła się długich pieśni napisanych w skomplikowanym, nieco przestarzałym języku Iiseńskim, który najpiękniej ze wszystkich światowych dialektów brzmiał śpiewany.

Kolacja nadeszła szybciej, niż się spodziewała. Erin pomogła jej włożyć ciężką, wyszywaną perłami i przystrojoną licznymi koronkami, beżowo-złotą suknię. Włosy dziedziczki Lawiskich splotła w pięknego, wysokiego koka. Ojciec wydawał się być zachwycony wyglądem swojej córki, matka tylko skinęła głową z aprobatą. Kolację spożywali w pełnym składzie, jako że Rilla powróciła z wizyty u rodziny, a Nikolaj Lawiski, Dearen Cello oraz Daan zakończyli polowanie sukcesem. Jako główne danie podano przebitego dzidą gospodarza dorodnego dzika. Rilla miała posępną minę i ledwie tknęła swoją porcję, Ismena wyglądała na lekko nieobecną, żona gospodarza siedziała zaś nienaturalnie sztywno, ale pozostali zdawali się bawić doskonale. Babcia Indii nie wypuszczała z dłoni kielicha czerwonego, Midirańskiego wina, którego Shawnijska, zielonooka służąca wciąż jej dolewała. Dearen z ożywieniem tłumaczył coś Nikolajowi i Daanowi. Niewiele myśląc, India połknęła unurzany w gęstym sosie kęs dziczyzny, który miał zadziwiająco miękką konsystencję. Poddała się urokowi wieczoru, puszczając wodze fantazji i wyobrażając sobie, jak piękny będzie jej ślub.

Nagle drzwi komnaty gwałtownie się otworzyły. Inga Marine wypuściła z dłoni kielich, który z głośnym hukiem opadł na kamienną podłogę, roztrzaskując się na niej. Wszyscy zaskoczeni spojrzeli w kierunku wejścia.

Przez ciężkie, dębowe i niewątpliwie bardzo drogie drzwi, wkroczył wysoki mężczyzna. Miał ciemne włosy i wyglądał na mieszającego w Arwi od kilku pokoleń Midirańczyka. U jego boku kołysał się długi miecz, a równy rytm energicznych kroków zbrojnego i szafirowy płaszcz ze srebrną klamrą ozdobioną pawiem spływający z ramienia wskazywały na to, że należał do dworskiej gwardii. Za nim do sali wkroczyło jeszcze pięciu postawnych, w większości ciemnowłosych mężczyzn. Dwóch trzymało dłonie na rękojeściach schowanych w pochwach szabli, ręce pozostałych trzech spoczywały na głowniach długich mieczy. Jako ostatni do sali wpadł dowódca zbrojnych rezydencji Lawiskich. Jego jasne włosy były rozwichrzone, a policzki niebezpiecznie zarumienione. Oczy błyszczały mu gorączkowo spod prawie białych brwi.

- Co to ma znaczyć?! – zagrzmiał pan domu. Wypowiedział te słowa takim głosem, że nawet jego córka się wzdrygnęła.

Służący Lawiskim dowódca zbrojnych, Iiseńczyk po ojcu, od strony matki daleki potomek najbiedniejszej z czysto krwistych rodzin, rodu Xexer, ukląkł szybko na jedno kolano i prawie natychmiast się podniósł. Sprawa musiała być naprawdę poważna, skoro złożył hołd swojemu panu na szybko i nie do końca poprawnie.

- Panie! – zawołał jasnowłosy mężczyzna. – Gdy Joseph poinformował mnie o ich przybyciu, spróbowałem ich zatrzymać, wytłumaczyć, że teraz pan domu spożywa kolację z rodziną, że nie należy przeszkadzać...

Gorączkową przemowę mężczyzny przerwał obcy.

- Przybyliśmy tu z rozkazu króla Aarona I Abrascana – rzekł niskim, tubalnym głosem, który wypełnił całe pomieszczenie.

India zmarszczyła brwi w zamyśleniu. Czego mógł chcieć od nich król? Zerknęła na ojca. Jego twarz pobladła, kostki dłoni zaciśniętej na nóżce kielicha zbielały.

- Przybyliśmy tu z nakazem aresztowania i zatrzymania w Sinnejskim zamku królewskim Indii Neilli z rodu Lawiskich. 


Witajcie! 

Druga twarz matki Indii, problemy Rilli, ale najistotniejsze w tym rozdziale jest zakończenie... niestety polsatowskie ;-) Wiele z tych pozornie nieistotnych wydarzeń musiałam tu zawrzeć, by lepiej nakreślić obraz świata szlachciców, w którym przecież wychowała się India. Mogą one pomóc w zrozumieniu jej późniejszych zachowań. 

Wszelkie opinie mile widziane ;-)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro