20. Nie chciałabyś doświadczyć miłości

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rześkie, poranne powietrze wypełnione było zapachem kwiatów. Umorusane w pyle owady krążyły między nimi, szeleszcząc przezroczystymi skrzydełkami.  Gdzieniegdzie wśród płatków przysiadły barwne motyle, po znieruchomieniu podobne niezwykłym liściom o dziwnych kształtach i kolorach, jakie na brzeg wyrzucało czasami Morze Zapomnianych Dni. Gęstwina różanych krzewów na podobieństwo muru otaczała niewielki placyk, w którego centrum znajdowała się fontanna. Rzeźbioną w roślinne ornamenty kamienną ozdobę wygładziły wiatr i deszcz, lecz wciąż dało się wyróżnić kwiaty wydrążone na płytkiej misie, a także zakończoną pazurami, marmurową nogę, na której się opierała. Na powierzchni wody, którą deszcz umieścił w zbiorniku z dawna już nie działającej instalacji, unosiły się jasne płatki róż. Poranne słońce odbijało się w niej niczym złocisty klejnot, tak niewyobrażalnie piękny, że ludzkie spojrzenie nie potrafiło pojąć w pełni jego majestatu. Mała dziewczynka o sięgających niemal do pasa ciemnorudych włosach, w które ktoś, lub ona sama, włożył świeżo rozkwitłą różę, stojąc na palcach, pochylała się nad lustrem wody zalegającej w fontannie. Lecz nagle, usłyszawszy jakiś odgłos, gwałtownie odskoczyła od misy z miną winowajczyni.

- Babciu, ja... Ja nie chciałam zrobić nic złego – wyszeptała przestraszona.

Między różane krzewy spokojnym, dostojnym krokiem weszła wysoka, poważna kobieta, w wieku znacznie dojrzalszym, niż mogła na to wskazywać jej wyprostowana sylwetka i wrodzona dystynkcja, którą zachowała aż do tej pory. Ciemnoniebieskie oczy lśniące spod wciąż gęstych rzęs były zarazem łagodne i surowe, choć srogość zdawała się promieniować z ostrych rysów szlachetnej twarzy damy.

- Indio, nie powinnaś bawić się sama – pouczyła ją spokojnie. – A na pewno nie w takim miejscu. Co ci zawsze powtarzałam?

- Że wysoko urodzonej damie nie wszystko wypada – wyszeptała dziewczynka, kierując wzrok na wyłożoną zniszczonymi przez czas kamieniami ścieżkę.

Kobieta skinęła aprobująco głową.

- Matka z pewnością też cię tego uczyła. Dlaczego więc przyszłaś tu sama? – zapytała tonem łagodnej nagany.

Dziewczynka zmieszała się. Uważała babcię za najwyższy autorytet, niemal na równi z matką i za żadną cenę nie chciała jej rozczarować.

- Daan mnie tu kiedyś zaprowadził, ale nikt nie chce się tu ze mną bawić – poskarżyła się cichutko, unosząc niepewnie jasnozielone oczy. – Nie rozumiem, dlaczego.

Vescette Delverine westchnęła.

- Jesteś już trochę za duża na zabawy, moja kochana – powiedziała, przyglądając się wnuczce uważnie. – Masz prawie sześć lat. Nigdy nie jest za wcześnie na to, by uczyć się dworskich obyczajów, a ty już otrzymałaś swoją pierwszą balową suknię, Indio.

Dziewczynka zmarkotniała.

- Dobrze, babciu – odpowiedziała pokornie. – Ale dlaczego nie wolno mi tu przychodzić?

Vescette odetchnęła. Przysiadła na jednej z kamiennych ławek otaczających fontannę, a wnuczka zajęła miejsce tuż obok niej.

- Ród twojego ojca i dziadka jest bardzo stary – zaczęła opowieść, przyglądając się rzeźbieniom pokrywającym siedzisko. – A ta rezydencja może niemal równać się z nim wiekiem. Ale dawnymi czasy nie wszystko wyglądało tak, jak dzisiaj.

India wpatrywała się w nią z szeroko otwartymi oczyma, chłonąc słowa kobiety całym swoim drobnym ciałem. Vescette czuła, że nie powinna podsycać w niej ciekawości, ale zdawała sobie sprawę, że jej czas nadchodzi, a nie chciała, by cała wiedza, jaką posiadła, odeszła wraz z nią. Zresztą kochała wnuczkę i nie chciała pozbawiać małej tej odrobiny przyjemności, jakiej mogła zaznać w dzieciństwie.

- W pierwszych latach Ery Czystości ludzie byli inni i inni byli bogowie, którym się ofiarowali. Z czasem i my, i nieśmiertelni, znacznie się zmieniliśmy.

Westchnęła. To nie były tematy dla dziewczynki i nie zamierzała wchodzić w nie zbyt głęboko.

- Dość, że przed wieloma laty wyznawano odmienne wartości. Ta fontanna to symbol bardzo starej miłości – powiedziała kobieta, a jej wzrok zamglił się na wspomnienie opowieści, którą niegdyś usłyszała z ust starej pani Lawiskiej, Maeve z rodu Hascet, długowiecznej babki jej męża, która w niemal pełnej sprawności opuściła świat materialny w wieku lat stu dwunastu.

- Jakiej miłości? – zapytała z ożywieniem India.

- Takiej, o jakiej nasz świat już nie pamięta. Takiej, której ty, najdroższa wnuczko, nigdy nie zaznasz – powiedziała, myślami będąc dość daleko.

India posmutniała.

- Dlaczego?

Vescette ucałowała ją w czubek głowy.

- Bo my, arwijskie damy, mamy inne zadanie do spełnienia. Kochanie to nie nasza rola, moja najdroższa. Kiedyś to zrozumiesz.

- A jak to jest – kochać? Kochać chłopca? – zapytała dziewczynka  bojaźliwie, chociaż z błyszczącymi oczyma, zdenerwowana tym, że zadała niestosowne pytanie, lecz jednocześnie zainteresowana tym omijanym przez matkę tematem.

- Nie wiem – odparła szczerze Vescette. – I to chyba najlepsze, co mogło mnie w życiu spotkać. Nie chciałabyś doświadczyć miłości, maleńka. Bo dla arwijskiej panny wysokiego urodzenia może być ona tylko źródłem cierpienia.

Kobieta podniosła się chwiejnie. Popatrzyła na zasmuconą Indię, która chyba niewiele zrozumiała z jej słów.

- Choć już, moja droga. Niania z pewnością cię szuka.

Wyciągnęła do dziewczynki szczupłą dłoń pokrytą cienką jak pergamin skórą, spod której prześwitywała siateczka błękitnych żyłek. India chwyciła ją mocno i podniosła się z ławki. Razem ruszyły w kierunku rezydencji.

~*~

India otworzyła oczy i przetarła je dłonią. Choć przez zwarty baldachim koron drzew rozkładających swe potężne ramiona nad jej głową nie było widać nieba, nieliczne promienie wstającego słońca prześlizgnęły się pomiędzy dużymi liśćmi w kształcie przypominającym serce. Odetchnęła. Sen przywołał bardzo stare wspomnienie. Nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że wciąż przechowywała je w swoim wnętrzu. To właśnie wtedy, ponad jedenaście lat wcześniej, po raz ostatni widziała gryfią fontannę, stojącą samotnie na peryferiach terenów otaczających rezydencję Lawiskich. Chwila ta stanowiła także jedno z ostatnich spotkań z babcią. Zaledwie kilka tygodni później Vescette Delverine spoczęła w alei dam Lawiskich, a na jej grobie zasadzono wysmukłą lipę, wciąż tam rosnącą. Odrzucając te myśli, dziewczyna ostrożnie wstała z legowiska. Josh wciąż spał; jego oczy poruszały się pod powiekami, jakby intensywnie śnił, ale twarz miał niezwykle spokojną, a zarazem dziwnie piękną, jakby wyrzeźbiony w białym marmurze posąg dawnego władcy. India wiedziała o tym, że sen zmienia ludzkie oblicza, ale nigdy jeszcze nie widziała, by nadawał komuś tak niezwykłego blasku, całkowicie różnego od codzienności, zabierając gdzieś całą mroczną otoczkę, jaka zwykle emanował chłopak.

Odwróciwszy się, panna Lawiska zauważyła, że wybudzona ze snu Rhiannon przygląda jej się z dziwnym, zupełnie innym niż zwykle wyrazem twarzy, pozbawionym całej pogardy, jaką wcześniej jej okazywała. Gdy India odpowiedziała spojrzeniem, ta odwróciła wzrok, zaciskając usta, a jej twarz z powrotem przyjęła nieprzyjazny wyraz. Wstała, po czym, całkowicie ignorując rudowłosą towarzyszkę, podeszła do pogrążonego we śnie Josha. Poklepała go stanowczo po policzku, głośno wymawiając jego imię. Chłopak drgnął gwałtownie i otworzył szeroko oczy, które wypełniało niezmierzone zdziwienie.

- To tylko ja – mruknęła Rhiannon. – Dzień już wstał.

Chłopak skinął głową i uniósł się na łokciach. Wciąż jeszcze zaspany, choć stracił niemal całą aurę nieziemskiego piękna i tajemniczości, jaka otaczała go podczas snu, wydał jej się niezwykle zagubiony. Przez tę jedną, krótką chwilę wciąż był dzieckiem, które zbyt szybko musiało dorosnąć. Szybko jednak oprzytomniał.

- Zbyt długo tu zamarudziliśmy – mruknął, zbierając otaczające go rzeczy. – Nie możemy dłużej się ociągać. Dziś będziemy nocować nad brzegiem jeziora Aemaq.

Rhiannon przyglądała mu się z przechyloną głową, jakby próbowała się czegoś dopatrzeć. Widząc to, chłopak rzucił jej rozdrażnione spojrzenie.

- Daj spokój, Rhia – mruknął zirytowanym głosem. Zmiennokształtnej jednak nie zawstydziły jego słowa, a na pewno nie na tyle, by odwróciła wzrok. – Gdzie jest Aidan? – zapytał, starając się ukryć zdenerwowanie. India próbowała wywnioskować, z czego mogło ono wynikać, jednak nie potrafiła wymyślić żadnej prawdopodobnej przyczyny. Obserwowała go zatem ze zdziwieniem, zastanawiając się, co wywoływało u niego takie zmiany nastrojów. Może po prostu był niestabilny psychicznie?

- Wstał wcześniej i poszedł na łowy – wyjaśniła spokojnie Rhiannon. – Dzisiaj przypada jego kolej.

Josh skinął głową. India zauważyła, że jego palce, zaciśnięte na materiale spodni, drżały.

- Poczekamy.

Odetchnął i przysiadł na ściółce, bawiąc się zawieszonym na szyi amuletem z piórkami. Po kilku chwilach, w trakcie których obracał go w palcach, wyraźnie się uspokoił. Rhiannon, pakując rzeczy, wciąż zerkała na niego ukradkiem. India wyciągnęła z tobołka garść poziomek, które zaczęła niemrawo skubać. Były bardzo słodkie, właściwie przejrzałe; gdyby nie zostały zerwane lub zjedzone przez dzikie zwierzęta z pewnością wkrótce by spleśniały.

Panowała cisza, przerywana jedynie odgłosami lasu. Było coś magicznego w tej chwili, gdy żadne z nich się nie odzywało. Przypominali zastygłe w bezruchu figury pogrążone we własnych myślach, zagubione we własnych światach, na chwilę oderwane od codzienności. India westchnęła cicho, przyglądając się Joshowi. Przed oczyma stanął jej poprzedni wieczór, kiedy to chłopak zaprowadził ją nad strumień. Potrząsnęła głową. Znów to robiła, po raz kolejny przekraczała bariery, które powinny pozostać nienaruszone. Co powiedziałby na takie zachowanie Daan? Przecież był jej narzeczonym, powinna dochować mu wierności bezwzględnej, nie dopuszczając nawet do niezgodnych z konwenansami spojrzeń. Tymczasem pozwoliła, by Josh ją objął, a nawet wtuliła się w jego pierś, całkowicie ignorując obowiązujące zasady. Jednak w obecnej sytuacji Daan wydawał jej się daleki jak zamorskie kraje, tymczasem Josh był tuż obok, tak prawdziwy i namacalny jak chyba jeszcze nikt w jej życiu. Jednocześnie przyciągał ją i odpychał, działając na dwie, skrajnie różne, części jej podświadomości. Zagryzła wargę. Przy nim, Rhiannon i Aidanie zyskiwała zupełnie inną perspektywę. Choć broniła się, jak tylko mogła, zaczęła myśleć inaczej i inaczej postrzegać świat, w którym się wychowała. Teraz, z zupełnie innej strony, wydawał jej się dziwny niczym sen, a na pewno równie nierzeczywisty.

Spośród drzew cicho jak cień wyłonił się Aidan. Popielate włosy miał w większym niż zwykle nieładzie, częściowo zlepione potem. Policzek przecinało mu nowo powstałe zaczerwienienie, prawdopodobnie pozostałe po uderzeniu gałęzią. Przez ramię przerzuconego miał dziwnego ptaka o lśniących zielonkawych piórach, natomiast w ramionach trzymał puchate zwierzę, które przypominało gladwina. Zmiennokształtny rzucił łupy na rozłożony na ziemi worek. India przez chwilę, nim przysłonięto jej widok, z dziwną fascynacją patrzyła na lśniące jak lusterka pióra upolowanej przez Aidana istoty. Martwe stworzenie było w pewien sposób najpiękniejszym, jakie widziała w życiu, ale jego widok wywoływał u niej niespodziewaną melancholię. Z dziwnego letargu wybudził ją dopiero jasnowłosy chłopak, który ukucnął przy wciąż tlącym się ognisku.

- Siewcy snów – wyrzucił z siebie gwałtownie, przeczesując palcami włosy. Josh zerknął na niego czujnie, skupiając rozproszoną uwagę. Rhiannon podniosła głowę, odgarniając z twarzy długie kosmyki w odcieniu kłosów zboża. W jej oczach tliło się zaniepokojenie. – Obserwowali mnie. Wiedzą o nas.

Josh westchnął. Rhia rzuciła mu spojrzenie, ale India nie zwróciła na żadne z nich większej uwagi.

- Zaatakują nas? – zapytała zaniepokojona.

Rhia opuściła brwi.

- Nie – odparła. – Ale chyba wiedzą za dużo.

- Co to znaczy? – zapytała zdezorientowana India. W jej oczach siewcy snów byli jedynie dzikim leśnym plemieniem, równie nieistotnym, jak jesienna mgła, tak samo nieświadomym, jak zagraniczni służący, nie potrafiący zrozumieć życia swoich panów.

Rhiannon westchnęła, jakby błagając o cierpliwość.

- Siewcy snów śnią przeszłość, lisiczko – powiedziała, patrząc jej w oczy. India skrzywiła się, słysząc to prześmiewcze określenie, ale nie chciała przerywać dziewczynie, a tym bardziej zniżać się do poziomu odpowiadania na słowne zaczepki.  – A wszystkie tajemnice i sekrety tego świata kryją się właśnie w przeszłości.

India zerknęła na nią ze zmarszczonym czołem. Miała wrażenie, że Rhiannon wie coś, o czym ona sama nie ma pojęcia. Ciągłe rzucanie w jej kierunku słownych zaczepek prawdopodobnie mających ją zirytować, zdawało się to potwierdzać. A może zmiennokształtna tylko udawała, że posiada jakąś tajemną wiedzę, by wprawić Indię we wzburzenie? Przecież to niemożliwe, by wychowana w lesie dziewczyna posiadała więcej informacji od niej.

- Josh? – rzucił Aidan do milczącego chłopaka, przerywając jej rozmyślania.

- Nie przejmuj się – mruknął. – Tylko nas obserwują. Są ciekawi. Nic więcej – powiedział, nie patrząc nikomu w oczu. – Zresztą zajmujemy chronioną przez nich kryjówkę. – Wzruszył ramionami.

Rhiannon obrzuciła go groźnym spojrzeniem, ale nic nie powiedziała.

~*~

- Kiedy zamierzasz jej powiedzieć, Josh? – zapytała szeptem Rhia. Na chwilę wzrosła odległość pomiędzy nimi a Aidanem i Indią, gdyż zmiennokształtny chłopak pomagał dziewczynie przejść nad powalonym drzewem zagradzającym ścieżkę.

Jej ciemnowłosy towarzysz milczał. Rhiannon się zirytowała.

- Josh, czy zdajesz sobie sprawę, co się stanie, gdy dowie się w niewłaściwym czasie, od niewłaściwej osoby, lub nie dowie się wcale? – zapytała natarczywie.

- To tym bardziej nie jest właściwy moment, Rhia – odparł twardo. – Tylko bym ją przestraszył.

Zaśmiała się.

- Przestraszył? Od kiedy przejmujesz się takimi rzeczami? To nie ma żadnego znaczenia, Josh. Żadnego.

Pokręcił głową.

- Niczego nie rozumiesz.

Był spokojny i zimny, bardzo odległy. Ona za to czuła rozpierające ją wzburzenie.

- Nie – wyrzuciła z siebie jak przekleństwo. – To ty niczego nie rozumiesz – powiedziała gwałtownie, uderzając go płaską dłonią w pierś. – Kiedy rozmawialiśmy w lesie, powiedziałeś mi, jak doszło do waszego spotkania. Dlaczego wtedy nie pozwoliłeś jej zginąć? Dlaczego nie puściłeś jej do terr? Nawet ja znam złą sławę tej dzielnicy. Kto się tam zapuszcza, już nie wraca. Problem zniknąłby na zawsze.

- Na moim miejscu zrobiłabyś to? – zapytał zimno.

Słowo tak drgało na końcu jej języka, dopominając się wypowiedzenia. Ale ona tylko pokręciła głową.

- Rób, co chcesz – mruknęła tylko gniewnie, uchylając się od odpowiedzi. Przerzuciła włosy przez ramię, zastanawiając się, dlaczego nie wypuściła na wolność tego jednego słowa. Potwierdzenia, które powinno było przyjść jej naturalnie.

~*~

Cały dzień spędzony w marszu był dla Indii istną katorgą. Zarośnięta ścieżka, las, szczątki nieba prześwitujące wśród koron drzew, to wszystko wyglądało w jej oczach identycznie, odkąd tylko rozpoczęła się podróż. Ale teraz przytłaczającą nudę wsparło także olbrzymie zmęczenie spowodowane wielodniowym marszem niemal bez chwili wytchnienia. Większość odcisków na jej stopach popękało, ledwie zmuszała zmęczone nogi do wykonywania kolejnych, mechanicznych ruchów. Pocieszała się tylko tym, że być może odpoczną dłużej nad wspominanym wcześniej jeziorem Aemaq. Mimo wieloletnich ćwiczeń z ojcem nie była tak wytrenowana, jak Rhiannon i Aidan, którzy całe swoje życie spędzili w drodze, czy Josh, codziennie walczący o przetrwanie na nieprzyjaznych ulicach Sinnei. Ciągnęła więc ostatkami sił za trójką towarzyszy, którzy zdawali się być niezmordowani; dzielnie brnęli naprzód, bez choćby dłuższego postoju. W dodatku co jakiś czas jedno z nich odłączało się od grupy na poszukiwanie czegoś do jedzenia; czasem przynosili ze sobą grzyby, innym razem leśne owoce czy jadalne korzenie roślin. Rhiannon jak zwykle sprawiała wrażenie obrażonej. Wciąż milczała, nie odzywając się nawet do Josha. India podejrzewała, że doszło między nimi do sprzeczki; wśród dwóch tak nieprzyjaźnie nastawionych do świata osób musiały one wybuchać stosunkowo często. Radosny Aidan, którego znacznie uspokoiły zapewnienia Josha o siewcach snów, nie tracił dobrego humoru i co jakiś czas wskazywał jej drzewo, krzak, owada, czy też ptaka, nazywając go po arwijsku i w języku natury, ojczystej mowie części dzieci Jaggjada. W taki sposób dowiedziała się, że złociste, drobne kwiatuszki przypominające świecące wśród leśnego runa maleńkie słoneczka noszą nazwę Ille Alleae, a drzewa, które sama nazywała modrzewiem, dla niego było Ranreytraem. Josh, który zdawał się chować jakąś tajoną urazę do wciąż milczącej Rhiannon, trzymał się bliżej Indii. Tak więc, gdy na swej drodze napotkali kolejne powalone drzewo, to on pomógł jej nad nim przejść, podając rękę i podtrzymując w talii. Dziewczyna lekko się zaczerwieniła, czując jego dotyk. Po raz pierwszy złapał ją za rękę i w chwili, gdy ich dłonie się zetknęły, zerknęła mu prosto w oczy. Te na chwilę zajaśniały wielobarwnie, a ona zatonęła w bezdennym spojrzeniu, takim, jakie ujrzała, gdy po raz pierwszy się spotkali; bezdennym, mrocznym, choć nagle niewiarygodnie ludzkim, w którym pojawiła się jego rozedrgana dusza, na krótką chwilę wychodząc na światło dzienne. Żałowała, że tak szybko odwrócił wzrok.

Kilka godzin później Aidan zbliżył się do siostry. Chyba zagadnął ją, co się właściwie stało, ale ona tylko spojrzała na niego nieprzyjaźnie i wyjaśniła coś szeptem. Chłopak zmarszczył brwi, nie odpowiadając. India przyglądała się im z ciekawością. Nagle, niespodziewanie nawet dla samej siebie, zapytała idącego obok niej Josha:

- Jak twoje ramię?

W oczach chłopaka na chwilę pojawiło się zdziwienie.

- Goi się – odparł zdawkowo, prawie miłym głosem.

- Ramię? – zapytał Aidan, który niespodziewanie pojawił się tuż obok nich.

- Była w nim strzała – uściślił Josh.

Zmiennokształtny wybałuszył oczy ze zdumienia.

- Jak to się stało? – zdziwił się Aidan. – Kiedy? – niedowierzał.

Czerwona jak zachodzące słońce India starała się na niego nie patrzeć.

- Podczas walki – wyjaśnił lakonicznie ciemnowłosy chłopak, nie patrząc na Indię.

Rudowłosa szlachcianka niespodziewanie się potknęła, odwracając tym uwagę zmiennokształtnego od podjętego tematu. Josh poruszył się błyskawicznie i złapał ją tuż nad ziemią, ratując tym samym przed upadkiem. Ich spojrzenia na chwilę się zetknęły, a ona natychmiast uciekła wzrokiem, zastanawiając się, czy możliwym jest, by stała się jeszcze bardziej czerwona na twarzy. Gdy chłopak delikatnie odstawił ją na ziemię, zaczęła zastanawiać się, dlaczego po prostu nie przyznał, że to ona go postrzeliła. Mógł to powiedzieć, nic go przecież nie powstrzymywało. Nie rozumiała go, po prostu go nie rozumiała. Potrafił być tak arogancki, odpychający, dumny i cyniczny, ale czasami na jaw wychodziła całkiem odmienna strona jego charakteru, która podobała jej się w nieporównywalnie większym stopniu. Westchnęła. Nie miała już sił, by karcić się za myślenie podobnych głupot. To przecież brudny człowiek! Jego pozycja społeczna była nieporównywalnie gorsza. Przecież nie mógł się z nią równać. Zresztą i tak ona wkrótce wróci do swojego świata, tego baśniowego mirażu, który z obecnej perspektywy wydawał jej się zbyt piękny, by mógł być prawdziwy. Ale przecież tam wróci, musi wrócić... Po to właśnie znosi te wszystkie trudy, czyż nie?

Słońce zaczęło zniżać się nad horyzontem, gdy doszli do miejsca, gdzie drzewa rosły coraz rzadziej, Wkrótce pomiędzy ich smukłymi pniami ujrzeli migocącą, lustrzaną taflę.

- Aemaq – powiedział głośno Josh, a jego oczy niespodziewanie rozjaśniło światło.





~*~

Witajcie!

Jeszcze trochę filozofowania. Obiecuję, że jeszcze trochę i pojawi się jakaś akcja :)

PS: Macie jakieś sposoby na doła, brak motywacji i stres?

A w mediach najpiękniejsza muzyka, jaką stworzył człowiek, choć definitywnie nie przeciwdziała przygnębieniu, przynajmniej w moim przypadku.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro