23. Nie czas na śmierć

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rankiem Rhiannon i India, mimo wieczornej kłótni, razem udały się nad jezioro Aemaq. Panowała między nimi niezręczna cisza. Zmiennokształtna w milczeniu zrzuciła ubrania i całkowicie zignorowała wysiłki Indii, która nie mogła poradzić sobie z suknią. Dopiero po kilku chwilach szamotaniny udało jej się wyswobodzić.

Rhiannon stała nago na brzegu, po łydki zamoczona w wodzie. Ochlapywała ciało wodą, próbując przyzwyczaić się do niskiej temperatury wody. Miała piękną, wysportowaną sylwetkę, choć jej skórę pokrywały liczne, drobne blizny. Przy niesamowitej figurze Rhiannon własna wydała się Indii niedorzecznie wątła. Z początku czuła zawstydzenie, widząc inną osobę nago, ale szybko pozbyła się tego uczucia. Przecież opatrywała już obnażone męskie ramię, czyż nie? Zamoczyła stopę w wodzie, ale ta okazała się tak lodowata, że natychmiast ją wyjęła, drżąc. Dopiero za drugą próbą weszła po kostki do jeziora, po czym, wciąż się trzęsąc, stanęła obok Rhii. Z satysfakcją zauważyła, że może poszczycić się większym biustem niż wyższa od niej dziewczyna. Jednak szybko zdała sobie sprawę, że jej chudego ciałka nie można porównać ze szczupłymi mięśniami zmiennokształtnej, mimo niezwykle wąskiej talii, z której panna Lawiska była niezmiernie dumna.

India pragnęła dobrze wykorzystać możliwość kąpieli z prawdziwego zdarzenia, jednak woda była porażająco zimna. Wkrótce zaczęła w niekontrolowany sposób szczękać zębami.

- Aemaq oznacza głębię – wyszeptała niespodziewanie Rhiannon, całkowicie ignorując dźwięki wydawane przez marznącą towarzyszkę. Stała w wodzie po uda, smukła, wyprostowana i nieruchoma jak posąg z marmuru, piękny mimo skaz. W tamtej chwili wydawała się Indii równie odległa, jak wschodzące w oddali słońce i całkowicie nieobecna myślami. – Mówi się, że na dnie, wśród lasu wodorostów, żyją najprawdziwsze Kelpie. Czasem, wśród mgieł, można dosłyszeć ich zawodzenie i zobaczyć białą, końską sylwetkę tańczącą na powierzchni. Każdego, kto jej dosiądzie, Kelpie porwie w głębinę, by już nigdy jej nie opuścił.

India zadrżała. Nagle jezioro wydało jej się znacznie mniej kuszące.

- Kelpie? – zapytała mimo to. Zawsze ciekawska. Zbyt ciekawska.

Rhiannon westchnęła. Była łagodna, w porównaniu do nastroju z poprzedniego dnia niebywale łagodna. Coś w niej pękło, jak gdyby tamten wybuch całkowicie wyczerpał jej siły i zniwelował mordercze instynkty, przynajmniej na jakiś czas.

- Zadajesz zbyt wiele pytań, lisiczko. Na niektóre z nich nie chciałabyś poznać odpowiedzi.

Po wypowiedzeniu tych słów wskoczyła do wody, tym samym ochlapując Indię wodą. Panna Lawiska wzdrygnęła się. Ciekawe, o czym Rhiannon rozmawiała wczoraj z Joshem, pomyślała. Bo na pewno dziś nie jest tą samą osobą, którą była wczoraj.

~*~

India opuściła okolice jeziora Aemaq z najprawdziwszym żalem wypełniającym sercem. Nigdy wcześniej nie widziała bowiem piękniejszego, bardziej urokliwego i spokojniejszego miejsca. Otoczony niezliczonymi drzewami Shavi zbiornik wodny sprawiał wrażenie wyjętego wprost z opowieści, a dwa dni, jakie nad nim spędzili, zupełnie nie wystarczyły, by nacieszyła się jego widokiem. Udało jej się za to odpocząć i odbudować siły, potężnie nadwyrężone wielodniową wędrówką, podczas której przemaszerowali wiele kilometrów. Od czasu pamiętnego wybuchu Rhiannon była raczej spokojna i nie wszczynała konfliktów; traktowała Indię tak, jakby nie była niczym ważniejszym od unoszącego się w powietrzu pyłku. Rzadko się do niej odzywała, a jeśli już to robiła, mówiła szorstkim głosem, ale bez wyraźnej wrogości. Ani razu nie odezwała się do niej ponownie w taki sposób, w jaki zrobiła to w czasie kąpieli w jeziorze; łagodnie, jakby jej umysł znajdował się w zupełnie innej rzeczywistości.

W ciągu tych dwóch dni wiele czasu spędziła z Joshem. Chłopak mówił niewiele, głównie milcząc, ale nie wydawał jej się tak ponury i odpychający, jak dawniej. Przypominał raczej zamkniętą twierdzę otoczoną wysokimi, kamiennymi murami, którą niezwykle trudno było sforsować. Pokazał jej kilka pięknych miejsc najbliższych ich obozowisku, razem obserwowali też sunące po powierzchni jeziora wodne ptactwo. Mimo nieprzystępności chłopaka, jego towarzystwo sprawiało jej przyjemność. A choć z własnej inicjatywy nie odzywał się prawie wcale, odpowiadał, choć zwięźle, na większość zadawanych przez nią pytań. W dodatku niemal opuściła go cała złość, jaką wcześniej zdarzało mu się okazywać. Panna Lawiska nawet nie przypuszczała, że ten tak pewny siebie chłopak mógł zachowywać się nerwowo tylko dlatego, że dobrze jej nie znał. Teraz za to był spokojny i niewzruszony niczym skała, a India, która czuła, że zbliża się do nieuchronnego upadku, rozpaczliwie potrzebowała opoki, na której mogłaby się oprzeć. Aidan był miły, ale nie potrafił słuchać z takim skupieniem, zresztą zdarzało się, że zwyczajnie ją irytował. Być może działo się tak dlatego, iż za bardzo przypominał jej Daana, o którym w tamtych chwilach nie chciała myśleć. Zresztą jej głównym zajęciem podczas dni odpoczynku było odrzucanie od siebie wspomnień z przeszłości i wyobrażeń przyszłości. Bała się zastanawiać nad tym, jak będzie wyglądało jej życie po powrocie do domu. Najbardziej zaś przerażała ją myśl, że gdy wreszcie ponownie znajdzie się w rezydencji Lawiskich, nic już nie będzie takie, jak kiedyś. Dlatego odrzucała od siebie każdą taką myśl, tylko niektóre żale wylewając przed Joshem, który stał się mimowolną ofiarą jej zwierzeń. Potrzebowała kogoś, komu mogła opowiedzieć o dręczących ją problemach, a Rhiannon, o osobowości dzikiej kotki i Aidan, którego szczera chęć pomocy tak bardzo przypominała jej Daana, zupełnie się do tego nie nadawali. Josh nie komentował, nie odzywał się zbyt wiele, nie wypowiadał słów współczucia, po prostu był. A tego India potrzebowała najbardziej. To dziwne, że myśl o narzeczonym, która wcześniej tak podnosiła ją na duchu, teraz wzbudzała niejasne uczucie przerażenia, które ściskało trzewia. Odetchnęła. Kiedy siedziała z Joshem na plaży, on znów wziął ją za rękę. Niby nic wielkiego, ale... W jej świecie nikt nikogo nie dotykał. Tylko w tańcu ludzkie dłonie miały okazję się zetknąć. Każdą czułość pomiędzy panną a kawalerem uważano za niewłaściwą, gorszącą. A India uświadomiła sobie, że dotyk wcale nie był zły. Przecież zwykły kontakt pomiędzy ciałem a ciałem jeszcze niczego nie znaczył. Niczego nie obiecywał, nie sugerował. Po prostu... przekazywał emocje. Takie, których nie dało się wypowiedzieć słowami.

Nieuchronnie zbliżali się do Mgławiska. Po chwilowym podniesieniu terenu, po opuszczeniu doliny jeziora Aemaq, droga, którą wędrowali, zaczęła ponownie opadać. W lesie drzewa rosły już w znacznie większych odstępach, a wśród nich coraz częściej pojawiały się liściaste olchy, topole i wierzby. Widomy znak tego, że zapuszczali się na podmokłe tereny.

India kichnęła potężnie, ze zniesmaczoną miną wycierając nos w pozostałą po jej dawnym życiu haftowaną chusteczkę z inicjałami I.L. Oznaki zbliżającego się przeziębienia poczuła po raz pierwszy wieczorem dnia pierwszej kąpieli w jeziorze. Wtedy nie wydawały się niczym groźnym, ale z upływem czasu coraz bardziej narastały. Do drapania w gardle wkrótce dołączył kaszel i uporczywy katar, który sprawiał, że miała trudności z oddychaniem. Było to dla niej coś nowego; wcześniej niezwykle rzadko chorowała, gdyż rodzina bardzo troszczyła się o jej zdrowie. W przypadku najlżejszych nawet oznak zbliżającej się choroby spędzała dzień w łożu, w kominku rozpalano potężny ogień i gotowano jej rozmaite ziółka, mające wspomóc odporność. Nigdy nie dopuszczono do tego, by zaraziła się jakąś poważniejszą chorobą; była w końcu jedyną dziedziczką swoich rodziców, a jej jedyna siostra zmarła we wczesnym dzieciństwie na zapalenie płuc, którego nikt dotąd nie zdołał wyleczyć. Gdy objawy przeziębienia zaczęły się nasilać, Indię ogarniało coraz większe zaniepokojenie. Nie chciała jednak narzekać; Rhiannon gotowa była ją wyśmiać, a India zamierzała udowodnić zmiennokształtnej dziewczynie, że jest znacznie silniejsza, niż wygląda. To wszystko przez tą lodowatą wodę, myślała tylko gorączkowo, chyba po raz pierwszy w życiu przeklinając własną dbałość o higienę.

Lecz mimo wszystkich starań, drugiego dnia od czasu opuszczenia okolic Aemaq, panna Lawiska obudziła się z potężną gorączką. Rozłożyli obozowisko wśród kępy wysokich wierzb, nieopodal niewielkiego stawu; im bliżej Mgławiska się znajdowali, tym więcej drobnych, naturalnych zbiorników wodnych napotykali na swojej drodze. Ułożona wśród korzeni jednego z potężnych drzew India drżała. Aidan wierzchem dłoni dotknął jej czoła.

- Jest rozpalona – stwierdził natychmiast.

Josh zaklął. Rhiannon z całej siły uderzyła otwartą dłonią pień jednej z wierzb, zagryzając zęby.

- Tego tylko nam było trzeba – wycedziła.

- Nie możemy się ruszyć – mruknął Josh, spoglądając na twarz Indii, która przybrała barwę bledszą od świeżo wypranego płótna. Wobec takiego porównania jej rude włosy wyglądały jak zroszone krwią. Dziewczyna trzęsła się spazmatycznie, ciasno otulając się cienkim kocem, jaki miała do dyspozycji. Zdawała się ich nie słyszeć. – Musimy dać jej czas na wyzdrowienie.

Tym razem to z ust Rhiannon padło niecenzuralne słowo.

- Josh, my właśnie nie możemy się zatrzymywać! – krzyknęła.

- Rhia ma trochę racji – poparł siostrę Aidan, choć jego głos zabrzmiał bardzo słabo, jakby jego sam nie do końca zgadzał się z wypowiadanymi słowami. – Formalnie opuściliśmy las Tańczących Cieni. To nie są bezpieczne tereny.

- Oprócz Arwijczyków kręcą się tu też samozwańcze oddziały Niepodległości Shawnu. Od czasu Masakry Mgieł nigdy nie były tak liczne, jak teraz – dodała Rhiannon. – Jeżeli trafimy na któryś z nich, będziemy zgubieni.

- Uciekniemy – odparł lakonicznie Josh.

Rhiannon i Aidan wymienili spojrzenia.

- Z chorą szlachcianką? Nie mając skrzydeł? Mi lub Aidanowi być może by się to udało, ale tobie albo lisiczce na pewno nie. – Zmiennokształtna pokręciła głową. – Albo my, albo ona. Idąc dalej, ryzykujemy tylko jej życie, zostając, zagrożeni jesteśmy wszyscy.

- Nigdzie się nie ruszamy – odpowiedział twardo Josh.

Rhiannon westchnęła ciężko, wyraźnie zirytowana.

- Czy ty naprawdę nic nie widzisz? Dlaczego po prostu nie pozwolisz jej umrzeć? Przecież tak będzie prościej. Bezpieczniej. Naprawdę chcesz ryzykować losy tak wielu osób dla jednej arwijskiej szlachcianki, która, gdyby tylko mogła, doprowadziłaby do ostatecznego zniszczenia nas wszystkich? – Zaśmiała się bez cienia wesołości. – Nigdy w dziejach świata nie wystąpiła podobna ironia.

- Wiesz, chociaż mi też nie do końca się to podoba, ona ma rację... - zaczął delikatnie Aidan. – Nie chcę jej śmierci, ale...

- Nigdzie się nie ruszamy – powtórzył tylko Josh, przerywając wypowiedź zmiennokształtnego. Wpatrywał się w płomienie, ale myślami był zupełnie gdzie indziej.

- Rób, jak chcesz – fuknęła tylko potężnie zirytowana Rhiannon. – Ale nie licz na to, że gdy dopadną nas Shawnijczycy, solidarnie zginiemy wraz z tobą.

Złapała włócznię i po kilku sekundach jej szczupłe plecy zniknęły w zielonym gąszczu. Tobołek pozostawiła jednak nieruszony. Aidan westchnął.

- Josh, zdaję sobie sprawę, że to nie najlepsze rozwiązanie, ale...

- Dość dyskusji – uciął ciemnowłosy chłopak. – Spodziewałem się po tobie czegoś innego, Aid.

Zmiennokształtny odwrócił wzrok, wyraźnie zakłopotany.

- Ja po prostu chcę, by moja rasa przetrwała – wyszeptał.

- Wiem – odparł Josh. – I tak się właśnie stanie. Ale najprostsze rozwiązania nie zawsze są najlepsze.

Popielatowłosy chłopak westchnął w odpowiedzi, zatapiając wzrok w płomieniach.

- A teraz przynieś wodę ze stawu – polecił mu Josh. – Trzeba czymś zbić temperaturę – wyjaśnił fachowo.

Tymczasem sam zbliżył się do Indii i przyjrzał twarzy dziewczyny zaniepokojonym wzrokiem. Drżała, a na jej bladym czole zebrały się kropelki potu. Całkiem dobrze znał się na przywracaniu ludzi do zdrowia, przynajmniej w przypadku chorób, bo w żadnej mierze nie mógł nazwać się specjalistą od opatrywania ran, ale niepokoił się, że przypadłość rudowłosej szlachcianki może okazać się dla niego zbyt dużym wyzwaniem. Do tej pory miał styczność jedynie z odpornymi, zahartowanymi przez ciężkie przeżycia osobami. Panna Lawiska natomiast była delikatna jak wiosenny kwiat, który może zostać unicestwiony nawet przez niespodziewany, późny przymrozek.

- Zimno mi... - mruknęła, czując obecność Josha blisko siebie. Bez słowa otulił ją własnym kocem. Bo czy naprawdę jakieś znaczenie miał fakt, że była arwijską szlachcianką? Przecież to nie ona porwała Yalę, nie ona zabiła mu matkę, nie ona porzuciła go, gdy był niemowlakiem. Czy jakiś sens miało obarczanie zwyczajnej, młodej dziewczyny winami jej przodków i pobratymców? I czy dlatego, by nie doprowadzić do odbudowy Arwii, naprawdę warto było odmawiać jej prawa do życia? Zresztą przywiązał się do niej. Nie chciał tego, ale w końcu tak się stało. Odrapywana z kolejnych nakładanych latami warstw, okazała się zupełnie innym człowiekiem, niż wydawało się na pierwszy rzut oka. Westchnął ciężko. Nie chciał jej śmierci, ale był wściekły na siebie. Jak mógł pozwolić na to, by kolejna osoba zagnieździła się w jego sercu? Przecież wszystkie pozostałe pozostawiły w nim jedynie ostre odłamki, przypominające o sobie gwałtownym bólem w najmniej odpowiednich momentach. Tymczasem on wciąż popełniał identyczne błędy. Już dawno temu powinien był uświadomić sobie, że zawsze będzie samotny. Chyba tylko towarzyszenie Rhiannon i Aidanowi odraczało wyrok, jaki postawiła na nim jego przeszłość. Ten świat nie miał litości; nikt słaby nie byłby w stanie przeżyć wśród uliczek arwijskich miast, jak i nikt pozbawiony siły nie zdołałby prowadzić tułaczego życia przez dłuższy czas. Arwia nie znała litości dla osób delikatnych, wrażliwych, o dobrym sercu. Jak przez mgłę pamiętał swoją matkę, którą można było scharakteryzować za pomocą takich przymiotników. Jej czuły uśmiech, miłość wypełniającą oczy. Była chyba jedyną istotą na całym świecie, która szczerze go kochała. Odeszła jednak, nim zdążył naprawdę ją poznać.

To właśnie myśl o kobiecie, która wydała go na świat, sprawiała, że pragnął chronić pannę Lawiską. A przynajmniej miał nadzieję, że tak właśnie wyglądała prawda. Bo jeszcze nigdy nie kochał żadnego dziewczęcia, nawet Yali, która była dla niego tak ważna. Na początku zachowywał się wobec Indii w sposób całkowicie niegodny dżentelmena, do których ją przyzwyczajono. Wbrew wszystkim cechom, które czyniły go tak silnym, przedstawicielki odmiennej płci niezwykle go peszyły. By to ukryć, zachowywał się jeszcze bardziej nieprzystępnie niż zwykle. Cyniczne uśmiechy, żarty, milczenie – to były jego odruchy obronne, które stosował trochę zbyt często. Z drugiej strony nigdy nie uważał się za dżentelmena; zawsze robił to, co uważał za słuszne, a puste słowa nie miały dlań żadnego znaczenia. Bo o człowieku mogły świadczyć jedynie jego czyny, a kłamstwo, choćby wypowiedziane tylko po to, by sztucznie kogoś skomplementować, zawsze stanowiło dla niego złe rozwiązanie. Na ulicach Sinnei nie liczyło się bowiem nic prócz brutalnej prawdy.

Chwilę później Aidan powrócił z manierką wypełnioną chłodną wodą ze stawiku. Josh przejął ją od niego, wylewając zawartość na przygotowany wcześniej materiał. Delikatnie, z miną wyrażającą pełne skupienie, ułożył kompres na czole dziewczyny. Ujął ostrożnie jej dłoń w swoją.

Aidan przyglądał mu się z boku, przygryzając wargę. Był zaskoczony tym, jak jego twardy, niewzruszony niczym skała przyjaciel potrafił zmienić się w mgnieniu oka; stać się tak delikatnym i ostrożnym, pełnym skupienia.

Tymczasem Josh toczył w głowie zażarty bój z własnymi myślami, próbując wymyśleć, jak pomóc chorej dziewczynie. We wczesnym dzieciństwie przyswoił podstawy leczenia, później posiadł wiedzę, która pozwoliła mu udoskonalić zdobyte niegdyś umiejętności, ale nigdy nie był w tej dziedzinie ekspertem. W dodatku nie dysponował żadnymi ziołami czy znanymi z leczniczych właściwości roślinami, którymi mógłby się posłużyć. Odetchnął ciężko. To będzie trudne, bardzo trudne. Ale nie zamierzał pozwolić jej zginąć. A na pewno nie w taki sposób. Dopiero zaczęła odkrywać prawdziwy świat, jeszcze nie nadszedł czas na to, by ostatecznie go opuściła. Ale jeśli złapała chrwiąż... Nie, wolał nawet o tym nie myśleć. Gdyby rzeczywiście tak się stało, nie byłoby dla niej ratunku. Tylko dorośli posiadacze magicznej krwi byli całkowicie uodpornieni na tę chorobę, lecz nawet ich młodzi potomkowie ciężko ją przechodzili. Natomiast jeżeli zachorowało na nią czyste dziecko, nie istniała możliwość, by przeżyło. A chociaż India była już niemal dorosłą kobietą, jako młoda dziewczyna pozostawała niezwykle delikatna. Tak delikatna, że chrwiąż z pewnością by ją zabił. Jednak w przypadku braku jakichkolwiek ziół, nie mówiąc już o stosowanych wśród arwijskiej szlachty medykamentów, każda inna przypadłość mogła okazać się równie zabójcza.

Ale z drugiej strony... Ona miała w sobie światło. Światło potężniejsze od wszystkich, jakie widział w całym swoim życiu.

- Wyjdzie z tego? – jego rozmyślania przerwał głos Aidana.

- Nie wiem – odmruknął Josh, w skupieniu obserwując twarz dziewczyny. – Nie mamy nic, czym mógłbym postawić ją na nogi. – Westchnął, ocierając pot z czoła.

Aidan milczał przez chwilę, badawczo przyglądając się towarzyszowi.

- Nie rośnie tu żadne zioło, którego mógłbyś użyć? – zapytał, wyraźnie kapitulując.

Josh parsknął, po części zirytowany pytaniami młodszego chłopaka, ale też zdenerwowany własną bezsilnością. Gdyby tylko wiedział więcej...

- Nie znam zbyt dobrze tych okolic – przyznał jednak po chwili. – Ale być może rośnie tu Puchawka.

- Pomoże? – zapytał Aidan, unosząc brew.

- Powinna – odparł niecierpliwie Josh.

Zmiennokształtny westchnął, wstając.

- Jak wygląda? – zapytał, zrezygnowany.

- Niska roślina – wyjaśnił szybko chłopak, nie patrząc na brata Rhii. – Turkusowe liście, porośnięte białawym meszkiem. Ma drobne, białe kwiaty. Bardzo intensywnie pachnie, powinieneś bez problemu ją rozpoznać.

- Josh, naprawdę nie uważasz, że lepiej by było... - zaczął na odchodnym zmiennokształtny.

- Nie – przerwał niemal natychmiast. – Idź już, Aid. Nie mamy czasu. I przynieś więcej wody.

Chłopak milcząco skinął głową. Miał zaciśnięte usta. Josh widział wzburzenie malujące się na jego twarzy, ale nie zamierzał z nim dyskutować. Aidan, mimo całej swojej dobroci, nie chciał ryzykować. Dlaczego więc on na to pozwalał?

Potrząsnął głową. Nie czas na takie myśli. Miał przecież swój honor. I nie zamierzał decydować o czyimś życiu tak, jak inni decydowali o życiu Yali. Zemsta na Indii nic mu nie da. Za to, jeśli znajdzie się sposobność, odnajdzie człowieka, który doprowadził ją do śmierci. Odszuka go i sprawi, by cierpiał tak samo, jak ona.

Spojrzał na Indię. Dziewczyna wciąż drżała, nie miał już jednak materiału, którym mógłby ją otulić. Westchnął więc tylko i objął ją delikatnie, a panna Lawiska ufnie, jakby na wpół przytomnie, wtuliła się w jego ubranie. Domyślał się zatem, że musiała mieć naprawę wysoką gorączkę. To nic, pomyślał. To nic, że mnie zrani. To nic, że zranię ją. Każdemu należy się chwila szczęście, choćby miało pozostać po niej jedynie ulotne wspomnienie.

~*~

Rhiannon przeciskała się wśród zielonego gąszczu, czując rozpierającą ją wściekłość. Jak Josh mógł być tak lekkomyślny?! Widziała już, co się święciło, co działo się tuż obok niej, a czego na początku nie chciała zauważać. Jak ktoś równie ostrożny, przezorny, odgradzający się murem od wszelkich niechcianych uczuć mógł poczuć coś do dziewczyny tak różnej od niego? Połknęła siarczyste przekleństwo, zdając sobie sprawę, że nawet ono nie jest w stanie wyrazić pełni jej irytacji. W końcu w języku natury nawet niecenzuralne słowa brzmiały pięknie. Po arwijsku zaś nigdy nie przeklinała w samotności.

Och, jaki był głupi! Przecież gdy panna Lawiska odkryje prawdę, odrzuci go bez wahania. Musiał zdawać sobie z tego sprawę, a mimo to w żaden sposób się nie powstrzymywał. A może było mu wszystko jedno? Może w jego ciele tkwiło tak wiele odłamków, że kolejne nie miały dlań żadnego znaczenia? Odetchnęła. Dzięki eskapadzie w głąb liściastego lasu znacznie się uspokoiła, chociaż nadal przez jej umysł przepływały fale niechcianych emocji. Nigdy nie potrafiła wyglądać na tak niewzruszoną, jak Josh. Zazdrościła mu tej umiejętności. On był taki spokojny, nawet podczas złości, przerażająco spokojny. Ona natomiast wrzała niczym gotowy do wybuchu wulkan, obrzucając lawą wszystko i wszystkich dookoła. Ale Josh... On naprawdę nie myślał! Powinien był zabić tę dziewczynę lub pozwolić jej zginąć, gdy tylko ją spotkał. Tymczasem on i ten jego absurdalny kodeks honorowy, ten jego zapętlony umysł... Parsknęła. Znowu się unosiła, dawała się poddać emocjom. Przecież, skoro ona nic dla niego nie znaczyła, on także powinien pozostać jej obojętny. Tymczasem myśli Rhiannon w jakiś sposób mknęły ku niemu niczym ćma do płomienia, dążąc do samozniszczenia. Albo on, albo nikt. Oboje skazani byli na samotność. Pozostawało tylko pytanie – spędzą ją razem, czy oddzielnie?

Nagle dostrzegła nieznaczny ruch wśród zieleni. Zamarła, spłoszona. Powoli, bardzo powoli, przylgnęła do najbliższego drzewa, mocniej chwytając włócznię. Instynkt jej nie mylił; po kilku chwilach trwania w bezruchu, pośród drzew dostrzegła przemieszczającego się ukradkiem człowieka. A po nim jeszcze jednego. Zaklęła bezgłośnie. Brązowe włosy, zamaskowane zielenią twarze, z których błyskały oczy o tej samej barwie, uzbrojenie w postaci łuków i długich noży, ubrania z brązowo-oliwkowych tkanin. Shawnijczycy.

Dziewczyna nie odważyła się zmienić postaci. Byli zbyt blisko, zresztą istniało ryzyko, że dostrzegliby pozostawione na ziemi ubrania. Nie miała wyjścia, musiała trwać w bezruchu i liczyć na to, że przechodzący oddział jej nie zauważy. Zmełła w ustach wszystkie znane przekleństwa. Cholerna szlachcianka! Rhia była pewna, że właśnie tak to się skończy. Przecież mówiła Joshowi o partyzanckich oddziałach Shawnijczyków, które od czasów Masakry Mgieł jeszcze nigdy nie były równie śmiałe i liczne. Ale on nie chciał jej słuchać, nie. Wolał ryzykować życie dla jakiejś pieprzonej panienki, której pobratymcy przyłożyli rękę do śmierci jej matki. A teraz ona musiała ukrywać się przed wzrokiem bandy Shawnijczyków, gotowych ukatrupić każdego, kto ich dostrzeże. Niemal wstrzymała oddech, usiłując sprawić, by jej nie zauważyli. Jako zmiennokształtna dysponowała wszakże ograniczonymi umiejętnościami natychmiastowej regeneracji uszkodzonych części ciała, ale nie mogła mieć pewności, że pomoże jej to przeżyć napaść grupy dwudziestu żądnych krwi ludzi. Zamknęła więc oczy i próbowała w całkowicie nienadnaturalny sposób upodobnić do drzewa, o które się opierała.


~*~

Witajcie! 

Wróciłam ;) Ale ostatnio jestem strasznie zabiegana i obawiam się, że po ukończeniu Śmierci Słońca długo będziecie musieli czekać na mój kolejny pisarski twór. 

A co do ŚS... Rozdziały są 32 plus epilog, więc sami możecie policzyć, ile jeszcze zostało. Ale końcówka jest bardzo bogata w emocje (niestety nie tylko pozytywne) i wydarzenia, tyle Wam mogę obiecać ;) 

A tymczasem Indię dotknęła choroba, a Rhiannon otoczyli Shwnijczycy. Jak myślicie, wyjdą z tego cało? 

 PS: Ogląda ktoś The Voice? Jeśli tak, to komu kibicujecie w finale?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro