24. Oni nie chcą świadków

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Shawnijczycy – warknęła zaczerwieniona Rhiannon, rzucając włócznię na ziemię. Zaogniony wzrok wbiła prosto w spokojne i nieprzebrane jak bezdenna otchłań oczy Josha. – Tak, dobrze słyszałeś – potwierdziła, wypluwając słowa, jakby ją brzydziły. - Cała chmara. Wiesz, jak blisko nich byłam? – zapytała, z niebezpiecznym błyskiem w oku.

Josh wzruszył tylko ramionami, kontynuując przygotowywanie silnie pachnącego naparu.

- Skoro masz siłę robić awanturę i wydzierać się w lesie pełnym potencjalnych wrogów, to najwyraźniej nie dość blisko – odparł spokojnie, nie przerywając wykonywanej czynności. Miał dość humorów Rhiannon. Dziewczyna, choć prawdopodobnie nie zdawała sobie z tego sprawy, była mu bliska jak siostra. W końcu przed laty, jako zaledwie dziesięcioletnia dziewczynka, wybawiła go od śmierci. Czegoś takiego nie mógł zapomnieć. Jednak jej wybuchowy charakter, szalona walka o przetrwanie rasy, której, co niezwykle prawdopodobne, była jedyną żywą przedstawicielką płci żeńskiej, to wszystko stawało się coraz trudniejsze do zniesienia. Rhiannon się sypała, choć, w przeciwieństwie do niego, nie potrafiła ukryć tego głęboko w swoim wnętrzu. Oznaki duchowego rozpadu widział w jej ruchach, spojrzeniu, słyszał w wypowiadanych słowach. Obawiał się, że dziewczyna w desperacji może zrobić coś bardzo, bardzo głupiego. Wcześniej taka nie była. Ale teraz objawiła się w niej swoista bezwzględność, niby ostatnia deska ratunku. Bał się jednak, że okaże się ona zbyt ciężka i sprowadzi ją na samo dno.

Zmiennokształtna wyraźnie oburzyła się na dźwięk tych słów.

- Czy ty siebie słyszysz? – zapytała z wściekłością. – Zdajesz sobie sprawę, co by się stało, gdyby mnie zobaczyli? Nie pytaliby, kim jestem, po prostu by mnie zabili. A potem przyszliby po was. Oni nie chcą świadków. Każdy człowiek, którego przeoczą, równa się dla nich ze śmiercią.

- Ale tak się nie stało – odparł spokojnie, zmuszając półprzytomną Indię do wypicia kilku łyków mikstury.

- Nie odzywaj się w taki sposób do mojej siostry – powiedział milczący dotąd Aidan. Był wyraźnie zdenerwowany, ale nie potrafił byt wyraźnie przeciwstawić się przyjacielowi, więc w jego głosie zabrakło przekonania.

Rhiannon zgromiła go wzrokiem. Zawsze uważała się za silniejszą z rodzeństwa i zwykle to ona broniła swojego młodszego brata, więc sytuacje, w których to on próbował udzielić jej pomocy, wprawiały ją w niezrozumiałą irytację.

Josh westchnął, wreszcie odwracając się do rodzeństwa. Przypatrzył się obojgu, zastanawiając się, co stało się z trójką dzieci, która wspólnie przemierzała lasy, w poszukiwaniu nieistniejącej bezpiecznej przystani. Szybko zdał sobie sprawę z tego, że po tamtych maluchach ani w nim, ani w Rhii nie pozostał nawet ślad, a zmiennokształtna dziewczyna wciąż łudzi się, że Aidan na zawsze już pozostanie jej małym braciszkiem, którym powinna się opiekować i dla którego stanowi najwyższy autorytet w każdej dziedzinie. Każde z nich zbyt wiele czasu poświęcało na złudzenia, miraże, nie warte więcej, niż przelotne odbicie słońca w na pół stłuczonej szybie.

- Jeśli chcecie, odejdźcie – powiedział spokojnie. Nic ich przecież przy nim nie trzymało. Bezpieczniejsi byli sami. Ale każdego, nawet Rhiannon, chyba najbardziej samodzielną dziewczynę, jaką spotkał w życiu, przerażała wizja samotności. A ta była im pisana i choć Josh widywał się z rodzeństwem niezwykle rzadko, wciąż miał poczucie, że są tam gdzieś na świecie osoby, z którymi będzie mógł spędzić dorosłe życie.

Oczy zmiennokształtnej zalśniły niebezpiecznie.

- Wykluczone – odparła pewnie. – Nie zostawimy cię. Nie teraz, gdy zachowujesz się jak ostatni idiota. Ale nie licz na to, że przestanę przemawiać ci do rozsądku.

Przez chwilę patrzył jej w oczy, a to samo czynił zdumiony Aidan.

- Dziękuję, Rhia – wyszeptał Josh, nie spuszczając wzroku. Może liczyła na coś, czego nigdy nie będzie w stanie jej dać, ale spędzili razem wiele lat, które chyba w jakiś sposób można było nazwać szczęśliwymi. Mimo jej irytującego charakteru, doceniał fakt, że zdecydowała się zostać. I nawet, gdyby opuściła go w kryzysowym momencie, nie będzie miał do niej pretensji. Bo istniała tylko jedna osoba, którą jasnowłosa zmiennokształtna kochała tak bardzo, że gotowa była poświęcić dla niej wszystko. A jedynym, co tak naprawdę czuła do niego, była zbitka wyobrażeń, nie mających związku z rzeczywistością.

W odpowiedzi na podziękowanie dziewczyna fuknęła niczym rozzłoszczona kotka.

- Dziękuję! Lepiej byś mi podziękował, słuchając moich rad – mruknęła. – Znasz przecież słowa przepowiedni.

Nie odpowiedział.

- A nawet jeśli ona przeżyje i także coś... poczuje, to przecież... Josh, przecież nie możesz liczyć...

- Nie liczę – odparł cicho, groźnie. Piwne oczy Rhii zamigotały.

- Więc dlaczego to robisz? – zapytała natarczywie. – Dlaczego pozwalasz sobie zasmakować czegoś, czego nigdy nie uda ci się zdobyć?

- A dlaczego ty to robisz? – zapytał, właściwie bez zastanowienia. Nie zważał na to, że mógł sprawić jej ból. Przecież to ona obrzucała go obelgami, przecież to ona próbowała udowodnić mu, że postępuje wbrew wszelkiej logice... Nie chciał słyszeć jej słów, bo zbyt dobrze zdawał sobie sprawę, że miała całkowitą rację.

- Ja? – zapytała, pąsowiejąc. Po części, ze złości, po części z zakłopotania. – Ja nic nie robię – odpowiedziała pewnie. – Ja nic nie robię – powtórzyła, sztyletując go spojrzeniem, na przemian blednąc i czerwieniejąc. Dotknął ją. Dotknął ją zbyt głęboko. Ona także nie chciała o tym myśleć, bo to była strona jej osobowości, która nigdy nie miała ujrzeć światła dziennego.

- Każdy z nas robi, Rhia – odparł cicho, trochę łagodniej, zrezygnowany i zły, że dał się tak łatwo sprowokować. W pierwszej chwili chciał ją skrzywdzić, ale czy wzajemne obrzucanie się pociskami naprawdę miało jakiś sens? – Bo to jest taki inny rodzaj cierpienia – wyjaśnił szeptem, gładząc blizny pokrywające nadgarstki. Dlaczego pozwolił sobie na uczucie względem Indii Lawiskiej? Bo był tylko słabym człowiekiem, któremu, mimo niezliczonych prób, nie udało wyzbyć się uczuć. Nie tak to miało wyglądać.

Rhiannon zamilkła, wpatrując w ogień. Aidan patrzył to na siostrę, to na Josha.

- Nie chciałabyś doświadczyć miłości - powiedział głośno.

Rhia drgnęła.

- Nie ma miłości – powiedziała gwałtownie, odwracając się od ognia.

Josh zacisnął usta, nie odpowiadając. Myliła się, bardzo się myliła. Nigdy bowiem nie widział w nikim takiego uczucia, jakie ona żywiła do Aidana.

Potarł oczy, próbując odgonić senność. To będzie długa noc, pomyślał, tłumiąc ziewnięcie. Zerknął na twarz Indii. Spała, choć oddychała płytko i urywanie. Nie mógł pozwolić sobie na sen. Dziewczyna potrzebowała spokoju, a on w stanie roztrojenia nerwowego nie był w stanie jej go zapewnić.

Wkrótce Rhiannon i Aidan ułożyli się na spoczynek. Podejrzewał jednak, że zmiennokształtnej nieprędko uda się zapaść w sen. On jednak nie zamierzał się kłaść. Czuwał. Nie tylko nad Indią; pilnował, by nikt ich nie zaskoczył. Wbrew spokojowi, z jakim je przyjął, słowa Rhii go zaniepokoiły. Zbrojny oddział Shawnijczyków stanowił ogromne zagrożenie dla czwórki młodych istot, z których tylko trójka była w pełni sił i obeznana z bronią.

Po kilkunastu minutach zmienił kompres na czole Indii. Dziewczyna wciąż była rozpalona. Natarł jej twarz naparem z Puchawki. Obserwował ją czujnie, szukając jakichkolwiek niepokojących zmian. Kiedy na niebie ukazały się wszystkie trzy księżyce, a chmury ustąpiły miejsca migocącym niczym klejnoty gwiazdom, dostrzegł, że panna Lawiska szepcze pod nosem. Zerknął na nią czujnie. Nie powinien słuchać. W końcu ludzie w gorączce mówili wiele rzeczy, do których nie przyznaliby się będąc przytomnymi. Jednak pokusa okazała się silniejsza. W końcu nie zamierzał się oszukiwać; nie uważał się za dżentelmena. Był tylko zwykłym chłopakiem, wychowanym w lesie i na ulicach miasta,  czerstwym jak tygodniowy chleb, spękanym niczym midirańskie pustkowie, pustym w środku na podobieństwo studni, z której zbyt często czerpano wodę. Jak mógł w tej sytuacji upodabniać się do wymuskanych, delikatnych, okrutnych paniczyków, którzy, mimo braku jakichkolwiek przydatnych umiejętności, uważali się za stojących wyżej od niego? Opluł więc wewnętrznie dziwny twór, który usiłował przyjąć kształt dobrego wychowania i szlachetnych manier, po czym zwyczajnie pochylił się nad twarzą Indii, próbując usłyszeć słowa, które wydobywały się z jej ust. Nie zrozumiał wiele. Był to raczej bezładny potok, z którego ledwo dało się wyodrębnić poszczególne części. Wyraźnie jednak usłyszał imię. Daan.

Wyprostował się. Wiedział, kim był ten chłopak. I właściwie nie mógł spodziewać się niczego innego. Przecież to oczywiste, że za nim tęskniła. Z pewnością był jej bliski, mimo, iż przyszłe małżeństwo z dziedzicem lorda Cello zostało zaaranżowane. Zaklął. Na co właściwie liczył? Przecież India Lawiska od dzieciństwa była indoktrynowana. Pokazano jej, jak ma postrzegać świat, wykreowano nawet sposób myślenia dziewczyny. Obawiał się, że gdy na szali staną losy jej ojczyzny, będzie w stanie się poświęcić, by ocalić Arwię. Zacisnął zęby. Było tak mało czasu... A może Rhia rzeczywiście miała rację? Może właściwą drogą było nieingerowanie? Może należało zwyczajnie pozwolić jej umrzeć? Potrząsnął głową. Takie myśli nie miały sensu. Nie chciał przecież jej śmierci. Pragnął tylko zgładzić osobę, która zadała Yali ból. I tę, która sprawiła, że dziewczyna przyszła na świat. A chociaż nie chciał przyznać tego nawet przed samym sobą, pragnął poznać swojego ojca. Spojrzeć mu oczy, a następnie po raz pierwszy i ostatni ujrzeć w nich pogardę.

~*~

India była półprzytomna. Docierały do niej tylko niektóre słowa z toczącej się obok dyskusji, ale hałas niezwykle jej przeszkadzał. Chciała, żeby te głosy zamilkły, pragnęła, by rozmowa ustała, by zaległa cisza, by mogła wreszcie odpocząć. Kręciła się niespokojnie, czując chłód, mając wrażenie, że jest odgrodzona od otoczenia grubą ścianą. Dopiero później, gdy rzeczywiście hałas ustał, pojawiły się głosy. Daan, matka, ojciec, nawet babcia, wuj i ciotka, oni wszyscy szeptali w jej umyśle. Wróć, wołali, przestań. My nigdy cię nie oszukiwaliśmy, nie kłamaliśmy, nie. Chcieliśmy tylko cię chronić. Chronić? Naprawdę chcieli tylko zapewnić jej bezpieczeństwo? Dlaczego coś nie pozwalało jej im wierzyć? Dlaczego wciąż nie chwytała ich wyciągniętych dłoni, dlaczego nagle twarz matki wydała się dziewczynie maską, a w oczach Dearena Cello dostrzegła niepokojącą drapieżność? To nie były kłamstwa, powtórzył jej narzeczony. To wszystko było dla naszego dobra, kochana. Dobra? Myślała bardzo powoli. Dobra? Kłamstwa nie są dobre, Daan. Nigdy nie będą.

Otworzyła oczy, choć niemal natychmiast musiała je zmrużyć, z powodu niezwykle jasnego, rażącego ją światła. Zdołała jednak dostrzec skupionego, zastygłego niczym posąg Josha, który ściskał w dłoni swój nieodłączny amulet. Zauważył jej poruszenie i gwałtownie drgnął.

- Josh – wyszeptała, oblizując spierzchnięte usta.

Powoli skierował wzrok ku niej. W jego niezgłębionych oczach odbijało się światło ogniska, które wydało jej się tak porażająco jasne. Nie przywykła do proszenia ludzi o pomoc, szczególnie tych niższego sortu, więc nie mogła zdobyć się na to, by użyć odpowiednich słów. Jednak taka konieczność nigdy nie zaistniała. Chłopak patrzył na nią przez chwilę, po czym podniósł się i zbliżył do jej ust manierkę pełną chłodnej wody. Przez jakiś czas piła łapczywie, próbując zaspokoić gwałtowne pragnienie. Josh cierpliwie podtrzymywał naczynie, a gdy skończyła, zabrał je sprzed jej ust. Spróbowała otrzeć je dłonią, ale wymagało to od wyczerpanego ciała zbyt wiele wysiłku. Patrzyła więc tylko na milczącego chłopaka i nie znajdowała słów, którymi mogłaby mu podziękować. On jedynie spoglądał na nią ponuro, zastanawiając się, co kryje się w umyśle dziewczyny, która sprawiała, że nie potrafił zebrać myśli, nawet po to, by zastanowić się, dlaczego właściwie za wszelką cenę próbuje ratować jej życie. A może działo się tak dlatego, że zbyt dobrze znał odpowiedź na to pytanie.

Delikatnie dotknął dłonią jej czoła. Wciąż była rozpalona, to dało się zauważyć już dzięki zaszklonym oczom dziewczyny. Do ust przyłożył jej naczynie z wywarem z Puchawki.

- Pij – mruknął. – Powinno pomóc.

Bez zbędnych pytań wykonała jego polecenie. Gdy tylko pierwsze krople płynu znalazły się w jej przełyku, gwałtownie się rozkaszlała. Napój palił podniebienie, a jego aromat był tak silnie orzeźwiający, że aż zakręciło jej się w głowie.

Josh poklepał ją po plecach, gdy się zachłysnęła, a następnie ostrożnie ułożył na ziemi. Widziała, że był z jakiegoś powodu zły, ale nie miała pojęcia, dlaczego.

- O co się kłóciliście? – zapytała słabo, czując, że powolne umykanie w tamtej tak trudnej do utrzymania pełnej świadomości.

- O nic ważnego – odparł, nie patrząc jej w oczy.

- Boję się – wyszeptała tak cicho, że była niemal pewna, iż chłopak nie usłyszał tego wyznania. Jednak on mimo wszystko skierował wzrok w jej stronę. – Nigdy jeszcze nie było tak zimno w porze śpiewających skowronków... - dodała półprzytomnie.

Zanim ponownie zapadła w sen, poczuła jeszcze czyjeś dłonie na swoich ramionach.

~*~

Ułożył drżącą z zimna Indię na swoich kolanach, przeklinając własną głupotę. Objął ją, próbując podzielić się z dziewczyną odrobiną własnego ciepła. Musieli dotrzeć do Arianthe. Jeżeli wróżka im pomoże, oboje będą bezpieczni, przynajmniej na krótki czas. Odetchnął, przymykając oczy. Gnębiło go zbyt wiele pytań, zbyt wiele wątpliwości. Aidan i Rhiannon aż za dobrze znali przepowiednię wielkiej mniszki, Ivelle, ale nie mieli pojęcia o słowach, jakie wypowiedziała Thea na granicy Lasu Tańczących Cieni. Przypomniał sobie zastygłą twarz, nieobecne spojrzenie i proroctwo, które opuściło usta dziewczynki, jednocześnie niepokojąc go i ofiarowując nową nadzieję. Nie podzielił się z nikim tym, co powiedziała wtedy dwunastolatka, choć jej słowa niejednokrotnie powracały doń zarówno we snach, jak i na jawie. Światło jaśniejsze od płomienia... Tylko jak światło może nie mieć pana? Potrząsnął głową. Może właśnie dlatego było tak groźne? Bo jeżeli nikt go nie opanował, to czy nie łatwiej jest je odebrać? W tamtym momencie nie potrafił odpowiedzieć sobie na te pytania, ale w umyśle chłopaka powoli formowało się wyjaśnienie, które wkrótce miał pojąć w całej jego istocie.

~*~

Daan miał już serdecznie dość sytuacji, w jaką go wplątano. Mimo wielu dni, które upłynęły od czasu aresztowania Indii i następującej po nim ucieczki, nadal nie dochodziły do niego żadne wieści. Wciąż nie dowiedział się także, dlaczego król zainteresował się jego narzeczoną i sprowadził ją do królewskich lochów. Rozmowa z matką także w niczym mu nie pomogła. Sprawiła za to, że zaczął odnosić potężne wrażenie, iż właściwie nic nie wie. Wcześniej nigdy nie miewał okazji, by tak się czuć. W końcu urodził się chłopcem, w dodatku był jedynym potomkiem swoich rodziców, co sprawiało, że od wczesnych lat przygotowywano go do roli przyszłego lorda. A chociaż ojciec chłopaka rzadko uczył go tego wszystkiego, czego ojciec uczyć powinien, nabył wiedzę dzięki częstym odwiedzinom w obszernej bibliotece głównej rezydencji rodu Cellów oraz rozmowom z dziadkiem, gdy ten jeszcze żył, a po jego śmierci wujem, Nikolajem Lawiskim. Mężczyzna swojej córce nie przekazał z pewnością nawet niewielkiej cząstki wiedzy o Arwii, jaka dzięki jego pomocy znalazła się w posiadaniu Daana. Chłopak uważał, że było to właściwe, jednak teraz bał się, że niewiedza i dziewczęca niewinność Indii, które sprawiały, że w jego oczach panna Lawiska wyglądała niczym świeżo rozkwitły, delikatny kwiatuszek, sprowadzą na nią niebezpieczeństwo. Co prawda udzielał jej lekcji strzelectwa, ale głównie po to, by przypodobać się ojcu dziewczyny, nigdy bowiem nie uważał, by było to zajęcie odpowiednie dla kobiet. Po ślubie z pewnością nie pozwoliłby, aby dalej się tym zajmowała. India powinna wzorem innych wielkich dam czytywać poezję, dbać o swój wygląd i fryzurę, zabawiać gości uprzejmą rozmową, haftować, tworzyć rysunki na porcelanie, grać na harfie i z gracją tańczyć na balach. Łucznictwo nie było zajęciem odpowiednim dla żony lorda jednego z najpotężniejszych rodów czystej krwi. Strzelectwa z pewnością by jej zabronił, jednak nie ośmieliłby się skrzywdzić dziewczyny w żaden sposób. Nie chciałby, żeby jego ukochana czuła się z nim tak, jak Ismena z Dearenem.

Westchnął. Wrażliwa, osamotniona India, która niewiele wiedziała o własnym kraju, nie wspominając już o jego sąsiadach, musiała przez tak długi czas radzić sobie zupełnie sama! Pomyślał, że kiedy tylko uda mu się ją odzyskać, będzie chronił dziewczynę za wszelką cenę. Nie pozwoli jej samej wyjść choćby poza mury rezydencji, nie wspominając już o dalszych podróżach. Świat był bowiem niebezpieczny, śmiertelnie groźny dla młodych, pięknych kobiet, które starano się przed nim bronić. Tak, India będzie z nim bezpieczna. Razem stworzą wzorową, lordowską parę, a dziewczynie już nigdy nie stanie się krzywda. Zawsze będzie chroniona, otoczona ścianami jego rezydencji.

Kilka dni wcześniej odbył się ślub Rilli Yellowriver z Zakem Willow. Właśnie podczas uroczystości odczuł nieobecność Indii tak głęboko, jak jeszcze nigdy przedtem. Jego kuzyn drugiego stopnia, dwudziestojednoletni Ephraim Marine, pojawił się w sinnejskiej katedrze u boku Seraphine Ottrett, najmłodszej córki starego lorda Cassiusa, niziutkiej, chudej dziewczyny, której czarne jak skrzydła kruka włosy silnie kontrastowały z jasnymi oczami nieokreślonej barwy, charakterystycznymi dla rodziny jej matki. Seraphine, panna dość niepozornej urody, z wyglądu wciąż jeszcze przypominająca bardziej dziecko niż dorosłą kobietę, została ogłoszona narzeczoną Ephraima w podobnym czasie, kiedy to obiecano rękę Indii Daanowi. Chłopak patrzył więc na parę z nijaką zazdrością, szczególnie, że przez całe lata między nim, a młodszym z dwóch synów lorda i lady Marinów, toczyła się zajadła rywalizacja. Ephraim, który miał niewielkie szanse na odziedziczenie majątku rodziców, kierował ku Daanowi dziką zazdrość. W końcu chłopak był jedynym dzieckiem swoich rodziców, więc nie musiał nawet martwić się oddzielaniem posagów dla sióstr od majątku, który w przyszłości miał odziedziczyć.

W trakcie uroczystości jego kuzyn puszył się niemiłosiernie, wciąż usługując swojej narzeczonej w taki sposób, by dostrzegli to wszyscy obecni w katedrze, a w szczególności Daan. Chłopak mógł więc tylko obserwować te popisy w bezsilnej złości, próbując ignorować obleśny uśmiech Ephraima i trwożliwy zachwyt wypełniający spojrzenie trzynastoletniej ledwie Seraphine, zazdroszcząc im znacznie bardziej, niż składającej sobie przysięgę o wiecznej wierności parze, stojącej przed przystrojonym wiosennymi, kremowo-różowymi kwiatami ołtarzem. Rilla w długiej, wyszywanej perłami białej sukni wyglądała niczym duch. Okrywająca ją bladość przywodziła na myśl niebo zasnute mgłą, a sama panna młoda zdecydowanie nie wyglądała na szczęśliwą. Chłopak obserwował ją bez większych emocji, zastanawiając się, dlaczego dziewczyna po prostu nie zaakceptuje tego, co się wydarzyło i nie spróbuje patrzeć w przyszłość bardziej optymistycznie. W końcu małżeństwa, w których między kobietą a mężczyzną występowała ogromna różnica wieku, nie należały do rzadkości. Zake Willow był zaś najlepszą partią, jaka się mogła Rilli trafić. Potężny lord i pan olbrzymich połaci lasów, na których wyrębie od lat bogacił się jego ród, choć starszy od swojej wybranki o dwadzieścia pięć lat, wciąż mógł poszczycić się silną postawą i gęstymi włosami bez choćby cienia bieli. A pomimo braku jednej ręki i niezwykłego wśród czystych Arwijczyków zamiłowania do olbrzymich psów, a także dość niepokojącego wyrazu ciemnych oczu, pod spojrzeniem których nawet najmężniejsi musieli powstrzymywać wzdrygnięcie, wciąż pozostawał człowiekiem niezwykle przystojnym. Daan pomyślał, że gdyby tylko Rilla znalazła w sobie odpowiednie ilości motywacji, na pewno byłaby w stanie go pokochać. Przecież zdecydował się ją poślubić mimo stosunkowo niewielkiego posagu, jaki wniosła rodzina dziewczyny, posiadająca przecież dwanaścioro dzieci i podupadający majątek, który z każdym rokiem stawał się coraz skromniejszy. Rilla, jako trzecia pod względem starszeństwa potomkini Yellowriverów, mogła równie dobrze zostać starą panną lub żoną któregoś z czystych ludzi „niższego sortu", co równałoby się znacznemu pogorszeniu jej pozycji społecznej. Tymczasem poślubiła jednego z najbardziej wpływowych lordów w całej Arwii, a wyglądała na tak nieszczęśliwą, jakby zmuszano ją do małżeństwa z człowiekiem brudnej krwi.

Choć nieobecność króla na ślubie nie była właściwie niczym niespodziewanym, wszak zaszczycał on podobne uroczystości swoją osobą niezwykle rzadko, podobnie jak w ostatnich latach jego małżonka, Cornelie z Bylonnów, której słabe zdrowie nie pozwalało na uczestniczenie w ślubach i weselach, dziwił brak księżniczki Chattie, która zwykle zjawiała się w ich imieniu, by być świadkiem przysiąg składanych przez dziedziców lub lordów rodów czystej krwi. Zresztą mawiano, że królowa spodziewa się kolejnego dziecka, były to jednak niepotwierdzone informacje. Niektórzy podejrzewali, że najstarsza córka Aarona I Abrascana pozostała w zamku, by trwać przy chorej matce, lecz przeczyła temu obecność jej trzech sióstr, przybyłych pod opieką ciotki, Camille z Bylonnów oraz całego grona niań i opiekunek.

Na ślubie pojawił się także lord Janvier Neireen z żoną Marie z Fevierów oraz młodszą siostrą kobiety, Mayą Ezerbrave, żoną siostrzeńca Nikolaja Lawiskiego, trzymającą w ramionach dwuletnią córeczkę. Szlachcic, co wyjątkowe, pojawił się w towarzystwie nie tylko żony, jej krewniaczki i dziesięcioletniego syna Jasona, ale i czternastoletniej Malwiny, córki, o której w towarzystwie mówiono, iż postradała rozum. Daan nie mógł jednak w żaden sposób potwierdzić tych doniesień, gdyż panna Neireen nie odstępowała na krok matki, która z kolei wraz z mężem i siostrą zajęła miejsce w jednej z ostatnich ławek sinnejskiej katedry.

Podczas wesela para młoda zajmowała Daana w niewielkim stopniu. Choć Rilla niewątpliwie była piękna, a wyraźnie widoczny na twarzy dziewczyny smutek tylko dodawał jej urody, nie był w stanie myśleć ani o niej, ani o milczącym mężu panny Yellowriver, która tamtego wieczoru stała się nieodwołalnie lady Willow. Jego wzrok wciąż kierował się za to ku Ephraimowi, ostentacyjnie próbującemu udowodnić mu, że po raz kolejny zyskał nad nim przewagę.

Daan, odłączywszy się od rodziców, którym zmuszony był towarzyszyć aż do zbliżającej się dwudziestej rocznicy dnia swoich narodzin, przez długi czas próbował unikać spotkania z kuzynem, udając, że niezwykle interesują go kasetony ozdabiające pozłacane sklepienie sali balowej. Wesele odbywało się bowiem w głównej rezydencji rodu Willow, która, przystrojona świeżymi kwiatami i ogołocona z arrasów przedstawiających sceny polowania, prezentowała się w nadzwyczaj korzystnym świetle. Willowowie słynęli z ekstrawagancji, więc przez pierwsze dwadzieścia minut uroczystości, kiedy jeszcze nie zaczęła grać muzyka i goście dopiero się schodzili, jego zainteresowanie wyglądało niemal naturalnie. Któż bowiem pozbawiłby się okazji, by obrzucić wzrokiem najbardziej tajemniczą ze wszystkich posiadłości, która kryła w sobie tak wiele zamkniętych dla odwiedzających pokoi? Daan słyszał, że gdy nie odbywały się tu przyjęcia, trudno było o mniej przyjazne miejsce. Ale gdy sala balowa wypełniła się Arwijczykami i chłopak nie mógł już dłużej ignorować kroczącego wyraźnie w jego kierunku Ephraima, przywołał całe rezerwy cierpliwości, kryjące się w jego wnętrzu, po czym uśmiechnął się uprzejmie i ścisnął dłoń kuzyna. Następnie ukłonił się Seraphine, której twarz natychmiast oblał rumieniec zawstydzenia, a następnie musnął wargami maleńką dłoń dziewczęcia.

India nigdy by się tak nie zachowała, pomyślał, patrząc na zawstydzonego podlotka, którym tak szczycił się potomek Marinów.

- Czyż nie jest wspaniała? – zapytał Ephraim z przesadną emfazą i drapieżnym uśmiechem, ukazującym idealnie białe zęby. – Mamy zostać małżeństwem w miesiącu Le Pisselit. Musimy wykazać się cierpliwością, ale jej ojciec nalegał. Zresztą sam przyznaj, czy ona nie jest najpiękniejszym stworzeniem, jakie miałeś okazję ujrzeć? – zapytał, patrząc na Daana z lekko kpiącym uśmiechem.

Dziedzic Cellów nie dał się jednak wyprowadzić z równowagi.

- Zaprawdę, uroda panny przyćmiewa blask księżyców i gwiazd – powiedział kurtuazyjnie, siląc się na ukłon.

Seraphine spłonęła rumieńcem tak silnym, że Daanowi zrobiło się żal dziewczyny.

- Jest pan nadzwyczaj łaskawy – wyszeptała w odpowiedzi, nie patrząc mu w oczy.

Chłopak westchnął. Nie ulegało wątpliwościom, że to zalęknione dziewczątko nie mogło się równać z jego dobrze wychowaną, słodką Indią, ani pod względem urody, ani wdzięku.

- A ty? – zwrócił uwagę chłopaka Ephraim. – Twój ślub miał się odbyć pod koniec miesiąca La Alouette. Gdzie zniknęła twoja narzeczona?

Daan milczał.

- Wiesz, że jeśli nie powróci, żaden z lordów nie ofiaruje ci swojej córki za żonę? – powiedział z okrutną satysfakcją w niemal czarnych oczach, które sprawiały, że całkowicie nie przypominał Marinów, charakteryzujących się turkusowymi tęczówkami, odziedziczonymi przez jego starszego brata. – No, w ostateczności pozostanie ci jeszcze Malwina Neireen. Jej nikt inny nie weźmie za żonę, więc lord Janvier zapewne się ucieszy. Widziałeś ją dzisiaj w katedrze? Ładna dziewczyna, z tymi lodowymi oczami Fevierów i jasną cerą, szkoda tylko, że skretyniała, bo takim nie pomaga nawet uroda...

- Ephraim... - zaprotestowała cicho Seraphine, przestraszona ostrymi słowami narzeczonego.

- Nie odzywaj się niepytana – przerwał jej stanowczo, nawet nie patrząc na dziewczynę, której oczy natychmiast pokryła szklana powłoka łez. – Kobieta musi znać swoje miejsce – wyjaśnił, widząc spojrzenie Daana.

- Wróci – odparł chłopak, nawiązując do wcześniejszej wypowiedzi kuzyna. Postanowił zignorować jego słowa; i tak nie miał żadnego wpływu na zachowanie Ephraima.

- Nawet jeśli – wyszeptał mu wprost do ucha potomek Marinów. – nikt nigdy nie będzie traktował jej tak samo, jak innych wysoko urodzonych dam. Bo czy możesz stwierdzić z całą pewnością, co się z nią teraz dzieje? – zapytał, a widząc odpowiedź wymalowaną w oczach dziedzica Cellów, tylko się zaśmiał. – No właśnie – mruknął. – Moja Seraphine, choć może ci się wydawać, że nie dorównuje pannie Lawiskiej, z pewnością da mi syna i zostanie uprzejmą, szanowaną przez socjetę damą. Przecież pochodzi z krwi Ottrettów, niegdysiejszych kapłanów, i nawet fakt, iż jest najmłodszą córką starego lorda Cassiusa, nie umniejsza jej zalet. Wiesz, ile znaczy taka żona? Tymczasem, jak okiem sięgnąć, tylko niektóre przodkinie twojej narzeczonej wydały na świat więcej niż jedno żywe dziecko.

Ephraim odsunął się od niego z wieloznacznym uśmiechem.

- Także, jak sam przyznasz, jestem niezwykłym szczęśliwcem, mając Seraphine – powiedział, tym razem głośno, tak, by usłyszała go również młodziutka panna Ottrett.

Dziewczyna uśmiechnęła się niepewnie, jakby już nie pamiętała, w jaki sposób młodzieniec odezwał się do niej kilka chwil wcześniej. Daan patrzył na parę w milczeniu. Nagle zaczęła grać muzyka.

- No proszę, zaczynają od elandra! – zawołał Ephraim ze sztucznym entuzjazmem. – Czy pozwolisz, pani? – powiedział, kłaniając się Seraphine.

Dziewczyna odpowiedziała ukłonem, po czym podała mu rękę. Ruszyli na pakiet, a Daan podążył za nimi wzrokiem.

Wkrótce on także wirował na parkiecie, w ramionach trzymając drugą pod względem starszeństwa córkę króla, Charlotte Almę Abrascan. Podczas tańca z szesnastoletnią księżniczką, podobną do starszej siostry jak kropla do kropli, której złotawe włosy zapleciono w grube warkocze, niespodziewanie do jego umysłu powróciły podsłuchane ostatnio słowa. Kolejna kłótnia Nikolaja Lawiskiego i Dearena Cello była tak dziwna, że właściwie dodała do jego kolekcji tylko kolejne pytania bez odpowiedzi. Wuj mówił coś o tym, że zrobił wszystko we właściwy sposób i nie rozumie, dlaczego to nie przyniosło rezultatu. Zaś ojciec nazywał go pieprzonym, żałosnym słabeuszem, który boi się konsekwencji dawno przedawnionych obietnic, w dodatku złożonych nie przez niego, ale inną osobę. Nikolaj natomiast zapewniał, że obietnice się nie przedawniają, podawał przykład jakiejś szlachcianki, która podobno oszalała, i jej wnuczki wariatki. Mówił, że dopóki żyją ci, którym obiecywano, przyrzeczenie nadal obowiązuje. A wróżki żyją bardzo długo, nadmienił. Przekonywał także, że India żyje, ale Daan nie miał pojęcia, dlaczego mężczyzna był tego tak pewny. Jedno za to mógł stwierdzić bez żadnych wątpliwości; lord Lawiski współpracował z siewcami snów, wróżkami i mniszkami, a los Indii zależał od jakiejś obietnicy, którą złożono przed laty.





~*~

Witajcie!

Nowy rozdział z okazji Mikołajek ;) Ktoś dał Wam jakiś fajny prezent?

A co do samego rozdziału, to bardzo lubię go ze względu na historię Daana, mam wrażenie, że dużo mówi o jego charakterze. Komplikuje się też relacja naszej wędrującej po lesie czwórki.

ŚS ma już prawie 1.5 K wyświetleń i ponad 300 gwiazdek, bardzo Wam dziękuję!!

@LexTheBookwarm już niebawem zostawię jakiś swój ślad pod Jak liście na wietrze, bo nadrobiłam już wszystkie rozdziały, a teraz szukam chwilki, żeby skomentować, bo przygniata mnie ogromne tomiszcze o literaturze romantyzmu ;)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro