32. Niech bogowie cię błogosławią

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Po tym wyznaniu salę objęła napięta, grobowa cisza. Ludzie wymieniali zdziwione spojrzenia, kręcili się niespokojnie, czekając na reakcję króla. India stała jak skamieniała, nie mogąc uwierzyć w to, co przed chwilą zrobiła. Dłonie jej drżały, a żołądek zaciskał się ze zdenerwowania. Uniosła wilgotne oczy, by natrafić na bezdenne spojrzenie wpatrującego się w nią Josha. Nie rób tego, zdawał się mówić. Przełknęła ślinę. Doskonale rozumiała, że było już za późno, żeby się zatrzymać. Nie mogła odwołać słów wypowiedzianych przez dziesiątkami arwijskich szlachciców. Poczuła, że ojciec chwyta ją mocno za ramię.

- Moja córka wciąż nie doszła do siebie po przeżyciach ostatnich dni – rzekł głośno Nikolaj Lawiski, podtrzymując pobladłą żonę. Kątem oka dziewczyna zauważyła oszołomienie na twarzy Daana, przejęty wyraz twarzy ciotki i wściekłość groteskowo wykrzywiającą rysy Dearena. – Wasza Królewska Mość, pokornie proszę o wyrozumiałość dla niej, gdyż nie wie, co mówi. – Skłonił się sztywno.

India wyprostowała się, nagle czując przypływ szaleńczej odwagi. Musiała to zrobić, teraz albo nigdy. Inaczej Josha spotka śmierć.

- Nie – zaprotestowała, nim król zdążył odpowiedzieć. Czuła suchość w ustach, jakby od lat niczego nie piła. Przełknęła ślinę. – To ja jestem Dzieckiem Słońca – powtórzyła pewnie, czując, że zaczyna brakować jej powietrza. Głupia, głupia, głupia.

- Nie słuchajcie jej – warknął ochryple Josh, ale jeden ze strażników natychmiast uciszył go mocnym ciosem, po którym chłopak z cichym stękiem opadł na kolana.

- Nie! – krzyknęła przenikliwie India, wyswobadzając się z uścisku poszarzałego ze zgrozy ojca. Ledwie słyszała własne myśli, zagłuszane przez szum wewnątrz głowy i oburzone szepty zbulwersowanych szlachciców. Czuła się trochę tak, jakby była pijana. Miała wrażenie, że zaraz się obudzi, a wszystko okaże się tylko dziwnym snem, w którym stała się kimś zupełnie innym. Kimś na tyle śmiałym i na tyle głupim, by na oczach arwijskiej śmietanki towarzyskiej przeciwstawić się królowi. Nigdy nie była przecież na tyle odważna, by zrobić coś równie szalonego. – Panie, uwolnij go, błagam. On nie jest niczemu winien – poprosiła drżącym głosem.

Król przez chwilę przypatrywał się jej w milczeniu. Na ustach księżniczki Chattie gościł pełen wyższości uśmiech, natomiast kobieta o ciemnobrązowych włosach, która chyba miała na imię Diane, przyglądała się dziewczynie spod zmrużonych powiek z jawnym zdumieniem. Wydawało się, że nie dostrzega nikogo poza nią.

Aaron Abrascan wykonał gest ręką, a gwardziści w szafirowych płaszczach zbliżyli się do Indii i oddzielając dziewczynę od rodziny, poprowadzili ją ku podwyższeniu, na którym stał tron. Gdy adrenalina i emocje opadły, panna Lawiska poczuła ogarniające ją przerażenie. Czuła, że dokonała właściwego wyboru, jednak ta świadomość nie była w stanie umniejszyć strachu, jaki opanował jej wnętrze. Bo choć ocaliła Josha od śmierci, teraz czekał ją los, jaki miał spotkać jego. Stając przed tronem zatrzęsła się spazmatycznie, lecz pozostała dumnie wyprostowana, ze wzrokiem wbitym w twarz milczącego, zadumanego władcy, w tamtym momencie z pewnością dalekiego od zadowolenia. Kolejny gestem król Aaron Abrascan przywołał prowadzących Josha strażników. India nie śmiała spojrzeć na chłopaka. Nie chciała widzieć wyrazu jego twarzy, bo on sam wystarczyłby, aby ostatecznie się rozsypała.

- Sprawdźcie – zagrzmiał władca. Pannę Lawiską dogłębnie przeraził gniew kryjący się w jego głosie. To koniec, zrozumiała, równocześnie przypominając sobie słowa babki. Nie chciałabyś doświadczyć miłości. Mało brakowało, a wybuchłaby histerycznym śmiechem. Ostrzegając ją w taki sposób staruszka nie mogła spodziewać się, że za kilkanaście lat India zrobi coś równie głupiego. 

Mężczyzna o szczurzej twarzy, na którego wcześniej zwróciła uwagę, podszedł do nich i polecił, by stanęli bliżej siebie. Strażnicy odsunęli się na chwilę. India zerknęła na Josha. Z podniesionej twarzy wciąż biła duma, ale kryło się za nią przeświadczenie o przegranej. Gdy poczuł wzrok dziewczyny, odwzajemnił spojrzenie. W jego oczach było coś, co sprawiło, że serce Indii się zacisnęło. Przepraszam, wyszeptała bezgłośnie. Delikatnie pokręcił głową, nieznacznie się krzywiąc. To koniec, zdawał się mówić.

Mężczyzna o szczurzej twarzy chwycił ich dłonie w swoje. Opuścił powieki, a na jego twarzy pojawił się wyraz całkowitego skupienia. Cała sala zastygła w oczekiwaniu na jego werdykt. Zapewne niewielu z obecnych zdawało sobie sprawę z tego, że mają przed sobą przedstawiciela magicznej rasy, w dodatku jednego z tych, którzy stracili swoje światło. India, dzięki wyjaśnieniom, jakich Josh nieustannie udzielał jej podczas wędrówki, była w stanie się tego domyślić. Niemal natychmiast zrozumiała, że miała przed sobą tego, który miał odebrać drzemiącą w niej siłę, by następnie przekazać ją władcy.

Mężczyzna puścił ich dłonie z posępnym uśmiechem malującym się na wąskiej twarzy.

- To ona – rzekł głośno. W sali rozległo się kilka zduszonych okrzyków, którym zaakompaniował odgłos zemdlonego ciała uderzającego o podłogę. Król Aaron Abrascan nieznacznie uniósł brwi. – Ale nic dziwnego, że doszło do pomyłki – dodał z paskudnym uśmiechem. – Ten tutaj to mieszaniec, syn siewczyni snów, poczęty w noc letniego przesilenia. Bardzo rzadki i potężny przypadek.

Salę wypełniły kolejne okrzyki, tym razem wsparte gniewnymi pomrukami. W Indii zamarło serce. Natychmiast zrozumiała, że jej poświęcenie poszło na marne, gdyż Josh i tak zginie. Żaden mieszaniec nie opuścił jeszcze zamku królewskiego żywy.

- Jak się tego dowiedziałeś? – dopytał król.

Uśmiechnął się szeroko.

- Skorzystałem z jej światła. Jest jak bardzo potężne źródło. Sam nie byłbym w stanie tego dostrzec. Gdybym nie dostrzegł kryjącej się w niej potęgi i z niej nie skorzystał, też pewnie wskazałbym jego.

- Dobrze więc – mruknął król. - Czeka nas zatem podwójna egzekucja.

Na dźwięk tych słów salę wypełniła kakofonia głosów. India zamknęła oczy, widząc widmo zbliżającej się śmierci. Uciekała przed nią całymi tygodniami, cierpliwie znosząc największe nawet niewygody, po to tylko, by następnie samodzielnie rzucić się w jej objęcia. A może tak było lepiej? Bo czy mogłaby żyć ze świadomością, że ktoś zginął zamiast niej? Nie chciała umierać i nie pragnęła, by to samo spotkało Josha. Jednak jakaś egoistyczna cząstka jej duszy cieszyła się, że przynajmniej odejdzie w towarzystwie kogoś, kogo szczerze pokochała.

Król podniósł rękę, a gwar niemal natychmiast się uciszył. Władca obrzucił zgromadzenie złym wzrokiem.

- Żaden prawdziwy czysty Arwijczyk nie powinien wzdrygać się przed śmiercią tych dwojga – rzekł niebezpiecznym tonem. – Czy wasi przodkowie byliby dumni z potomków, dla których bardziej liczy się życie naznaczonych haniebną magią Jaggjada istot, niż przetrwanie kraju, za którego chwałę walczyli? Kto dziś okaże się godnym swego tytułu, a kogo wyklną bogowie, których się wyrzekł?

Zaległa cisza. Wyzwanie pozostało bez odpowiedzi. India zamknęła oczy, czekając na reakcję rodziców. Ale oni milczeli. Niechciana łza powoli spłynęła po policzku szlachcianki. Tchórze, tchórze, tchórze, pomyślała, czując, jak Josh, który niespostrzeżenie się do niej przybliżył, chwyta jej dłoń w swoją.

- Nie możecie zabić mojego syna. – India otworzyła oczy, zdziwiona tymi słowami. Odwróciła twarz. Z tłumu szlachciców, trzymając dłoń na głowni miecza, wyłonił się mężczyzna, którego twarz pamiętała z pobytu w lochu. Janvier Neireen strącił rękę przerażonej żony, która próbowała wciągnąć go z powrotem między oszołomionych szlachciców, po czym zbliżył się do podwyższenia.

– Pokornie błagam o łaskę dla niego. Inaczej będę zmuszony po raz pierwszy przelać krew czystego Arwijczyka w tej świętej sali.

Zaszokowana India zerknęła na Josha, który wpatrywał się w mężczyznę w pełnym osłupieniu. Panna Lawiska ze zdumieniem dostrzegła podobieństwo między tymi dwoma obliczami, pozornie całkowicie różnymi. Ten sam kształt ust, linia szczęki, bardzo zbliżony wzrost i sylwetka.

Król zaśmiał się bez śladu wesołości, a po chwili, niepewnie, zawtórował mu oszołomiony dwór.

- Czy to żart, Janvierze? Jeśli tak, nigdy nie będziesz mistrzem w ich układaniu. Wróć do rodziny, a zostanie ci wybaczone to uchybienie – rzekł pozornie pobłażliwym tonem, z niebezpiecznym błyskiem w oku. – Broń powinieneś oddać przy wejściu, więc jeśli darzysz swoją żonę jakimiś uczuciami, radziłbym ci powierzyć miecz w ręce gwardzistów i zniknąć z moich oczu.

Niebieskooki mężczyzna nie zamierzał jednak spełnić jego żądania. Całkowicie zignorował także błagania Marie z Fevierów, uporczywie nakłaniającej go do powrotu do rodziny.

- Miała na imię Melissa i była siewczynią snów – rzekł głośno. – Kochałem ją i ona kochała mnie. Od lat szukałem naszego wspólnego dziecka, po tym, jak w Lesie Tańczących Cieni odnalazłem jej martwe ciało, z którego wciąż sterczała strzała z niebieskimi lotkami. Jeżeli władca Arwii przeleje jego krew, ród Neireen wypowie mu posłuszeństwo – zagroził.

Lady Marie, żona Janviera, wybuchła niepochamowanym płaczem. Nastoletni syn lorda, Jason, podtrzymywał matkę w pasie, z poszarzałą twarzą i niedowierzaniem w oczach wpatrując się w ojca. Szlachcice odsunęli się od nich, jakby byli nosicielami jakiejś rzadkiej, zaraźliwej choroby, noszącej nazwę Rewolucja. India zerknęła na Josha, który w całkowitym zdumieniu wpatrywał się w twarz ojca. Teraz, gdy cała uwaga otaczających ich ludzi skupiła się na Janvierze Neireen, mogli bez przeszkód zbliżyć się do siebie.

- Zawsze mogłem wyśnić rzeczy niedostępne dla innych siewców – wyszeptał. – Ale nigdy dnia swoich urodzin. Ani ojca czy jego spotkania z matką.

- Jesteś do niego podobny – odszepnęła India, ściskając jego dłoń. – Josh... Janvier... Mogłam od razu się domyślić.

Milcząco pokręcił głową. Trudno powiedzieć, czy było to zaprzeczenie, czy też wyraz niedowierzania.

Król wstał.

- Jak śmiesz odzywać się w ten sposób do swojego króla? – zagrzmiał, purpurowiejąc. Złość Aarona Abrascana była legendarna; w całej historii nikt nie przetrwał jeszcze czołowego zderzenia z tornadem wściekłości władcy. – Obnażając miecz w tej sali, wydasz na siebie wyrok śmierci, skażesz swoją rodzinę na zagładę, ród na wymarcie, a majętności na zniszczenie! Król Arwii nie zna łaski dla zdrajców – zakończył. – Niech głupota tego człowieka będzie przestrogą dla was, czyści Arwijczycy! – zwrócił się do przedstawicieli rodów. – Kto bowiem podniesie rękę na króla, sczeźnie, nim słońce ukryje się za horyzontem.

Janvier Neireen głęboko odetchnął. India ze zgorszeniem patrzyła na strach dominujący wyrazy twarzy ludzi obserwujących mężczyznę. Teraz widziała jaśniej niż kiedykolwiek wcześniej, że czyści Arwijczycy to tchórze. Egoiści zapatrzeni jedynie w swoje interesy, wielbiący ponad wszystko własną egzystencję, pokorni niewolnicy w pięknych szatach, płaszczący się u stóp króla, od czasu do czasu rzucającego im smakowite kąski. Ludzie, którzy wciąż zmieniali maski, którzy nie żyli, a trwali, nie znając uczuć tak wielkich, by skłaniały ich do poświęcenia. Ostrożni, zachowawczy, próżni, pełni jawnie okazywanej buty, przekonani, że są lepsi niż wszystko inne na świecie. Te prawdy uderzyły w nią niczym taran, zabierając oddech i sprawiając, że po raz pierwszy poczuła do nich obrzydzenie. Po chwili stwierdziła, że czuje je także do siebie. Miała ochotę obedrzeć się z przeszłości, zrzucić z siebie jarzmo wpajanych od dzieciństwa prawd, porzucić bagaż, jaki wtłoczyli jej do mózgu rodzice. Chciała być wolna, wolna jak Rhiannon i Aidan, szczera i radosna jak Thea i Edrick, odważna jak Janvier Neireen. Chciała umieć prawdziwie kochać. Jak Josh. Poświęcić życie dla przyjaciół. Jak Rhia. Chciała żyć chwilą, w pełni wykorzystując każdy ofiarowany jej moment. Pragnęła czuć się na tyle wolna, by bez wahania pocałować Josha, nie przejmując się konsekwencjami. Wbrew wszystkiemu nie cieszyło ją to, że zginie, by mocarstwo mogło przetrwać. Nie pragnęła jego dalszego trwania, a na pewno nie w takiej formie. Teraz, gdy wreszcie rozumiała okrucieństwo rządzące światem wyższych sfer.

- Synu, zrobiłem wszystko, co mogłem – zwrócił się do mieszańca lord Neireen. – Po śmierci twojej matki nigdy nie żyłem. Nie tak naprawdę. Wybacz mi, że sprowadziłem na nią zgubę. Nie byłbym w stanie spojrzeć jej ponownie w oczy, tam, w wieczności, gdybym teraz nic nie zrobił. – Obnażył miecz z ponurą determinacją.

W oczach Josha czaiła się mieszanina różnorodnych emocji. Powiedział coś bezgłośnie, po czym spojrzał na Indię z czymś w rodzaju rozpaczy kryjącym się w spojrzeniu.

- Straże! – huknął władca. – Pojmać go! Dla każdego, kto się wtrąci, karą będzie śmierć!

Wtem, zupełnie bez ostrzeżenia, ogromny świetlik w sklepieniu rozsypał się na milion kawałków.

~*~

Josh popchnął Indię na ziemię, przykrywając ją własnym ciałem. Strażnicy nie mieli okazji, by zareagować. Wkrótce sami osłaniali twarze przed nieskończonym gradem ostrych odłamków. Chłopak czuł, jak kawałki szkła ranią mu plecy i kark, ale nie zmienił pozycji. Chciał jak najlepiej osłonić dziewczynę, która... Co ona właściwie zrobiła?! Do tej pory nie był w stanie w to uwierzyć. Jak ogromna musiała zajść w niej zmiana, by była w stanie poświęcić własne życie dla próby uratowania jego? Brakowało jednak czasu, by się nad tym zastanowić. W sali panował chaos. Wielu poraniły ostre szklane odłamki, podłogę pokrywały liczne ślady krwi i krzyczący, poważnie ranni ludzie. Syn siewczyni snów ze zdumieniem stwierdził, że po nim także płyną niezliczone strugi tej substancji. Adrenalina blokowała jednak cały ból. Mimo ran czuł jedynie oszołomienie. Odwaga Indii, niespodziewane poznanie własnego ojca, to wszystko wprawiło, że czuł się, jakby śnił na jawie. Gdy Josh podniósł wzrok, dostrzegł, że przez rozbity świetlik do środka dostał się olbrzymi gryf, którego pióra w blasku powoli zachodzącego słońca lśniły niczym czyste złoto. Zaszokowany chłopak wpatrywał się w zwierzę w całkowitym osłupieniu, zastanawiając się, czy przypadkiem niepostrzeżenie nie opuścił świata żywych, gdy nagle wróciły do niego słowa przepowiedni, wypowiedzianej przez Theę całe tygodnie wcześniej, na granicy Lasu Tańczących Cieni. „...ojca przywołać może jedynie rozpacz dziecka i jego pęknięte serce". Czyżby gryf przybył tu właśnie dla Indii? Dziewczyna zbierała się z podłogi tuż obok niego, kalecząc dłonie porozrzucanymi wszędzie odłamkami, wpatrująca się w skrzydlate połączenie orła i lwa niczym zahipnotyzowana. Nagle chłopaka uderzyła niespodziewana myśl.

- Alleae... Słońce – wyszeptał, patrząc na majestatyczne zwierzę.

Gryf krzyknął przeraźliwie, a niemal wszyscy obecni w sali zakryli uszy. Jakieś niemowlę zaczęło płakać, krztusząc się własnym szlochem, niektórzy służący uciekli w popłochu z pomieszczenia, a kilka kobiet zemdlało, opadając ciężko w ramiona równie zdumionych mężów. Z tego powodu wielu nie usłyszało drugiego, znacznie cichszego dźwięku. Jednak Josh, którego słuch wyostrzył się podczas niezliczonych leśnych wędrówek, natychmiast się odwrócił. Jego oczom ukazał się całkowicie niespodziewany widok. Ciemnowłosa kobieta, z której szyi zwieszał się niezwykły, granatowy kamień opleciony srebrem, właśnie wyciągała zakrwawiony nóż z piersi władcy, który z całkowicie zaszokowanym wyrazem twarzy osuwał się na kolana z dłonią na broczącej krwią ranie.

~*~

Diane od początku pilnie obserwowała zgromadzone w sali osoby. Wprowadzony do pomieszczenia chłopak, którego obwołano Dzieckiem Słońca, był właśnie taki, jak kobieta to sobie wyobrażała; pochodzący z ludu, dumny mimo strachu, z czymś w rodzaju dzikości w spojrzeniu. Natomiast to, co wydarzyło się później, całkowicie ją zaszokowało. India Neilla Lawiska Dzieckiem Słońca! Panienka z dobrego domu, szlachcianka, czysta Arwijka, jedyna dziedziczka starożytnego i porażająco bogatego rodu. Ostatnia osoba, którą Diane posądziłaby o bycie wybawieniem dla Midirańczyków, Iiseńczyków, Shawnijczyków i przedstawicieli magicznych ras. Ostatnia osoba, którą Diane posądziłaby o ofiarowanie własnego życia w zamian za życie mieszańca.

Kobieta czuła instynktowny wstręt do wszystkich dzieci Allyary i Quintusa, którzy, według ich własnych wierzeń, jako jedyni pełnoprawnie napili się ze źródła wody bez skazy. Jednak kimkolwiek nie byłoby Dziecko Słońca, Diane musiała je ocalić, jeżeli chciała powrotu świata, w którym nikt nie byłby ciemiężony przez arwijskich panów.

Gdy Janvier Neireen wystąpił z tłumu, miała ochotę prychnąć pogardliwie. Głupi, naiwny idealista. Od początku wiedziała, że nic w ten sposób nie osiągnie i on zapewne także zdawał sobie z tego sprawę. Lecz mimo to otwarcie wystąpił przeciwko królowi, bez żadnych szans na powodzenie. A dla czego? Dla mglistej, dawno minionej miłości, której owoc nigdy nie powinien był pojawić się na świecie. Dla uczucia do leśnej dzikuski, śniącej przeszłość i mówiącej zagadkami. Mieszańcy byli bowiem tworem nieakceptowanym nawet przez ludzkie rasy stworzone przez pomniejszych bogów i Dzieci Jaggjada czystej, magicznej krwi. A siewcy snów w najbardziej tolerancyjnych kręgach zwykli uchodzić za dziwaków. W innych miejscach znano pod mianem leśnych obłąkańców.

Janvier Neireen był naiwnym głupcem, jeżeli poświęcał wszystko dla martwej kobiety, która obdarowała go bagażem w postaci wyklętego syna, nie będącego ani człowiekiem, ani siewcą snów. A India Lawiska zachowała się jeszcze mniej rozsądnie, myśląc, że zdoła uratować tego chłopaka, skazanego na śmierć w chwili urodzenia.

Miłość to domena słabych, pomyślała Diane, patrząc na drżącą rękę Janviera Neireena, w której dzierżył miecz. Kochała ojca bardziej niż kogokolwiek innego na świecie i to uczucie ją zniszczyło. Nigdy nie pozwoliła sobie na coś podobnego ponownie, nawet, a może w szczególności w stosunku do Jespera.

Gdy świetlik w suficie roztrzaskało potężne gryfie ciało, jako jedna z nielicznych zachowała trzeźwość umysłu. Natychmiast sytuacja rozjaśniła się w jej głowie. Teraz albo nigdy, zrozumiała, instynktownie przeczuwając, że lepsza okazja się nie nadarzy. Wszyscy nielojalni kobiecie zbrojni opuścili towarzystwo króla, rzucając się w kierunku mistycznego stwora, górującego nad szlachcicami w popłochu odsuwającymi się jak najdalej od niego. Nic zresztą dziwnego, większość z nich uważała istnienie gryfów za bajkę dla dzieci. Nawet legenda o tym, że niegdyś zamieszkiwały góry Javrona, stopniowo odchodziła w zapomnienie.

Diane stała blisko tronu, na tyle blisko, że wystarczyła chwila, by znalazła się tuż przy królu. Ludzie, których zwerbowała, bez zbędnych pytań usunęli się z drogi pół-Midiranki. Zza fałd sukni wyciągnęła wcześniej przygotowany nóż. Błyskawicznym ruchem wbiła go w pierś władcy, który, zupełnie się tego nie spodziewając, nie zdążył w żaden sposób zareagować. Krew trysnęła na jej dłonie i bogatą szatę Aarona Abrascana. Tuż przed tym, nim spadł z tronu, by w konwulsjach utopić się we własnej krwi, z satysfakcją zauważyła w jego szarych oczach strach.

- Sczeźnij w ogniach Aganaru – wycedziła, z całą nienawiścią wypowiadając budzącą grozę nazwę krainy, do której według wierzeń trafiali ludzie o czarnych duszach.

Wyciągnęła nóż i z pogardą spojrzała na drgające zwłoki niegdyś pełnego majestatu człowieka, który zniszczył Iis, zniszczył jej świat, doprowadził do śmierci ojca. Trafiła tam, gdzie chciała. Prosto w serce. Tak, jak życzyłby sobie tego Enok Pehrsson.

Usłyszała przeraźliwy krzyk i następujący po nim gwałtowny płacz dziecka. Odwróciła się. Cornelie z Bylonnów trzymała się za serce, a w jej oczach wykwitł wyraz przerażenia. Ledwie zerknęła na dogorywającego męża, całą uwagę skupiając na nożu w dłoni Diane.

- Straże! – zawołała piskliwie.

W ramionach trzymała płaczącego Aetherleda, zwróconego przez przestraszoną służącą, która uciekła wraz z innymi, gdy gryf dostał się do pomieszczenia przez świetlik w suficie.

Jednak gwardziści się nie zjawili. W sali panował niemożliwy do opanowania chaos; szlachcice i służba w popłochu próbowali ją opuścić, tym samym blokując wejścia, którymi do środka mogliby dostać się zbrojni. Rozwścieczony gryf tratował atakujących go strażników, jedynych w pomieszczeniu lojalnych koronie. Większość pozostałych współpracowała z Diane, bądź, widząc rozwój wypadków, przyłączyła się do niej w akcie desperacji, po raz pierwszy od lat słysząc wołanie dawno utraconej niepodległości. Kobieta planowała to przedsięwzięcie odkąd tylko dostała się w ręce Arwijczyków i została niewolniczą służącą. Choć była wtedy zaledwie dziewczynką, od początku poświęcała każdą minutę istnienia myślom, w jaki sposób dostanie się z powrotem do domu. Dowiedziała się o przepowiedni, zdobyła wysoką pozycję, wkupiła się w łaski Sarrasa. A wszystko to, by znów zobaczyć Iis. Dom. Jedyny, jaki miała.

Nieopodal zrozpaczonej królowej, która własnym ciałem próbowała zasłonić syna, stała księżniczka Chattie, pogrążona w rozterce. Patrzyła to na Diane, to na matkę, nie mogąc zdecydować się co zrobić. Gwałtowna śmierć ojca widocznie nie wywarła na niej większego wrażenia. Panna Pehrrson nie była zaskoczona. Uczucia łączącego księżniczkę z ojcem nie sposób było nazwać miłością.

Mimo tej wyraźnej rozterki Diane dokładnie wiedziała, że nie zrobi nic. Chattie Arystea Abrascan będzie biernie przyglądać się śmierci brata i nie wykona choćby ruchu, by go uratować. Od początku tkwiła w niej niszcząca zazdrość, teraz wreszcie widzialna dla świata.

Kobieta postąpiła krok na przód. Cornelie z Bylonnów szlochała rozpaczliwie, obejmując syna. Jej cztery młodsze, przerażone córki już wcześniej zniknęły w tłumie. Ktoś chyba próbował bezpiecznie wyprowadzić je z sali, ale trudno powiedzieć, czy udało się to wśród chaosu, który opanował pomieszczenie. Cornelie z Bylonnów nie zdecydowała się jednak powierzyć nowo narodzonego syna w czyjekolwiek ręce, co dla Diane było szczęśliwym rozwojem wypadków, a dla arwijskiej monarchii początkiem końca.

- Nie krzywdź mojego syna, błagam! – jęknęła oblana łzami królowa. Nie wyglądała już jak wielka pani, gdy stała tak, zrozpaczona, z podkrążonymi oczami, ledwie trzymająca się na nogach. Ona także nie przejęła się śmiercią męża. Z pewnością nie traktował żony w najlepszy sposób, więc w chwili zagrożenia życia kobieta całą swoją energię poświęciła na ochronę syna. Diane nie miała jednak żadnych skrupułów; następca tronu musiał zginąć, nie było co do tego żadnych wątpliwości. Księżniczki będzie można wydać za Iiseńskich lordów, umacniając pozycję kraju lodu i śniegu, ale chłopiec – to już zupełnie inna historia. Jako dorosły człowiek mógłby wzniecić bunt i doprowadzić do kolejnego przelewu iiseńskiej krwi, a na to Diane nie mogła pozwolić. Kobieta rozumiała, że to ona musi przelać krew Aetherleda. Nikt inny nie odważyłby się tego zrobić. Żaden człowiek wychowany w cieniu strachu, jakim emanowali Arwijczycy, nie podniósłby ręki na królewskiego dziedzica, nawet po śmierci jego ojca.

Nagle, zupełnie niespodziewanie, tuż obok niej pojawił się Jesper. Położył dłoń na ramieniu kobiety.

- Nie rób tego, Diane. Nie kalaj rąk krwią niewinnego dziecka – nalegał.

Kolejny sentymentalny głupiec, pomyślała, strząsając dłoń Iiseńczyka ze swojego ramienia.

- Nie, Jesper. To właściwa droga. Małe dziecko łatwo podmienić. Wokół spadkobiercy tronu łatwo mogłaby utworzyć się rebelia. To przecież krew z krwi Aarona Abrascana.

- To tylko dziecko – odparł martwo.

- Nie. – Pokręciła głową. – To nasiono, które może przynieść zatrute owoce.

Ruszyła przed siebie, jednak Jesper ją zatrzymał.

- Nie rób tego, jeśli mnie kochasz – prosił.

Uśmiechnęła się krzywo.

- Nigdy nie twierdziłam, że cię kocham, Jesper.

Jego spojrzenie niespodziewanie stwardniało.

- Diane, twoja siostra jest tu, na tej sali. Jeśli skrzywdzisz to dziecko, nigdy jej nie poznasz. Więcej nie zobaczysz też mnie.

Znieruchomiała.

- Erin? – wyszeptała, mrużąc oczy.

- Tak. Odnalazłem ją kilka dni temu.

Diane zamknęła oczy, bezgłośnie odmawiając modlitwę do bogów, którzy już tyle razy ją opuścili.

- Odejdź, Jesper. Zabierz ją w bezpieczne miejsce. A teraz po prostu odejdź.

- Dowie się o wszystkim. Dowie się, że jej siostra była morderczynią, splamioną niewinną krwią dziecka – zaznaczył.

Odetchnęła głęboko.

- Po prostu odejdź, Jesper.

Tchórzu, idealisto o niemożliwych marzeniach, człowieku żyjący przeszłością. Może uda ci się przeżyć na tyle długo, by dostrzec, jak wielki popełniłeś błąd. 

Przez chwilę tylko na nią patrzył, po czym odbiegł w tłum, więcej się nie odwracając. Wtedy widziała go po raz ostatni. Nigdy więcej nie dotarła też do niej żadna wieść o siostrze.

Spojrzała na zroszony krwią nóż, po czym na oblaną łzami matkę kurczowo ściskającą w ramionach zapłakanego chłopca, z którymi nie miała gdzie uciekać.

- Tak mi przykro – powiedziała Diane bez cienia emocji w głosie.

~*~

Gdy Josh nieznacznie się podniósł, India natychmiast wyczołgała się spod jego ciała. Rozejrzała się. Wokół panował chaos. To właśnie tak musi wyglądać Aganar, pomyślała, obserwując szaleńczą, ludzką panikę. A potem zobaczyła gryfa. Patrzył prosto na nią, piękny, potężny, skrzydlaty, jasny jak samo słońce. Wstała, spoglądając w jego złociste oczy jak zahipnotyzowana. Poczuła, że Josh staje obok niej, cały oblany krwią, oddychając ciężko. Miał wyraźny problem z utrzymaniem się na nogach.

- Pozbyłeś się łańcuchów zauważyła - India.

- Strażnika, który trzymał klucze, przebił na wylot olbrzymi kawałek szkła – odparł.

Jednak nim dziewczyna zdążyła powiedzieć coś jeszcze, natychmiast jej przerwał.

- Król nie żyje – wydyszał. – Dwa słońca się spotkały. Musimy stąd uciekać, Indio.

Spojrzała mu głęboko w oczy. Ledwie zrozumiała, co powiedział. Król nie żyje? Jak to możliwe? Odwróciła się w kierunku tronu, by zachwiać się na widok spoczywającego na posadzce trupa. Kałuża krwi, odwrócona ku ziemi twarz. A dookoła chaos, dziecięcy płacz, strażnicy rzucający się na pięknego gryfa, który bez trudu rozdzierał ich potężnymi pazurami. Zakręciło się jej w głowie, którą spieszne odwróciła, by natychmiast obficie zwymiotować. Josh próbował ją podtrzymać i coś powiedzieć, ale po chwili sam się zachwiał, z bólem wyraźnie widocznym na obliczu. Krew, wszędzie krew. India podtrzymała chłopaka, gorączkowo zastanawiając się, co robić. Wszystkie wyjścia zatarasowane, Josh z powodu upływu krwi ledwie był w stanie pozostać przytomny, chaos, chaos, chaos... Chciała uciekać, ale nie wiedziała gdzie, jak. Josh leciał jej przez ręce. Jak uzyskać pomoc, gdy najbardziej się jej potrzebuje? I gdzie, na bogów, podziało się drugie słońce?

Nagle gryf rozpostarł skrzydła. Był ogromny, wypełnił niemal jedną czwartą sali. Krzyknął rozdzierająco, odrzucając na boki ostatnich atakujących go żołnierzy. I wtedy India wreszcie dostrzegła, co powinna zrobić. Chwyciła Josha pod ramiona i pociągnęła go w kierunku zwierzęcia. Chłopak był ciężki, ciągnął ją ku ziemi, jednak nie nawet nie pomyślała o tym, by go zostawić. W końcu, zdyszana, pokryta warstwą krwi i potu, dobrnęła do potężnego stworzenia. Gryf ugiął przed nią przednie nogi. Ledwie żywa ze zmęczenia i nadmiaru emocji wskoczyła na jego grzbiet i, mobilizując wszystkie siły, które jej pozostały, wciągnęła tam chłopaka, który co chwilę tracił i odzyskiwał przytomność. Nagle poczuła, że coś chwyta ją za nogę. Zanim zdążyła kopnąć, by się wyswobodzić, dostrzegła, że tym czymś był sam Janvier Neireen, zmęczony, z kropelkami krwi pokrywającymi spoconą twarz, ale niewątpliwie żywy.

- Niech bogowie cię błogosławią, dziewczyno! – krzyknął, odsuwając się. – Chroń mojego syna i powiedz mu, że... Że przepraszam go za wszystko. Chciałbym, żeby mógł mieć normalne życie, ale nie zmienię już przeszłości. Teraz uciekajcie, w Arwii żadne z was nie ma przyszłości, a teraz zapanuje tu chaos. Uciekajcie i... Niech bogowie was błogosławią!

Oblizała spierzchnięte wargi.

- Dziękuję – wyszeptała, bojąc się zastanawiać nad tym, co stanie się z Arwią po śmierci króla i jak potoczy się jej własne życie. Musiała bowiem ślepo zaufać pięknemu zwierzęciu, na którego grzbiecie siedziała, nie mając wszakże pojęcia, gdzie może ją unieść.

Janvier uśmiechnął się i klepnął bok gryfa, ponaglając go do odlotu. Stworzenie rozłożyło skrzydła i skoczyło w powietrze. Wtedy India widziała Sinneę po raz ostatni.


~*~

Witajcie!

Oto ostatni rozdział, jeden z najdłuższych w całej ŚS, bo liczy ponad cztery tysiące słów. Jutro opublikuję epilog i podziękowania :)

Co sądzicie o takim finale? Każda opinia jest dla mnie bezcenna, bo trudno mi obiektywnie ocenić własny twór ;)

Tymczasem życzę Wam, żebyście nie popadali w depresję i dzielnie się trzymali :)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro