5. Król nad królami

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Król nad królami 

Henryk Olinor-Burgia siedział na swoim narowistym koniu, co chwilę spoglądając na list, który przed chwilą wręczył mu posłaniec. Wieści z Adry nie były pomyślne, czego zupełnie się nie spodziewał. Patrząc na jego spokojne oblicze, trudno było powiedzieć, aby coś go poruszyło. Przebiegł wzrokiem po zakodowanym tekście, aby sprawdzić, czy dobrze go odczytał. Niestety, jak donosił jeden z jego agentów w Adrze, okazało się, że ma córkę. Komplikowało to jego sprawy rodzinne, ale uspokoił się po chwili.

To tylko córka, o ile w ogóle to prawda — pomyślał, zgniatając list z drogiego, unikatowego papieru. Córka nie miała dla niego znaczenia i wiedział, że nikt w Monte Ro się nią nie zainteresuje. Skoro jest, to niech sobie będzie. To wewnętrzna sprawa Adry, co zrobi z dzieckiem. Tak szczerze powiedziawszy, to mogą w ogóle nic nie robić — rozmyślał Henryk, marszcząc czoło, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Jednak gdyby to był syn... Syn to zupełnie coś innego. Gdyby Cezar żył, wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej." Wiedział, że nadal byłby królem i nigdy by nie abdykował. Bez Cezara nie chciał takiego życia, jakie kiedyś wiódł i wycofał się z życia kraju. Oddał koronę bratu. Poruszył dawno tłumione w sobie myśli i uczucia, po czym szybko je odgonił. Przez te wszystkie lata nauczył się tego.

Poprosił posłańca o zapalniczkę i spalił list z wieściami z Adry, która leżała na drugim końcu królestwa i tak naprawdę niewiele go interesowała. Nikt nie musiał wiedzieć o tym, co było w liście. Nie miało to dla niego żadnego znaczenia.

Bardziej niepokoił go ten drugi list. Ten, który rano dostarczył mu wielki ptak, wprowadzając niesamowity popłoch wśród stada koni. Wcale nie dziwił się, że zwierzęta spanikowały, bo cień wielkiego orła był olbrzymi, a sam ptak, gdy wylądował, był wielkości potężnego wojownika. Mógłby zabić człowieka jednym uderzeniem dzioba lub wbić wielkie szpony w grzbiet konia i porwać go w górę jako zdobycz.

Przy okazji Henryk spalił i ten list. Patrzył na jasny płomień, jak obejmował drogocenny papier, a potem upuścił go na ziemię, aby rozsypał się w pył. Wystarczy, że on wiedział, iż nadchodzi córka księżyca i jej pojawienie się to tylko kwestia czasu. Inni nie musieli jeszcze o tym wiedzieć. Powie im we właściwym momencie.

– Panie, wszyscy już czekają... – zagadnął jego oficer przyboczny.

Mężczyzna spojrzał na niego ciemnymi oczami, zmarszczył grube, proste brwi i skinął głową na zgodę. Ruszyli. Jego majestatyczna postać górowała nad okolicą. Wciągnął powietrze do płuc, aby uspokoić zbłąkane myśli, po czym wypuścił je powoli. Pogonił konia i zjechał w dół wzgórza wraz ze swoimi przybocznymi, którzy jechali za nim, tworząc jego wielką, imponującą eskortę.

Był potężnym mężczyzną odzianym w drogie, ale skromne szaty. Jego włosy były ciemne, z wyraźnymi oznakami siwizny, a bystry, przebiegły wzrok rejestrował wszystko, co go otaczało. Henryk Olinor-Burgia był niezrównanym wojownikiem i dawno temu przestał udzielać się publicznie. Chciał pozostać zwykłym człowiekiem i długo mu się to udawało.

Wjechali przez drewnianą ozdobną bramę na czele całego orszaku na teren wiejskiej posiadłości i długą prostą drogą kierowali się w stronę wielkiego, murowanego domu z drewnianym tarasem.

Lubił to, co teraz robił. Nie interesowała go Adra, wielka polityka czy sława, gdyż zmierzał w zupełnie przeciwną stronę. Właśnie przekroczył wschodnią granicę Monte Ro i znalazł się na terenie Cetioru, żyznego, rolniczego królestwa, skąd miał skierować się na południe, do królestwa Assos i jego świętego miasta Czad, które było dla niego szczególnym miejscem.

Po raz pierwszy dotarł tam, gdy miał już za sobą wielkie podboje, gdy wygrał największe bitwy tego stulecia i poukładał świat według swojej myśli, myśli największego wojownika, jakiego zrodziła ziemia. Wkroczył tam wtedy na czele największej armii świata i nic nie było w stanie go wtedy zatrzymać. Podbił i podporządkował sobie całe Assos i bez sentymentów pozbył się wszystkich, którzy nie chcieli mu się pokłonić czy poddać. Tam, w świętym mieście, przeżył duchową ucztę, czego w ogóle się nie spodziewał. Usłyszał i zobaczył rzeczy tak dziwne, że pozwolił, aby naznaczono go srebrną wodą. Jednak wtedy nie do końca wiedział, z czym się to wiąże. Nie znał wszystkich szczegółów i nie potrafił sobie nawet wyobrazić, jak bardzo zmieni się jego życie. Potem, gdy odczuł już skutki naznaczenia, przez ponad rok nie mógł pogodzić się ze zmianami, które w nim zaszły. Był zdrowszy i silniejszy niż w czasach swej największej sprawności. Błyskawicznie układał swoje plany i wszystko analizował. Stał się jeszcze potężniejszy, mimo że miał już wszystko i nie potrzebował siły, którą otrzymał w darze. Nadal cieszył się tymi wszystkimi darami, ale nie miały one dla niego znaczenia. Tolerował je tylko, bo mimo swej potęgi i niezwykłości, nie były w stanie pomóc mu w uratowaniu syna.

Henryk rozejrzał się dookoła i uśmiechnął się delikatnie jednym kącikiem ust. Ci, którzy go znali, wiedzieli, że jest to jego znak rozpoznawczy. Zsiadł z konia i oddał wodze jednemu ze swoich żołnierzy. W asyście swych adiutantów ruszył do dworu, przy którym stanęli, ale nie wszedł do środka. Przy drzwiach powitali go gospodarze. Mężczyzna, cetiorski właściciel ziemski i jego synowie skłonili się nisko, a kobiety, zwyczajem Cetioru, trzymały się z tyłu, w holu domostwa. Zerknął celowo na nie, aby napędzić im strachu, chociaż zupełnie go nie interesowały. Wdzięczny za gościnę zaproponował, że usiądzie tu przed dworem w dużej altanie, którą widział w ogrodzie i z której miałby doskonały widok na wszystko, co go interesowało. Był pewien, że nikt nie będzie mu tam przeszkadzał. W ten to dyplomatyczny sposób wykręcił się od ich towarzystwa. Nie miał ochoty na konwersacje i przymilanie się gospodarzom. Potrzebował odpoczynku i chwili dla siebie.

Postawił kapury przy wejściu do altany, a ludziom dał wolne, aby i oni w końcu odpoczęli po długiej męczącej podróży. Wiedział, że nieproszeni goście nie podejdą i nie będą mu przeszkadzać widząc potężnych sztucznych ludzi na straży. Mieszkańcy Cetioru bez problemu rozróżniali kapury od ludzi, chociaż nie dysponowali tak nowoczesnymi jednostkami jak Monte Ro. Wiedzieli jednak, że nie powinni nawet podchodzić do kapurów należących do niego.

Skinął dłonią na swoich dwóch adiutantów, Karla i Pergala, aby podeszli i zajęli miejsce z nim przy stole.

– Wyjmijcie teczki i sprawdźcie dane – polecił.

Usiadł i patrzył, jak uruchamiali pierwszą z nich i przez chwilę błądzili wzrokiem po wyświetlonym tekście. Był niecierpliwy, głodny i czekał na zapowiedziany posiłek, ale wiedział, że nie to jest powodem jego poddenerwowania.

Ciągnął z sobą do Czadu olbrzymi oddział wojska, który ulokował na obrzeżach tego rolniczego miasteczka, aby nie niepokoić mieszkańców oraz grupę młodych ludzi, których szkolił od prawie trzech lat. Rozejrzał się. Byli w obrębie dworskich zabudowań. Zabronił im chodzić po miasteczku i robić zamieszanie.

Przybycie oddziałów Monte Ro zawsze wywoływało poruszenie wśród zwyczajnych, prostych ludzi. Chcieli zobaczyć żołnierzy największej armii świata. Podziwiali ich zbroje, ich broń i całą organizację. Niektórzy nigdy ich nie widzieli, inni przed nimi uciekali, a jeszcze inni lgnęli do nich, aby otrzeć się chociaż na chwilę o wielki i potężny świat Monte Ro, o królestwo, które rządziło całym światem.

Tak było również i teraz. Mieszkańcy miasteczka przychodzili tutaj i obserwowali ich zza ogrodzenia. Z zainteresowaniem przyglądali się temu, co dzieje się przed dworem, wyciągali szyje i komentowali różne rzeczy, które ich zainteresowały. Inni podchodzili bliżej. Dyskutowali i podziwiali żołnierzy.

Henryk skupił się na swych bezpośrednich podopiecznych. Szkolił ich prawie trzy lata i znał każdego z nich na wylot. Patrzył, jak z chłopców stają się prawdziwymi mężczyznami, obeznanymi w walce. Pola bitew nie były im obce, a zapach przelanej krwi ich nie przytłaczał. Tacy mieli być. Bezwzględni, groźni i wyjątkowi. Z satysfakcją stwierdził, że zrobił z nich wspaniałych obrońców ojczyzny, niezrównanych i prawie niepokonanych. Wprawdzie był w stanie pokonać każdego z nich, ale tylko on to potrafił. Wiedział, że jeszcze rok, może dwa lata szkolenia i będą lepsi od niego, ale aby tak się stało, muszą zgodzić się na jego plan, o którym jeszcze nie wiedzieli. Uśmiechnął się. Tę tajemnicę miał zamiar zdradzić im dopiero w samym świętym mieście Czad.

Teraz spoglądał na nich i widział, jak cieszą się dzisiaj życiem, jak śmieją się i bawią. Nie mieli do tego wielu okazji. Nie odpuszczał im i zgodnie z zawartą z nimi umową, zmuszał ich na co dzień do ciężkiej pracy, aby stali się takimi ludźmi, jakimi planował ich stworzyć.

To nie był jego pomysł. Gdyby chodziło o niego, pozostałby w stolicy, w swojej kryjówce i pielęgnowałby swój ogród. Niestety, pewnego pięknego dnia, a w Monte Ro tylko takie dni się zdarzały, brat przyszedł do niego i poprosił go o przysługę. Uparł się, aby on, emerytowany, stary wojownik, szkolił jego syna i jego przyjaciół. Oczywiście odmówił prośbie brata. Następnego dnia przyszedł do niego bratanek i błagał go o to samo. Odmówił i jemu. Nie miał zamiaru ruszać się z Górnego Zamku, gdzie żył sobie spokojnie. Uległ i teraz był tutaj, w południowym Cetiorze.

Patrzył teraz, jak młodzi oficerowie zagadują zgromadzonych przy prostym ogrodzeniu ludzi. Nie miał jednak wątpliwości. Chodziło im bardziej o kobiety stojące z tyłu. Aż dziwne, że przyszły tutaj, bo Cetior ukrywał je przed obcymi i najczęściej gospodarze udawali, że nie ma ich w domu. Jednak one przyszłyj, ale bały się podejść bliżej. Nie dziwił się, widział już takie zachowanie nie raz. Majestat Monte Ro przytłaczał i przyciągał prawie każdego. Kusił i fascynował.

Rozmawiali na odległość i Henryk był pewien, że będą tak rozmawiać do rana i nie skuszą tych kobiet, aby podeszły. Może jutro, może pojutrze, gdy się z nimi oswoją, z brawurą, młodością i pewnością siebie młodych mężczyzn. Gdy runą granice uprzedzenia i strachu. Jednak ich już tu nie będzie. Odjadą jutro rano.

Henryk znowu się uśmiechnął i wygodnie rozsiadł się na ławie. Wyciągnął przed siebie nogi. Znał ich sztuczki. Wiedział, co stanie się za chwilę, gdy nie poradzą sobie sami i sięgną po swoją tajną broń. Nie pierwszy raz mieli przed sobą oporne panny i ich strażników. Nie musiał długo czekać. Zaczęło się. Zaczęli rozglądać się i wołać jego bratanka.

Marco był wyjątkowy pod każdym względem. Nawet Henryk zastanawiał się nie raz, do kogo był podobny. Na pewno do swojego ojca, króla Xawiera. Młody książę był wysoki, a nawet poruszał się tak samo, jak mężczyźni w ich rodzinie. Jednak kolor jego oczu i usta nie były podobne do tych, jakie mieli potomkowie ich rodu. To akurat musiał odziedziczyć po matce. Brat nigdy nie powiedział, kim była matka Marca, ale wiedział, że bratanek sam kiedyś zapyta o kobietę, która wydała go na świat. Teraz zajmowały go inne rzeczy.

Młody książę zdawał sobie doskonale sprawę, jakie wrażenie robi nie tylko na kobietach, i przeważnie trzymał się z boku. Nie brał udziału w zabawach i gierkach towarzyszy, gdyż zawsze efekt był jeden. Wszyscy mu się przyglądali z zachwytem, a potem wręcz mu się narzucali. Chciał dać szansę swoim przyjaciołom z drużyny, gdyż gdy tylko się pojawiał, wywoływał sensację. W takich momentach Henryk uzmysławiał sobie, że ten młody mężczyzna poradzi sobie z ludźmi nawet bez miecza w dłoni. Kochał go jak syna, chociaż Cezara nikt nie był mu w stanie zastąpić. Spoglądał na bratanka i widział uśmiech Cezara na jego obliczu i wiedział, że i on tak samo się uśmiecha. Pewne cechy powielały się w ich rodzinie i akurat ten uśmiech mieli wspólny.

Henryk siedział i słuchał sprawozdania z całego dnia, które raportowali mu adiutanci, i z zadowoleniem śledził to, co działo się przy ogrodzeniu. Marco uwielbiał konie i wraz z kapurami robił ich przegląd. Był zajęty i bardzo zaangażowany w to, co robił. Dopiero po dłuższych namowach przyjaciół zgodził się przerwać swoje zajęcie i podszedł do ogrodzenia, gdzie zgromadziła się prawie cała jego drużyna. Już po chwili Henryk zauważył, że znów działo się to samo. Wszyscy zebrani, zarówno kobiety, jak i mężczyźni, z ciekawością mu się przyglądali, sami zagadywali i krok po kroku podchodzili do ogrodzenia, które ich oddzielało. Z zachwytem wpatrywali się w hipnotyzujące, piękne oczy jego bratanka. Nawet ubrany tak samo jak inni, w mundur wojsk Monte Ro, wyróżniał się nie tylko urodą, ale pewnym magnetyzmem i dostojeństwem, które od niego biło.

Był zadowolony i dumny z tego chłopaka. To dla niego tu był i przez niego szkolił jego i jego przyjaciół. Przekazywał im swe umiejętności i swoją wiedzę. Nie zdradził im tylko jednego, a mianowicie tego, po co jadą do Assos, do świętego miasta Czad. Nikomu nie powiedział, dlaczego podjął się misji szkolenia tych młodych ludzi. Prawda była natomiast taka, że parę dni po wizycie brata, wielki ptak przyniósł mu wiadomość od starej wiedźmy z Gór Śnieżnych. Klęła się na wszystko, co w życiu przeżyła, że Bristoram spotkał nową córkę księżyca. Jeżeli to była prawda, Henryk musiał zabezpieczyć nie tylko swój kraj, ale i cały świat przed tą kobietą. Pojawienie się jej na świecie nie wróżyło nic dobrego. Henryk posiadał chyba całą dostępną wiedzę na temat córki księżyca i wiedział, że istota ta pojawia się raz na pokolenie. Potężna i charyzmatyczna, ciągnie za sobą wielką i oddaną jej armię i niszczy cały porządek zastanego świata, a przecież on sam stworzył ten świat i przelewał za niego krew. Nie mógł dopuścić, aby ktoś zniszczył dorobek jego życia. Musiał stworzyć naznaczonych, bo córkę księżyca należało jak najszybciej zabić.

On swoją odnalazł i zabił, gdy była jeszcze dzieckiem. Patrzył, jak uchodzi z niej życie, jak jej krew rozlewa się po posadzce podłogi w pałacu Penny w Stoprze. Dzięki temu dał światu pięćdziesiąt lat względnego spokoju, chociaż Archipelag Miliona Wysp, Warimonti do dzisiaj nie zapomnieli mu, że zabił ich rodaczkę, dziecko admirała ich floty.

Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak trudne zadanie stoi teraz przed nim. Trudniejsze nawet od tego, do czego zamierzał namówić tych młodych ludzi w świętym mieście Czad. Będzie musiał pojechać do Azalii i tam, w Lalikii Galatei, w klasztorze, będzie musiał porozmawiać z matką przełożoną, jak odnaleźć kogoś, o kim na razie nic nie wie. Będzie musiał odnaleźć córkę księżyca i zabić ją, zanim stanie się silna i niepokonana, niebezpieczna dla całego świata.

------------------------


Co sądzicie?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro