8. Naznaczony

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Naznaczony

Dolina Alabus

Marco widział w swoim życiu już wiele, a to dlatego, że od dziecka był przygotowywany do objęcia tronu Monte Ro. Znał swój kraj jak własną kieszeń, doskonale orientował się w polityce jaką prowadzili i miał u swego boku najlepszych ludzi, a przede wszystkim, mógł liczyć na swojego wuja Henryka.

Jednak gdy przekraczali wąską dolinę Alabus, poczuł się, jakby był w zupełnie innej bajce i szedł tunelem czasu. Ściany doliny z każdym krokiem pięły się wyżej, odsłaniały warstwy skalne, układające się w ciekawe wzory i zmieniały kolor z czarno-zielonego w czerwony. Miał wrażenie, że obserwuje go tysiące oczu i że zza jakiegoś krzaczka wyskoczy za chwilę małe mityczne stworzenie. Właśnie tędy wkroczyli na czele długiej kolumny wojsk do kolejnej krainy, królestwa, które wcale nie było im przychylne.

Świat Assos był ciepły, upalny, przesycony czerwienią i pomarańczem otaczających ich wzgórz. Pustynny, o ubogiej roślinności, a czasami po prostu jałowy, pozbawiony życia.

Tak właśnie myślał o nim Marco i jeszcze nie wiedział, jak bardzo się mylił. Siedział na swoim rumaku, równy krok zwierzęcia wprawiał jego ciało w regularny rytm. Doskonale jeździł konno i mógłby całymi dniami nie schodzić z grzbietu tego wyjątkowego ogiera.

Dookoła byli ludzie, tacy jak on, jego przyjaciele. Cała jego drużyna i niekończąca się kolumna wojsk, które im towarzyszyły. Obejrzał się za siebie i zobaczył szeregi ciągnące za nimi. Chorągwie powiewały nad głowami, a oczy capurów bacznie śledziły całą okolicę. Nad wojskiem unosił się czerwony pył, który wzbijał się, gdy setki końskich kopyt uderzały o zwartą, piaszczystą glebę.

Jego ludzie jeszcze nie wiedzieli, po co jadą do świętego miasta Czad. On już wiedział i wcale mu się to nie podobało. Był milczący i pogrążony w rozmyślaniach. Dokładnie analizował wszystko, co powiedział mu poprzedniej nocy wuj.

Henryk był bratem jego ojca i osobą najbliższą jego sercu. To on prowadził go i uczył wraz z ojcem wszystkiego, co mogło mu pomóc w jego przyszłym życiu. Przypomniał sobie jak pewnego dnia poszedł do wuja i prosił go, praktycznie uparł się, aby ten emerytowany, stary wojownik, szkolił go i jego przyjaciół. Oczywiście mężczyzna odmówił jego prośbie. Nie miał zamiaru znowu się angażować w życie kraju. Nie chciał ruszać się z Górnego Zamku, gdzie żył sobie spokojnie i pielęgnował swój ogród. Jednak Marco był tak samo uparty jak Henryk i nachodził wuja, nie ustępował i prosił, aby podjął się tego zadania. Uległ mu w końcu i teraz byli tutaj.

Nie wiedział wprawdzie do końca, co spowodowało, że te doskonały wojownik zmienił decyzję i zaczął ich szkolić, ale w tamtym momencie bardzo się ucieszył. Z radości, całą drużyną pili do rana i świętowali. Niestety, przez następne trzy lata, często żałowali tej decyzji, tak bardzo im się obrywało na treningach i ciężkich wyprawach.

Patrząc jednak na to wszystko z pewnej perspektywy, Marco był bardzo zadowolony. Nawet nie wiedział, jak bardzo zmieni się przez te lata. Patrzył teraz na świat świadomie, tak jak tego nie potrafił żaden inny człowiek. Henryk zmieniał ich nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Był ich najwspanialszym nauczycielem i mentorem. Nikogo lepszego nie mogliby sobie wymarzyć.

Miniona noc, była pierwszą, którą spędzili na dzikich ziemiach królestwa Assos. Była to noc niespokojna, pełna dziwnych dźwięków, pohukiwania nocnych ptaków i ruchu dziwnych cieni w okolicy ich obozowiska. Prawie nie zmrużyli oka przez ciągłe alarmy.

Siedząc wczoraj przy ognisku ze swoim wujem usłyszał coś co go poraziło.

Mieli wjechać do Czadu i udać się do świątyni, gdzie wuj chciał naznaczyć ich srebrną wodą. Ze słyszenia Marco wiedział, że to niebezpieczna i prawie że niedostępna substancja. Śmiertelna w większych dawkach. Jednak Henryk wraz z mnichami ze świętego miasta chciał wlać w ich żyły nie jedną, a trzy śmiertelne dawki.

Jakoś nie chciało mu się wierzyć, że pewne rytuały związane ze srebrną wodą mogą z wojownika zrobić niezwyciężoną machinę. Podobno tylko mnisi z Czadu i mniszki z Laliki Galatei znali te obrzędy i potrafili przeprowadzić człowieka przez rytuał tak, aby nie stracił życia.

Jednak patrząc na wuja docierało do niego jeszcze coś. Jeżeli wuj mówił, że jest naznaczonym, to poniekąd tłumaczyło, dlaczego wyglądał, jak zdrowy dorodny mężczyzna w sile wieku, a nie tak, jak wskazywała na to jego metryka, na człowieka posuniętego już w latach. Był silny, szybki i tak zwinny, że on i jego przyjaciele nie potrafili go nigdy pokonać. Nikt mu nie dorównywał. Jego ciało i umysł pracowały szybko i prężnie. Analizując wszystko w lot i błyskawicznie podejmując decyzje. Coś w tym musiało być. On jednak nie był pewien tego, jak ma postąpić. Jak zareagować na propozycję wuja.

Jadąc tak teraz w zamyśleniu przez Assos i zmierzając do Czadu, analizował tę propozycję i nawet nie zauważył, jak Henryk podjechał do niego na swoim narowistym koniu.

– Wiesz, kto to córka księżyca? – zapytał.

– To nieokiełznane zło - wyrecytował pierwsze zdanie podawane we wszystkich baśniach i legendach. Mówili wczoraj sporo o tej istocie. Marco nie miał pojęcia, dlaczego wuj znowu wraca do tego pojęcia.

Znał z dzieciństwa opowieści o demonicznej królowej Berbei, która podpaliła całą ziemię i zniszczyła połowę ludzkości. To właśnie ona była córką księżyca i zmieniła świat na gorszy, siejąc śmierć i spustoszenie. Teraz czasy były inne, lepsze.

– Zdajesz sobie sprawę, że żyjesz w świecie, który to ja stworzyłem? – zapytał go znowu Henryk. – Zdobyłem królestwo po królestwie i narzuciłem im wiążące ich z nami traktaty pokojowe. Wypracowałem to, co teraz mamy. Pokój i spokój. Utrzymałem ten stan i przekazałem go twojemu ojcu - mówił patrząc w dal, przed siebie, jakby przywoływał w myślach tamte obrazy. – Musisz jednak wiedzieć, że byłem w stanie zrobić to wszystko tylko dlatego, bo jako naznaczony zabiłem córkę księżyca.

– Kobietę? – zapytał z pewnym niesmakiem Marco. Nie lubił zabijać kobiet, chociaż i takie rzeczy zdarzały się w jego życiu.

– Dziecko – wyjaśnił Henryk.

Marco zdziwił się i utkwił swe błękitne oczy pełne niesmaku w wuju. Jeszcze bardziej go to wszystko przeraziło.

– Dziecko? – dopytał, aby się upewnić. Był może żołnierzem, obrońcom kraju, ale nigdy by mu nie przyszło do głowy, aby zabić dziecko. Był wręcz przekonany, że takie rzeczy nie powinny się zdarzać, chociaż ich nie wykluczał.

– Tak – potwierdził Henryk. – Miała ledwie dwanaście lat.

– Nie wyobrażam sobie niczego straszniejszego niż zabicie dziecka – odparł młody następca tronu ubolewając nad tym, jak trudne musiało to być dla wuja.

– Trudniejsze od tego, jest zabicie kogoś kogo kochasz – odparł wuj i obaj na chwilę zamilkli.

– Na szczęście mnie to nigdy nie spotka – odpowiedział z ulgą Marco.

Wtedy usłyszeli przedziwny szum i obaj, jednocześnie spojrzeli w błękitne niebo. Nad nimi zawisła szara groźna chmura i z dziką furią, tnąc powietrze, zbliżała się do nich.

– Tarcze w górę! – krzyknął Henryk, aby ratować swoich ludzi.

Dla Marca było jednak za późno.

Wielka strzała spadająca z nieba wraz z całym stadem innych strzał, otarła się o brzeg biozbroi księcia i znalazła odsłonięte miejsce. Wbiła się akurat nad jego obojczyk, w zagłębienie, gdzie szyja łączyła się z ramieniem. Tam, gdzie w tętnicy szumiała i szalała krew.

– Nie! – ryknął z przerażenia Henryk, a jego niezniszczalne serce prawie pękło z rozpaczy, gdy widział, jak bratanek z trudem łapie powietrze, traci przytomność i osuwa się ze swojego konia prosto na czerwoną, pylastą ziemię.

Błyskawicznie zeskoczył ze swojego konia i osłaniając się tarczą wygenerowaną przez bransoletę na przedranieniu, przekazał dowództwo adiutantowi. Mógł zawsze na nich liczyć, bo sprawnie dowodzili jego wojskiem. W tym momencie Henryk pobłogosławił chwilę, w której jego brat Xawier uparł się, aby towarzyszyła im ta „mała armia".

Słowa Xawiera: Jedziesz na śmiertelnie niebezpieczną wyprawę z moim synem, naszym jedynym potomkiem i następcą tronu i nie wyobrażam sobie, aby nie dać wam tej ochrony.

Henryk szybko analizował sytuację. Obrażenia Marco, były śmiertelne, a on w zawierusze bitwy nie umiał mu pomóc. Nasłuchiwał, przez dwa uderzenia serca, czy ten żyje, a potem wyciągnął swój nóż. Rozejrzał się dookoła, czy w ferworze walki nikt nie widzi tego co robi i przeciął żyły w swoim lewym nadgarstku. Zerkał na boki, gdy strumień ciepłej, ciemnej krwi wlewał się w usta młodego księcia. Dusił go i nie pozwalał złapać tchu, ale ta krew była cenniejsza niż powietrze i oddech. Tylko tak mógł go podtrzymać przy życiu i sprawić, że pomoc nadejdzie na czas.

Tymczasem wojska Monte Ro osłoniły teren. Żołnierze stanęli w rzędzie i wygenerowali olbrzymie, przezroczyste tarcze, o które roztrzaskał się kolejny i kolejny grad strzał. Pole obronne działało.

Widząc co się dzieje, do Henryka i nieprzytomnego Marca podbiegł jeden z adiutantów:

– Panie? – zapytał Pergal patrząc jak jego przełożony owija skrwawiony nadgarstek kawałkiem  materiału wydartego z koszuli i mocno zaciska. – Jesteś ranny? Pomogę – zaoferował się.

Potężny mężczyzna potrząsnął tylko głową, że nie potrzebuje pomocy.

– A co z nim? – Pergal przyklęknął przy Marcu.

– Jeszcze żyje, a wy rozwalcie tych którzy to zrobili – warknął gniewnie Henryk.

– Wyślę rozpoznanie – zaproponował oficer.

– Nie trzeba, są za tamtym wzniesieniem – wskazał ręką miejsce, gdzie ukryli się wrogowie. – Rozwalcie ich i to doszczętnie, za to co zrobili.

Henryk nie potrzebował rozpoznania, był naznaczonym i widział więcej niż inni w ferworze bitwy. Poza tym ich wrogowie maskowali się czarami i doskonale rozumiał, że wzrok zwykłego człowieka nie potrafił przeniknąć zasłony czarowników.

– Bierz największy kaliber! – zawołał jeszcze za adiutantem.

*

Marco otworzył oczy i przez długi czas nie był w stanie zrozumieć tego, co widzi. Patrzył, a nie widział. Obudził się, a nadal śnił. Żył, a czuł, jakby był martwy. Wcale go nie było. Nie interesowało go gdzie się znajduje, jak wygląda sala, w której leży. Byt i niebyt - krawędź wszechświata. Czas przelatywał przez palce, a on nie był go w stanie zatrzymać.

Mrugnął powiekami. Ciało mu bardzo ciążyło. Wolał nieważkość i nicość, w której przebywał wcześniej, mimo że nie wiedział, co to było.

Jego narząd wzroku przekazał do mózgu pierwsze realne obrazy. Zarejestrował biel ścian i kolorowe światła odbijające się na tle tej bieli. Światło z witraży - pomyślał odkrywczo. Wtedy przypomniały mu się tysiące innych obrazów, które doprowadziły go w to miejsce.

Młody książę oprzytomniał na to wspomnienie i jakieś siły witalne wstąpiły w jego ciało. Usiadł gwałtownie na łóżku chwytając się za miejsce, w które wbiła się strzała. Ciężko oddychał czując pod palcami sporą, zasklepioną bliznę. Jego wzrok spoczął na wuju siedzącym w fotelu niedaleko jego łóżka.

– Przeżyłem – stwierdził.

– Tak – utwierdził go Henryk.

– Co się stało? – dopytał.

– Zostaliśmy napadnięci przez jedno z plemion Assos.

Krew zagotowała się w Marcu. Nie potrafił zrozumieć, jak mogli podnieść rękę na potęgę Monte Ro?!

Będzie musiał od tej pory wkraczać na nowe ziemie i do obcych miast tak, aby nikt nie ważył się podnieść na nich ręki. Zdepcze wszystko, co im będzie przeszkadzało i co stanie na ich drodze. Nie zatrzyma przemarszu kolumny, nawet jeżeli znajdzie się tam... dziecko. Osłoni oddziały i uruchomi całą dostępną broń, aby nikt nie ważył się ich atakować.

– A co z naszymi wrogami? – dopytał. – Musimy ich zmiażdżyć.

– Już to zrobiłem.

Obaj mężczyźni na dłuższą chwile utkwili w sobie wymownie wzrok. Wiedzieli, że po ataku nie było co zbierać.

– Gdzie jesteśmy? – zagadnął młody książę.

– W Czadzie, w stolicy Assos,  w klasztorze, a moi znajomi mnisi goszczą nas tu od ponad tygodnia.

– Od tygodnia? A mój ojciec?

– Wie o wszystkim. Jak będzie ci lepiej porozmawiaj z nim.

Marco skinął na zgodę głową.

– Muszę ci jednak o czymś powiedzieć – odezwał się tajemniczo Henryk.

– O czym? – książę z zaciekawieniem wpatrywał się wuja.

– Zostałeś naznaczony.

– Nie rozumiem... – zdziwił się jeszcze bardziej młody mężczyzna. Zmrużył oczy i czekał na wyjaśnienia.

– Przepraszam, że podjąłem tę decyzję za ciebie, ale to był jedyny sposób, aby uratować twoje życie. Inaczej już byś nie żył.

Marco zrozumiał, co się stało. Żył, ale został naznaczony. Miał tu w Czadzie dopiero się nad tym zastanowić, ale okoliczności się zmieniły i zrobiono to wbrew jego woli.

– Jak...? Jak to się stało? – zapytał. – Miałeś srebrną wodę przy sobie?

Henryk zaprzeczył ruchem głowy i odwrócił przedramię do góry. Odsunął rękaw, a Marco zobaczył w nadgarstku wuja dobrze zasklepioną, ale świeżą bliznę.

– Jest też inny sposób, by stać się naznaczonym – wyjaśnił powoli wypowiadając słowa. – Można napoić kogoś krwią naznaczonego, ale to wielka tajemnica. Teraz wiesz o tym ty i ja i nikt więcej. Gdyby ludzie się o tym dowiedzieli, też by pewnie tak chcieli.

– Byliby i tacy – zgodził się z nim bratanek.

– Jest tylko pewien szkopuł – odezwał się Henryk. – Możesz podać swoją krew tylko najbliższej rodzinie, komuś, kto jest ci bardzo bliski. Dla obcych ci ludzi, twoja krew, jest po prostu śmiertelną trucizną.

– Więc gdyby to spotkało mojego przyjaciele... – Zastanowił się przez chwilę jak ma sformułować słowa. –  Gdyby Paul był ranny... nie mógłbym tego zrobić, tak?

– Właśnie tak – potwierdził wuj.

– Dziękuję – wyszeptał Marko doskonale rozumiejąc w czym rzecz. – Przede wszystkim za to, że uratowałeś mi życie.

– Wolałbym, abyś sam zdecydował, ale widocznie los tak chciał, bo coś dla nas szykuje.

– Dam sobie radę.

– Będziesz musiał. Nadchodzi córka księżyca, a z takim złem nie porodzi sobie zwykły człowiek.

– Tylko naznaczony – podchwycił Marco.

– Naznaczony, który współdziała z anielskim człowiekiem.

Marco uśmiechnął się.

– Przecież to legenda. Oni nie istnieją.

– W naznaczonych też nie wierzyłeś, a dzisiaj sam nim jesteś – rzucił z zadowoleniem Henryk, aby utrzeć bratankowi nosa.

Młody książę zmarszczył ciemne brwi i przewrócił się na pościel.

– Ile mamy czasu, zanim pojawi się ta złośnica?

Teraz to Henryk się uśmiechnął.

Złośnica?

– Mamy może rok, dwa, a może sto lat. Nigdy nie wiadomo.

Marco łypną na niego swoimi niebieskimi oczami.

– To zależy jak sprytna i przedsiębiorcza jest córka księżyca i jak szybko jest w stanie zebrać swoją armię – wyjaśnił starszy mężczyzna.

– Będę miał czas na odnalezienie anielskiego człowieka – ucieszył się młody mężczyzna.

– Gdy przyjdzie czas, sam cię odnajdzie. To sprytne stworzenie – wyjaśnił Henry. – Ja swojego spotkałem w ostatniej chwili, w pałacu w Stoprze. Zadałem cios córce księżyca swoim mieczem, a ona się zaśmiała. Nic jej nie było. Wtedy pojawił się anielski człowiek, osłabił ją na tyle, że mój miecz przebił się przez jej skórę i trafił w serce.

Marco zacisnął usta zastanawiając się, czy on by potrafił wymierzyć taki cios. Silny i zadany z premedytacją, po to, aby zniszczyć serce kobiety, dziecka, córki księżyca. Po cichu zamarzył o tym, aby czas ten nigdy nie nadszedł i aby jego życie było wolne od takich spotkań.

Oprztomniał trochę i zagadnął, zmieniając delikatnie temat:

– Więc życie zawdzięczam tobie i bogom Czadu i Laliki Galatei – stwierdził dobitnie.

– Myślę, że ci bogowie są tylko pośrednikami. Wszystkim rządzi coś potężniejszego niż nam się wydaje, ale tego jeszcze nie rozpracowałem. Na to przyjdzie czas.

*************



Jednoczą się wrogowie córki księżyca, a co ona na to?!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro