7

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Kolejne dwa dni minęły spokojnie, jak na gust Jasona nawet zbyt spokojnie. Rose się nie odpaliła z zemstą, w sumie to jej nawet nie widział. A to było dziwne jak na nią. Leżąc jeszcze w łóżku, zastanawiał się, co się dzisiaj wydarzy. Czuł, że to cisza przed burzą o imieniu Rose. Zresztą wszystkie huragany zawsze odstawały żeńskie nazwy. Ciekawe dlaczego? Czyżby dlatego, że to właśnie kobiety potrafiły być niczym huragan? Wpaść, zrobić w minutę przemeblowanie i wypaść, jak gdyby nic się nie stało? To były całe one, nazywanie tak niebezpiecznych zjawisk i wyładowań atmosferycznych miało więc sens.

Cicho westchnął, przeciągnął się, odrzucił kołdrę i pomału wstał. Zgarnął ubrania, żeby wziąć szybki prysznic. Po kwadransie był gotowy zacząć kolejny dzień, ale potrzebował kawy. Dużo kawy. Zszedł do kuchni, gdzie nie zastał żywej duszy. Rozejrzał się uważnie, ale w domu panowała zadziwiająca cisza. Czyżby jego babcia jeszcze spała? Skoro tak, nie miał najmniejszego zamiaru jej budzić.

Zrobił sobie kawę i przelał do kubka termicznego, dosypał cukru oraz dolał odrobinę mleka, po czym zgarnął kurtkę i wyszedł z domu. Stanął na werandzie, zaciągnął się rześkim grudniowym powietrzem i zamarł. Jego babcia wracała z domu obok. Spojrzał na nią, uniósł brew i czekał, aż podejdzie bliżej.

– A może wiedzieć, co ty u licha robiłaś w domu sąsiadów?

– Przecież mamy spędzić wspólnie święta, więc trzeba było omówić to i tamto. – Wzruszyła ramionami.

– Aha, to i tamo? A co dokładnie masz na myśli? Bo to wasz niedorzeczny pomysł, więc jako twój wnuczek, i jako główny zainteresowany, chciałbym wiedzieć.

– Uważaj na słowa, Jason. I odpowiadając na twoje pytanie, to dałam Rose listę zakupów, bo ciebie się doprosić nie można.

Tymi słowami jego babcia wjechała mu na ambicję.

– Wystarczyło powiedzieć.

– A co ja robię do dwóch dni? Mówiłam, prosiłam, ale ty wiecznie zajęty.

– Pracuję, z czegoś trzeba żyć.

– Ale praca to nie wszystko.

– Powiedz to tym, którym trzeba za wszystko płacić. Czy ty myślisz, że z czego za ten dom ?

– Już dobrze, dobrze – mruknęła starsza pani, wiedząc, że gdyby nie jej wnuk, straciłaby ten dom. – Ale Rose pojedzie po zakupy. Chyba, że... – urwała, jakby się nad czymś zastanawiała.

– Chyba że, co?

– Pojedziesz z nią – zasugerowała chytrze – bo ona inaczej będzie ci to wypominać.

Jason wiedział, że babcia miała rację. Rose mogłaby mu to wytknąć przy pierwszej lepszej okazji, dlatego...

– Pojadę. Coś mówiła, kiedy chciałaby zrobić zakupy?

– Nie wiem. Zapytaj. – Wyszczerzyła się. – Zimno, lepiej wejdę do domu, bo jeszcze się rozchoruję.

Jasonowi właśnie przypomniało się tornadzie. Jego babcia też taka była. Wpadała, robiła zamieszanie i wypadała. Pokręcił głową i choć bardzo nie chciał, ruszył do sąsiadów. Przeciął podjazd, schody werandy i stanął przed drzwiami wejściowymi, po czym zapukał, spodziewając się wszystkiego: w tym kubła zimnej wody na głowie. Drzwi się po chwili otworzyły, ale zamiast Rose przywitał go jej dziadek. Niemiłej niespodzianki w postaci zemsty też nie było.

– Dzień dobry – odezwał się pierwszy.

– Dzień dobry, Jason.

– Ja do Rose.

– A to wejdź. – Otworzył szerzej drzwi, zapraszając sąsiada. – Szykuje się jeszcze. Śniadanie?

– A co pan serwuje? – zapytał z czystej ciekawości.

– Jajka i bekon.

– A to chętnie.

– Zatem zapraszam. – Wskazał kuchnię.

– Ładnie pachnie.

– Moja wnuczka robi najlepszą jajecznicę w tym stanie, a wierz mi, za młody bywało się tu i tam.

– Wierzę – oświadczył, po czym nałożył sobie jedzenie na talerz. Musiał sprawdzić, czy starszy pan czasem nie przesadzał. – Cholera, ale dobra.

– A nie mówiłem?

W kuchni trwała ożywiona rozmowa, kiedy Rose weszła i zatrzymała się zaskoczona widokiem jedzącego u nich sąsiada. Byli tak zajęci dyskusją na jakiś temat, że nawet jej nie zauważyli. Przez chwilę stała i przypatrywała się Jasonowi. Siedział do niej lekko bokiem, więc mogła bezkarnie patrzeć na niego z profilu. Taki przystojny, aż dziw, że wciąż był sam. Albo nie chciał się wiązać i wolał skakać z kwiatka na kwiatek, albo miał pecha do kobiet. Ona wiedziała, co to znaczy mieć do mężczyzn. A właśnie... Musiała dać odpowiedź Richardowi. Wiedziała, jaka ona będzie, ale pomyślała, że jak facet sobie poczeka do wieczora, to nic mu się nie stanie. Gdyby miał jaja, nie poszedłby sobie wtedy, mimo głupich żartów Jasona. I właśnie to wspomnienie zagotowało w tej chwili krew w żyłach Rose.

– Dwie przecznice stąd karmią ludzi w potrzebie, O'Connell, jeśli nie stać cię na jedzenie – zaatakowała go.

– Rose – upomniał ją dziadek.

– Co Rose? On nie jest bezdomny. Co tutaj robisz? – przybrała ofensywny ton, bo był niechcianym gościem. Nie przypominała sobie, żeby go zapraszała. Już i tak odwiedziła ich jego babcia.

– Zakupy – cmoknął, skanując sylwetkę blondynki. Nie wiedzieć dlaczego, ale coraz bardziej zaczęła mu się ta kobieta podobać. Zacisnął na chwilę szczęki, bo to było nie do pomyślenia, żeby Rose Templeton powodowała, że jego kutas zaczynał żyć własnym życiem, a zadziało się tak właśnie teraz. Jak dla niego mogłaby iść się przebrać, bo w tej obcisłej czerwonej sukience za bardzo działała na niego zmysły. Aż sobie zaklął w myślach.

– To tutaj nie sklep – odparowała.

– Z tobą Templeton. Jedziemy razem na zakupy.

– Jadę sama – szła w zaparte.

– Posłuchaj mnie – odstawił jedzenie i wstał – moja babcia przyszła do ciebie zamiast do mnie, ale dobrze będzie, jeśli kupimy wszystko razem.

– Ach. Bo inaczej by to dobrze nie wyglądało, co? – prychnęła. – To już twój problem, żeś się nie dogadał z Neli. Będę później, dziadku. Cześć – rzuciła i ruszyła do wyjścia tak szybko, że gdyby dom nie lśnił czystością, toby się za nią kurzyło.

– Myślisz, że opłacam to miejsce banknotami z Monopoly?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro