Rozdział IX - Płomienie przeszłości

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Julia obudziła się na niezbyt wygodnym łóżku. Nie otwierała oczu, bolał ją nos i głowa, niewiele mogła sobie przypomnieć.

Dave. Szła z Davem do stolicy, ich światu groziło niebezpieczeństwo. Potem spotkali towarzyszy i doszło do walki. Pojawił się młody mężczyzna w alabastrowych włosach, takich jak ma ona, a potem... zabił Dave'a! Zabił wszystkich!

Zerwała się gwałtownie, zauważyła przed sobą białowłosego.

- Ty psie!

Chciała sięgnąć po miecz, ale nie było go przy niej. Łuku też nie, uderzyła więc pięścią, celując prosto w nos. Jej pięść została błyskawicznie zatrzymana otwartą dłonią.

- Nie zabiłem ich – powiedział spokojnie.

Julia patrzyła na niego wściekle.

- Wiem co widziałam! – krzyczała próbując się wyszarpnąć.

- Uspokój się, zaraz ci wszystko wyjaśnię – tłumaczył powoli.

Dziewczyna w odpowiedzi użyła drugiej pięści, jednak nim ta dotarła do celu, uścisk na drugiej zniknął, a w pomieszczeniu nagle zapadł ciemność. Całkowity mrok. Czuła się zdezorientowana.

- A teraz słuchaj - zaczął - to była iluzja. Wszystko wydarzyło się w twojej wyobraźni, oni żyją. Nie miałaś pamiętać tych wydarzeń, ale udało ci się przełamać moją sztuczkę, jestem pod wrażeniem.

Iluzja? No tak, ten facet był iluzjonistą, właśnie zabrał całe światło z pomieszczenia. Jednak to wszystko dziwne, to było zbyt prawdziwe, by być iluzją!

- Pokaż się, do cholery! – powiedziała już nieco spokojniej.

- Zaufaj mi – zaproponował.

Światło wróciło. Pomieszczenie wyglądało na opuszczone, ale zadbane. Twarde łóżko nie miało kołdry, ale było lepsze niż spanie na ziemi. Na ścianach z piaskowca pojawiły się lekkie ślady starości, ale obrazy wiszące na nich były odkurzone i dość świeże. Poza tym, nie było tu nic godnego uwagi, ot zwykły pokój ze stołem i paroma krzesłami. Przez okna wdzierały się blade promienie wschodzącego słońca.

- Dlaczego miałabym?

Charles podniósł ze stołu miecz i podał dziewczynie rękojeść. Julia przypomniała sobie jej furię i zmagania z mieczem, wzdrygnęła się. Ostrze było schowane do pokrowca, jednak jednym płynnym ruchem zdołałaby wyciągnąć go i poderżnąć białowłosemu gardło.

- Możesz mnie zabić, jeśli chcesz – rzekł chłodno.

Julia nie chciała nawet dotykać katany, nie po tym, jak straciła kontrolę.

- Nie zrobię tego tylko dlatego, że to na pewno podstęp. Tylko czekasz na to, żeby miecz znowu mnie opętał – szukała wymówek.

- Po co miałbym to robić? – zapytał unosząc brew.

- Bo... bo... - jąkała się Julia. – A niech cię piorun!

- Posłuchaj, zaraz wszystko ci wytłumaczę.

Julia odetchnęła głęboko, największa fala złości już od niej odeszła.

- Mów, ale nie gwarantuję, że w to uwierzę.

Charles kiwnął głową, po czym przedstawił się, to samo zrobiła Julia, a potem białowłosy zaczął streszczać całą zaistniałą sytuację ze szczegółami. Kiedy skończył, Julia zdawała się być spokojniejsza.

- Białe włosy? No cóż, w rodzinie nikt takich nie ma – stwierdziła dziewczyna.

- Otóż to, zauważyłaś może coś jeszcze, co sugerowałoby, że nie jesteś z nimi spokrewniona?

Jeszcze jak!

- Nie wiem, nigdy się nad tym nie zastanawiałam – skłamała.

Nigdy tam nie pasowała, była ich kompletnym przeciwieństwem, ale żyła w przekonaniu, że są jednak jej rodziną. Teraz, gdy ktoś próbował podważyć tę informację, czuła się niekomfortowo i wypierała to z umysłu.

- Rozumiem. Wierzysz mi? – zapytał kapitan.

- Nie wiem, ja... - urwała. Nie do końca wiedziała co powiedzieć, ale na twarzy Charlesa nie widać było cienia oszustwa, a to co mówił, zdawało się być logiczne. – Chyba tak. Dlaczego mnie tu zabrałeś?

- Cóż, mógłbym ci odpowiedzieć wprost, ale myślę, że lepiej mnie zrozumiesz, kiedy usłyszysz moją historię. Może wtedy odświeżysz sobie jakieś wspomnienia.

- Zgoda – odparła, kiwając głową.

*

Świat wiśni kwitnął.

O tej porze roku wiśniowe drzewa zamieniały się w małe jeziora różu, które zalewały zielone łąki rozpościerające się aż po horyzont. Wszyscy zapomnieli na chwilę o krwawej wojnie domowej, która pożerała ich świat od środka.

Mijał drugi rok, od kiedy doszło do rozłamu, a klany Yuri i Sakura pokłóciły się o terytoria. Taki przynajmniej był oficjalny powód konfliktu, wszyscy wiedzieli, że był to akt zemsty Dantego z Yuri za skazanie jego syna, który dopuścił się zabójstwa członka klanu Sakura, bo ten śmiał obrażać jego honor. Dante nie słuchał głosów ludu, jedyne o czym marzył to wyrwać serce z piersi Akihiro – przywódcy klanu Sakura.

Aobara pozostawali neutralni, to oni obejmowali pieczę nad Źródłem i zapasami many. Wędrowcy z obu pozostałych klanów udawali się na misje w odstępach czasowych tak, by przypadkiem się nie spotkali.

Charles w niedopiętej lnianej koszuli leżał beztrosko na zielonej łące pod wiśniowym drzewem razem ze swoją narzeczoną. Wargami bawił się źdźbłem trawy, które przed chwilą włożył pomiędzy usta. Niedługo miał skończyć siedemnaście lat i wstąpić do wojska. Nie podobało mu się to, nigdy nie strzelał, nigdy też nie walczył mieczem.

- Hej, Kaori – odezwał się – a co jeśli stamtąd nie wrócę? Nawet nie będziemy mieli okazji się pobrać.

Dziewczyna włosy miała raczej krótkie, białe kosmyki spadały jej delikatnie poniżej brody, a fryzurę miała zaczesaną na prawo tworząc przykrywającą czoło grzywkę. Uwagę przykuwały duże szmaragdowe oczy, lekko skośne, które świetnie komponowały się z delikatnymi rysami twarzy. Miała na sobie proste, różowe kimono. Była w tym samym wieku co Charles, znali się od dawna.

- Co ty bredzisz? Nie ma dyskusji, masz wrócić i tyle – przez jej usta przemknął uśmiech.

- Ale jeśli...

- Nie ma żadnych ale Charlie – pocałowała go delikatnie.

To sprawiało zazwyczaj, że Charles kończył dyskusję, zmieniał temat, choć tak naprawdę nie chciał być w żaden sposób uległy. Lubił kiedy go tak nazywała.

I całowała.

- Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego akurat tak dziwne imię dostałem.

W rzeczywistości wiedział – klan Youri bardzo chętnie nadawał dzieciom egzotyczne imiona zasłyszane przez wędrowców.

- Znalazłeś odpowiedź?

- Chyba po to, żebyś mnie mogła tak nazywać. Lubię to.

- Wiem – uśmiechnęła się szerzej. – Jak twoja siostra?

Podrapał się po głowie.

- Jak każde dziecko kilka tygodni po urodzeniu. Głównie to płacze.

- No tak. A wszystko z nią w porządku?

- Dlaczego miałoby być coś nie w porządku? – odpowiedział pytaniem na pytanie.

- Na brodę Tsuriego! Mógłbyś być troszeczkę milszy.

- Jaką brodę?

- Nie rozumiem.

- Tsuri nie ma brody.

- Doprawdy?

- Skąd ta pewność, że ma brodę? Z tego co wiem, jest bogiem bez twarzy i ciągle nosi maskę. Nie może mieć brody.

- To tylko takie powiedzenie – powiedziała wywracając oczami.

- Co nie zmienia faktu, że niepoprawne.

Westchnęła.

- Niech ci będzie, ale ty jesteś uparty.

- Zawsze byłem – uśmiechnął się złośliwie.

Wpatrywali się w siebie przez chwilę w ciszy. Kaori ujęła jego rękę.

- Niedługo zaczynasz szkolenie – stwierdziła.

- Wiem.

- Po szkoleniu nie wyślą cię prosto na front, prawda?

Wzruszył ramionami.

- Kto to wie?

- Nie mów tak!

Ścisnął jej dłonie i popatrzył głęboko w oczy.

- Nie mam pojęcia jak będzie, ale wrócę.

- Obiecaj.

- Przysięgam! Choćbym miał się wyczołgać z grobu, to przyjdę do ciebie, by cię poślubić!

- Dlaczego nie zrobimy tego wcześniej?

- Nie zezwolą nam i dobrze o tym wiesz. Starszyzna nie pozwala na śluby przed szkoleniem wojskowym.

- Chcę cię mieć przy sobie.

- Ja też, uwierz mi.

Patrzyli się na zbliżające się do horyzontu amarantowe słońce.

- Kaori?

- Hm?

- Kocham cię.

Popatrzyła na niego z uśmiechem.

- Ja ciebie też, nawet nie wiesz jak bardzo.

*

Przedwczoraj skończył siedemnaście lat. Dziś miał się stawić w obozie treningowym. Nie był z tego zadowolony, zmęczenie dawało mu się we znaki, nie spał tej nocy. Kaori by go zabiła.

Podniósł się z łóżka. Brzask jeszcze nie nadszedł, na zewnątrz wciąż było ciemno. Szybko wsunął na siebie ubrania, po czym wślizgnął się do kuchni nie zapalając świateł. Wymacał pokrojony chleb i kostkę masła. Posmarował dwie kromki, jedną chwycił zębami, drugą położył na dłoni. Udał się do drzwi i jedną ręką włożył skórzane, wysokie buty. Złapał tobołek z uprzednio spakowanymi najpotrzebniejszymi rzeczami.

- No to wielki dzień przede mną – mruknął szyderczo, kiedy otwierał drzwi. Miał nadzieję, że nikogo nie obudził.

Słońce zaczynało ujawniać swoje brzegi, zbliżał się świt. Charles maszerował pomiędzy luźno rozstawionymi domami z bambusa i wiśniowego drewna. Po drodze zobaczył kilku rówieśników, którzy również udawali się na szkolenie.

Obóz znajdował się nie dalej niż milę za miasteczkiem. Ogrodzony był wysokim na dziesięć stóp murem, który utrudniał wchodzenie i wychodzenie. W centralnej jego części stała bambusowa chatka postawiona na kilku wspierających ją nogach. Miała kształt dwóch złączonych ze sobą prostopadłościanów różnej wielkości, krytych spadzistym dachem. Nad drzwiami wisiało godło białej lilii na złotym tle. Była to siedziba nauczycieli obozu. Dookoła niej porozstawiane były alabastrowe namioty zdobione złocistymi pasami, dość wysokie, by można było w nich stanąć i dość obszerne, by pomieścić trzy posłania. Kiedy ich równe szeregi kończyły się po prawej stronie, można było dojrzeć niski kamienny budynek – magazyn, a także plac strzelniczy, gdzie rekruci ćwiczyli celność w strzelaniu bronią czarnoprochową.

Karabiny na czarny proch były przestarzałe względem wyposażenia innych światów, ale Świat wiśni nie angażował się w otwarte konflikty z innymi cywilizacjami, a w wojnie domowej broń ta była wystarczająca.

Na lewo od siedziby nauczycieli znajdowały się natomiast areny i pola treningowe do ćwiczenia walki na tradycyjne miecze – katany.

O ile broń palna mogła budzić wśród innych nacji uśmiech politowania, to ostrza ze Świata wiśni należały do najlepszych w całej Pustce. Długie, wąskie i jednosieczne głownie były niesamowicie ostre, a same miecze zaskakująco dobrze wyważone. Gdzie indziej nie miałyby takiego bojowego znaczenia, ale w realiach broni palnej na czarny proch, której czas ładowania jest wysoki, katany były zaskakująco użyteczne, a oddziały kenshi – wojowników miecza stanowiły poważną siłę w rękach dobrego dowódcy.

Charles stanął w zbierającym się szeregu białowłosych rekrutów przy kwaterze nauczycieli. Wszyscy, którzy w nim stali byli w jego wieku. W niektórych oczach malował się strach, w innych obojętność, a w części można było dostrzec radość i płomienny zapał.

Po kilkunastu dłużących się minutach, w których przychodzili nowi rekruci, w drzwiach bambusowego budynku pojawiła się postać w białym mundurze ze z złotymi zdobieniami i dystynkcjami majora. Zapewne on dowodził całym tym obozem. Miał nie śnieżnobiałe, lecz siwe już włosy, które lekko zachodziły za uszy, twarz pooraną zmarszczkami i gładko ogoloną twarz. Jej wyraz był surowy i chłodny, jednak nie wrogi.

Wszyscy stanęli na baczność, Charles pomyślał, że zaraz mężczyzna zacznie wygłaszać monolog do rekrutów i tak też się stało.

- Jako przewodniczący nauczycielskiej kadry i major wojska klanu Yuri witam was, droga młodzieży, na obowiązkowym obozie szkoleniowym. Tu nauczycie się walczyć bronią białą i palną, dowiecie się jak radzić sobie w trudnych warunkach i jak bronić się przed nieprzyjacielem. Po odbytym szkoleniu przestaniecie być chłopcami, staniecie się mężczyznami i żołnierzami, którzy będą bronić naszego klanu, gdy zajdzie taka potrzeba, a może ona nadejść w każdej chwili, w każdym momencie! Jesteśmy w stanie wojny z klanem Sakura, dlatego miejcie się na baczności.

Chłopak powtrzymał chęć ziewnięcia. Wolał unikać kar dyscyplinarnych, zwłaszcza pierwszego dnia, jednak ten człowiek mówił same oczywiste rzeczy, które miały chyba tylko nadać patosu rozpoczęciu szkolenia.

- Spocznij, udajcie się do namiotów. Wybierzcie sobie miejsca, kto pierwszy, ten lepszy – powiedział wychodzący z kwatery młody mężczyzna.

Charles pomyślał w pierwszej chwili, że to sierżant pełniący rolę nauczyciela, jednak moment później wybałuszył oczy ze zdziwienia.

- Na co czekacie? – zapytał najwyżej dwudziestopięciolatek unosząc brew.

Na jego piersi widniały dystynkcje pułkownika, a był to stopień wyższy od majora w wojsku Yuri. Dla Charlesa było niesamowitym, że ktoś tak młody miał tak wysoką rangę. To on musiał być dyrektorem tego szkolenia, a starszy major, który gniewnie łypał jednym okiem na przełożonego był tylko przewodniczącym kadry nauczycielskiej, a nie całego obozu.

Wpatrywali się jeszcze chwilę w swojego tymczasowego dowódcę, po czym wszyscy rekruci wykonali w końcu komendę „spocznij", a potem rozeszli się po placu przed budynkiem zbierając się w przyjacielskie grupki, które zapewne planowały zająć wspólne namioty.

Charles westchnął. Nie miał wielu przyjaciół, a wśród rówieśników żadnych, od zawsze spędzał czas z Kaori, była jego całym światem, nie brakowało mu niczego, przyjaciół też nie. Ona była jego przyjaciółką.

Udał się do losowo wybranego namiotu, to i tak nie miało znaczenia. W środku zastał małą toaletkę, trzy niewielkie szafki i trzy łóżka. Na każdym z nich leżała talia kart i surowy, sprany, brzydki, biały mundur z dwoma rzędami guzików złożony w kostkę. To miało być jego ubraniem przez najbliższe dwa miesiące.

Zaśmiał się cicho.

Przynajmniej były karty, miły gest, nie będzie się nudził ze współlokatorami.

Współlokatorzy! Jeszcze ich nie było, Charles miał nadzieję, że spotka kogoś normalnego. Kto wie, może na szkoleniu pozna ciekawych ludzi, z którymi będzie mógł nawiązać przyjaźnie?

- Dobra, bierzemy ten namiot – usłyszał głos.

- Tylko daj mi zapalić – odezwał się drugi.

- Zwariowałeś?

- O?

- Jeśli ktoś z kadry cię zobaczy, to cię wychłoszczą, tu nie wolno palić!

- Daj spokój – zlekceważył rozmówcę.

- Mówię poważnie, żebyś potem nie żałował.

Charles usłyszał dźwięk zapałki pocieranej o siarkę.

- Wejdź chociaż do namiotu, żeby cię nie widzieli – próbował go przekonać ten, który odezwał się pierwszy.

- W sumie.

Do pomieszczenia weszło dwóch jego rówieśników. Jeden był obcięty na krótko, a jego rysy zdawały się być dość ostre. Drugi miał włosy uplecione w warkocz, który swobodnie opadał na plecy. Był nieco wyższy i lepiej zbudowany niż jego towarzysz i Charles, a z kącika ust zwisał mu papieros.

- Obawiam się, że nie będzie palenia w tym namiocie – burknął Charles.

Chłopak z warkoczem uniósł brew.

- A ja obawiam się, że będzie.

- Sato, posłuchaj go, tak będzie łatwiej – przekonywał go krótko ścięty.

Tamten parsknął w odpowiedzi.

- Będę robił co mi się podoba.

- Oczywiście, dopóki cię nie wychłostają publicznie – uśmiechnął się Charles.

Sato popatrzył na niego wytrzeszczonymi oczami tak, jakby się zastanawiał, czy chłopak mu grozi, czy tylko złośliwie komentuje.

- A niech was szlag trafi – powiedział w końcu chowając papierosa do swojej srebrnej papierośnicy.

- Jestem Charles – przedstawił się wyciągając rękę ku rówieśnikom. Uśmiech nie znikał mu z twarzy.

- Sato – odburknął, ale nie podał dłoni.

- Arata – krótko obcięty uścisnął rękę Charlesa.

- Miło mi was poznać, wygląda na to, że spędzimy razem najbliższy czas.

Sato parsknął.

- Mam nadzieję, że w miłej atmosferze – dodał widząc reakcję chłopaka z warkoczem.

- Tsa, ja też mam nadzieję.

- Oj, nie bądź takim pesymistą, Sato! – odezwał się krótko obcięty.

- Może zagramy w karty?

*

Charles przysłuchiwał się z uwagą instruktorowi od broni palnej. Był stary, lecz ręce nie trzęsły mu się ani trochę.

- Kiedy już włożycie proch i przybitkę, możecie załadować kulę. – Wrzucił okrągłą bryłę ołowiu do lufy. – Potem możecie strzelać. Pamiętajcie o oddechu i odpowiednim celowaniu, za chwilę przechodzimy do ćwiczeń praktycznych.

Ułożył się do oddania strzału, nacisnął spust. W powietrze wzbiła się chmura dymu, karabin wypalił. Jedna z tarcz otrzymała solidne uderzenie w sam środek. Imponujące.

- Weźcie karabiny. Teraz wasza kolej.

Każdy z rekrutów podszedł do długiego stołu z rozłożonymi w równych odstępach broniami. Były zwyczajne, długie, delikatnie zdobione. Chwycili po jednym karabinie i zestawie prochu przybitek i kul.

- No to pokaż, co potrafisz, mądralo – zarechotał Sato.

Charles nigdy nie strzelał, ale bardzo szybko się uczył, podszedł więc na swoje stanowisko całkowicie bezstresowo.

- Załadujcie broń.

Chłopak podążał sumiennie za instrukcjami, załadował karabin tak, jak nauczył ich instruktor.

- Cel – wydał komendę nauczyciel, gdy wszyscy przygotowali swój oręż do strzału.

Charles uniósł broń i oparł kolbę na ramieniu. Wycelował i wstrzymał oddech.

- Pal!

Kule pomknęły do tarcz, a przed strzelcami podniósł się wielki szary obłok pachnący prochem.

- No to się zaraz okaże, kto jest lepszy – mruknął rekrut w warkoczu.

Chmura opadła odsłaniając tarcze. Sato uśmiechnął się, jego kula utkwiła niedaleko środka

- Nieźle – skomentował instruktor. – Gdyby to był przeciwnik, zabiłbyś go.

Charles uśmiechnął się, dziura z jego tarczy zionęła niemal na samym środku, minęła się z nim o milimetry.

- No, no.

Nauczyciel zagwizdał, a Sato wytrzeszczył oczy.

- Strzelałeś już kiedyś, chłopcze?

Pokręcił głową.

- Widzę, że mamy tu rodzący się talent.

- Albo przypadek – mruknął długowłosy.

*

Znajdowali się w dużym namiocie ze stołówką. Oprócz kilku stołów i krzątających się kucharzy podających jedzenie, nie było w nim nic nadzwyczajnego. Żadnych ozdób, jedynie surowe wnętrze.

- To było niesamowite! – stwierdził Arata.

Charles powoli przeżuwał kęs ryżowego dania podanego z bliżej niezidentyfikowanym sosem. Smakowało paskudnie, ale chłopak był głodny, więc pałaszował z uśmiechem na ustach.

- Dopiero się uczę.

- Daj spokój, Arata, po prostu mu się poszczęściło – mruknął Sato.

- Przestań być zazdrosny o to, że jest lepszy od ciebie.

- Nic nie szkodzi, może następnym razem pójdzie mu lepiej – stwierdził Charles.

Długowłosy sprawiał wrażenie coraz bardziej wyprowadzonego z równowagi. Nie powiedział jednak nic. Dokończyli posiłek w ciszy.

*

- Sir!

Do pokoju młodego pułkownika, w którym paliła się zaledwie jedna świeca wpadł zdyszany sierżant. Chyba posłaniec z frontu, ale dyrektor obozu nie był pewien.

- Spocznij, co cię sprowadza o tej porze?

Była noc, młodzieniec siedział w swoim fotelu za biurkiem powoli cmokając drewnianą fajkę.

- Przełamali naszą linię frontu, sir! Zostaliśmy otoczeni i rozbici.

Pułkownik uniósł brew, jakby nie wierzył swojemu rozmówcy. Nie był zadowolony z przerywania mu relaksu.

- Niemożliwe. – Zaczął szukać tytoniu w szafce.

- Sir, to prawda! – wydyszał posłaniec.

- To niemożliwe – powtórzył. – Nie mogli nas otoczyć, wąwóz da się przekroczyć tylko w jednym miejscu.

- Niebieskie mundury.

- Słucham?

- Klan Aobara. Zaatakowali nas od tyłu.

Pułkownik wytrzeszczył oczy i odłożył fajkę.

- Powiedz, że żartujesz.

- Nie śmiałbym, sir.

Wstał i uderzył dłońmi o biurko.

- Cholera! Kiedy to było?

- Około tygodnia temu, sir. Chcieliśmy się wycofać, ale zmiażdżyli niemal wszystkich naszych w ciągu godziny. Nieliczni ocaleli cofając się do Darahmy. Sir, oni dotrą tu najdalej za dwa dni, wczoraj zajęli pałac lorda Dantego i posłali go na gilotynę.

Nastała cisza. Pułkownik zacisnął zęby.

- Choler...

- To nie wszystko, sir.

- Słucham?!

- Oni przeprowadzają czystkę, zabijają każdego z naszego klanu. Akihiro chce unicestwić nas do ostatniego człowieka.

- Trzeba szykować obronę, natychmiast!

- Nie sądzę, żeby wiele to dało, sir.

- Co to ma znaczyć?

- Aobara dysponują jakimś nowym typem broni. Nie mają nawet tysiąca ludzi, ale każdy z nich jest wart tyle, co dziesięciu naszych. Klan Sakura dysponuje na froncie trzydziestoma tysiącami żołnierzy. Byliśmy w stanie ich pokonywać w przesmyku, ale teraz, kiedy jesteśmy na otwartej przestrzeni, z resztką ludzi, zostaniemy rozniesieni w pył.

Pułkownik przełknął ślinę.

- Nie mamy gdzie uciekać. Za nami są już tylko góry. Musimy walczyć.

- Możemy się poddać, sir.

- Sam mówiłeś, ze wybijają nas co do nogi, kapitulacja nic nie pomoże.

Sierżant westchnął.

- Wiedziałem, że tak powiesz, sir. Cały pułkownik Hanate.

- A teraz masz dwa dni, żeby sprowadzić całą armię i ludność cywilną z okolicznych terenów do Białego fortu, to nasza ostatnia linia obrony, cofniemy się najbardziej na południe jak tylko się da, to nasza ostatnia szansa.

- Już to zrobiłem, sir.

- Bez rozkazów?

- Wyprzedzam twoje rozkazy, sir.

Pułkownik uśmiechnął się szeroko.

- W takim razie jesteś teraz majorem, jutro otrzymasz dystynkcje.

- Sir?

- Coś nie tak?

- Nie jest pan generałem, tylko oni mogą kogoś awansować.

- Wszyscy generałowie i pułkownicy z wyjątkiem mnie byli albo na froncie, albo w Darahmie. Mamy prawo przypuszczać, że wszyscy nie żyją. Zostaję zatem tymczasowym generałem.

- W porządku, sir.

- Jakie są nasze siły, majorze?

- Tysiąc wyszkolonych ludzi z okolicznych miasteczek i wsi, ponadto trzy tysiące rekrutów. W Białym forcie stacjonuje garnizon dwóch i pół tysiąca elitarnych żołnierzy z pana pułku, sir. Trzy bataliony świetnie wyposażonych i wyszkolonych ludzi.

- Wiem, to w końcu mój osobisty pułk. Nie ma lepszych ludzi w naszym klanie.

- To wciąż zbyt małe siły – zauważył major.

- Wygrywałem trudniejsze bitwy. Mamy sześć i pół tysiąca żołnierzy, nasz wróg ma trzykrotną przewagę liczebną, ale my będziemy kryć się za murami.

- Mają dziwną broń, sir. Aobara. Nie ładują jej po każdym strzale, wypalają całe serie, a potem tylko zmieniają pojemniczki z amunicją.

Pułkownik przyjął pozę, jak gdyby się zastanawiał.

- To tylko niecały tysiąc. Jeden batalion, nie zdążą przysłać tu więcej ludzi. Trzeba będzie skupić na nich ogień. Mogą mieć lepszą broń, ale nie są nieśmiertelni.

- Może być z tym problem.

- Słucham?!

- Od jednego z ich oficerów, nie jestem pewien rangi, odbiła się kula. Był łysy i wyglądał, jakby nie pochodził stąd. – Potem milczał przez chwilę, by dodać jeszcze kilka słów. - Może to tylko przywidzenia, sir, jednak miałem wrażenie, że oni wszyscy wyglądali nieco egzotycznie.

- Oczywiście, że przywidzenia, nie istnieją ludzie nieśmiertelni, a Aobara raczej nie zatrudniają najemników spoza naszego świata, chociaż kto ich tam wie.

- Zatem zwyciężymy i dowiemy się o nich nieco więcej.

- Prawidłowy tok myślenia, majorze...

- Tanto.

- Majorze Tanto – dokończył. – Odmaszerować.

*

Charles maszerował do Białego fortu wśród innych rekrutów. Musiano przerwać ich szkolenie, wieści o złamaniu linii frontu i utracie przywódcy klanu wstrząsnęły nim i nie wiedział co myśleć. Chciał znaleźć Kaori, ale ona szła daleko za kolumną wojska, wraz z innymi cywilami. Charles miał teraz stopień szeregowca, jak każdy rekrut, jednak wiedział, że ani on, ani jego młodziutcy rówieśnicy nie zasługiwali nawet na ten najniższy stopień, byli dopiero po jednym dniu szkolenia. Z pewnym niesmakiem patrzył na biało-złoty mundur z przypiętymi dystynkcjami.

- Boisz się? – naigrywał się Sato.

- Tak, o narzeczoną.

- Rozczulające – powiedział ze znużeniem.

- Nie masz narzeczonej, co?

- Ja...

- Nie ma – dokończył za niego Arata. – Ja również, ale potrafię cię zrozumieć. Chyba.

Charles westchnął.

- To teraz nieistotne.

- Cóż, skoro tak uważasz.

- Jak myślisz – spytał Charles po chwili ciszy – Uda nam się wygrać te bitwę?

Arata wzruszył ramionami.

- Mają przewagę trzech do jednego, ale generał wspominał o sile obronnej Białego fortu. Ponoć bitwa jest do wygrania.

- Oczywiście, że jest – mruknął Sato.

- Chciałbym wziąć ślub – westchnął Charles.

- Zrobimy wszystko co w naszej mocy, byś mógł, prawda Sato?

- Nie, zrobimy wszystko co w naszej mocy, żeby obronić klan.

- Wszystko jedno.

*

Biały fort był pojedynczą twierdzą zbudowaną wokół niewysokiego, lecz stromego szczytu górskiego. Wysoki na trzydzieści stóp mur, którego zdobiły stanowiska artylerii, był zbudowany na kształt niedomkniętego okręgu, z tyłu przejście blokowała góra. Przed fortyfikacjami znajdowały się rozległe pola minowe, które pozostawiały tylko wąskie gardło w drodze do bramy. Za murem znajdowała się wysoka baszta, stanowiąca centralny punkt fortu. Służyła do obserwacji pola bitwy, była też siedzibą wyższych oficerów. Wokół niej gęsto porozsiewane były budynki, które służyły za schrony dla ludności cywilnej, a także koszary i liczne posterunki. Uliczki były wąskimi brukowanymi wąwozami pomiędzy dwoma ścianami budowli, tak, by było ich łatwo bronić posiadając mniejsze siły. Niektóre z kamiennych konstrukcji były pomalowane na biało, jak mur, a inne szpeciły fort szarością kamieni. Teraz wszystko było obsadzone żołnierzami. Sześć i pół tysiąca zbrojnych ustawiało się w strategicznych punktach w alejkach, przy budynkach i na murze, gdzie stacjonowała niemal połowa armii, w tym dwa elitarne bataliony z pułku pułkownika, a właściwie generała, Hanate. Zaliczali się do kenshi, oprócz wyposażonych w bagnety karabinów, posiadali charakterystyczne miecze w zdobionych pochwach, a ich głowy przykrywały hełmy kabuto z ruchomym nakarczkiem. Teraz dowodzenie nad nimi przejął major, który przywitał rekrutów w obozie, Hanate pozostawał w wieży, a rozkazy od niego przynosił świeżo upieczony major – Tanto.

Charles stał w szeregu na murze mając u boku Aratę, Sato został przydzielony do obrony jednej z ulic na wypadek przełamania bram. Broń miał załadowaną, posiadał zapas prochu i amunicji, patrzył na horyzont. Zauważył pojawiające się na nim sylwetki, kiedy nadeszło południe. Najdalej o siedemnastej zaczną oblężenie, prawdopodobnie będą próbowali wziąć miasto jednym szturmem. Oczywiście po odpowiednim ostrzale artyleryjskim.

- Boję się – przyznał Arata.

- Ja też.

Popatrzyli w niebo, które robiło się zachmurzone. Mieli nadzieję, że nie spadnie deszcz, bo to utrudniłoby walkę obu stronom.

- Trzeba zachować zimną krew.

- Łatwo powiedzieć – stwierdził krótko obcięty.

- Jeśli stchórzymy, i tak zginiemy.

- Jest w tym jakaś racja – przyznał.

- Walczymy do ostatniej kropli krwi, nie Arata?

- Tak, walczymy.

- Cieszę się z tej odpowiedzi.

- Oby nie do ostatniej. – Westchnął.

*

- Wydałeś już rozkaz moim batalionom, by oddały pierwszą salwę w niebieskie mundury?

- Tak, sir.

- Doskonale.

Hanate rozłożył lunetę i spojrzał przez niewielkie okno na krajobraz, który niedługo miał się przerodzić w pole bitwy.

- Zbliżają się.

- Wiem, sir.

- Przekaż na mury rozkaz, że artyleria ma rozpocząć ostrzał, gdy tylko wróg znajdzie się w zasięgu, niech niszczą armaty wroga, możecie posłać kilka kul w Aobara, mają zginąć, nim dojdą do muru. Wyznacz kilku najlepszych strzelców, niech zdejmują oficerów.

- Tak jest, sir!

- Zgotujemy im piekło!

*

Był kwadrans po siedemnastej, kiedy padły pierwsze strzały artylerii z obu stron. Armaty wyrzuciły z siebie opasłe kule, miażdżąc z jednej strony dziesiątki przeciwników, a z drugiej krusząc mury. Wymiana ognia trwała zaledwie przez kilka salw, napastnicy byli pewni swego i po uszkodzeniu bramy, ruszyli równym, niezałamanymi szeregami ku fortyfikacjom. Formacja klanu Aobara nieco się przerzedziła, ale nadal liczyła sześć setek ludzi. Luki po wyrwach w szyku uzupełniali nowi ludzie. Wróg podszedł na odległość wymiany ognia, po kilka tysięcy karabinów każdej ze stron wypaliło. Pole widzenia przykrył dym, tylko przy tej jednej salwie zginęło co najmniej tysiąc ludzi, choć większe straty ponosił klan Sakura. Niebieskie mundury zbliżyły się dopiero po tej wymianie. Żołnierze w błękicie unieśli swoje nieco krótsze bronie i zaczęli pruć do obrońców seriami. Kiedy ci wychylali się zza blanek po przeładowaniu, natychmiast ginęli od gęsto ścielącego się ołowiu. Nim Aobara dali im chwilę wytchnienia, by przeładować, klan Yuri stracił niemal cały batalion oddziału kenshi i pół tysiąca innych żołnierzy. Odwetowy ostrzał nie był już tak mocny, oddziały na murach zostały mocno przerzedzone. Wymiana ognia wytrwała jedynie do kolejnej salwy.

- Cel, pal! – dał komendę starszy major.

Charles strzelił do kawalerzysty. Oficer złapał się za rozdarte przez kulę gardło i spadł z wierzchowca, by być przez niego stratowanym. Schował się za blanką i z przerażeniem zauważył, że Arata leżał martwy z dziurą w czaszce i wpatrywał się w niego otwartymi oczami.

- Odwrót, wycofujemy się z murów!

Charles nie zdążył uronić łzy, rzucił się biegiem do schodów, potykając się o trupy, pędził na plac przed bramą, niektórzy kenshi stali jeszcze na murze i po błyskawicznym przeładowaniu, oddali strzał do topniejących sił Aobara. Chłopak z przerażeniem odkrył, że ta garstka elitarnych oddziałów, które stały na murach, to jedyne co zostało z całych dwóch batalionów – zaledwie kilkunastu żołnierzy. Ta bitwa musi zakończyć się porażką, chyba że...

Miny!

*

Hanate uśmiechnął się delikatnie, kiedy zobaczył całe bataliony, które wylatują w powietrze, tworząc deszcz szkarłatnych kropel.

- Mamy ich.

Potężny cios w siły wroga i jeszcze większy w jego morale. Podziemne bomby eksplodowały jedna po drugiej łamiąc szyk wroga. Zdezorientowani żołnierze zaprzestali marszu, mimo wrzeszczących konnych oficerów.

- Te miny nas uratowały, sir.

Tanto był wyraźnie zmęczony nieustanną podróżą w tę i z powrotem.

- Nie gadaj, tylko szybko daj rozkaz powrotu na mury. Pokażemy tym szczurom, że nie zadziera się z kotami!

Major skrzywił się.

- Tak jest, sir.

- Jakie dokładnie są nasze siły?

- Straciliśmy dziesięć dział i prawie dwa tysiące żołnierzy. Oprócz tego mamy pół tysiąca rannych, połowa umrze w ciągu kilku godzin.

- Ciągle mamy cztery tysiące sprawnych ludzi i kilkanaście dział. Kiedy będziesz na miejscu, oszacuj dokładne straty wroga, kiedy już będzie się wycofywał.

- Wycofywał?

Generał skinął głową.

- Wystrzelamy ich jak kaczki zanim zorientują się co się dzieje, musimy działać szybko. Wycofają się i dadzą nam co najmniej dzień odpoczynku. Wykonać rozkaz!

- Tak jest, sir! – Tanto zasalutował.

*

Charles zgodnie z usłyszanym rozkazem wracał na mury. W uszach dudniło mu od wybuchów, ledwo wychwycił komendę podczas koncertu huków. Wdrapał się po schodach na fortyfikacje.

- Cel, pal!

Perfekcyjnie zgrana salwa. Kule zaświszczały w powietrzu, a siły wroga się uszczupliły. Zdezorientowani żołnierze w różowo-czerwonych mundurach zaczęli panikować. Ich kontra była niezorganizowana, wysyłali pojedyncze strzały, które były jak kilka samotnych pszczół stawiających się potężnemu ulowi. Klan Sakura był w proszku, klan Aobara zdziesiątkowany, jedynie setka trzymała się na nogach. Oszczędzali amunicję, kończyła im się, ich broń nie dawała już takiej przewagi, jednak ich oddziały pozostawały niewzruszone. Wycofywały się powoli, ale bez paniki, prawdziwi zawodowcy.

- Cel, pal!

Kolejna salwa zmusiła klan Sakura do odwrotu. Nie mogli brnąć w miny, a na wymianę ognia nie mieli sił, morale Yuri w lśniąco białych mundurach zostało podniesione, za to ich przeżute, wyplute i zmieszane z krowim gównem. Po krótkiej chwili rozpoczęła się paniczna ucieczka.

- Strzelać bez rozkazu.

Przez najbliższych kilka minut dudniły armaty, a karabiny wypluwały ołów i chmury dymu. Obrońcy zdawali się zastępem aniołów, który zrzuca diabły do ich piekielnego padołu.

Udało się, pomyślał Charles. Naprawdę się udało.

- Wstrzymać ogień! Dziś zwycięstwo jest nasze! – rozkaz wykrzyczał zdyszany major Tanto.

Uśmiechnął się, po czym znów popędził do baszty dowodzenia.

Żołnierze na wpół wiwatowali, na pół zanosili się smutkiem. Ponieśli dotkliwe straty. Prawie dwa i pół tysiąca ludzi z ich klanu zginęło, niemal tysiąc zostało rannych, to nie było zwycięstwo, z którego można by było się jednoznacznie cieszyć, choć z drugiej strony wielu zdawało się niemożliwe.

Arata nie żyje, Sato chyba jeszcze się trzymał, ale teraz gdy zabrakło trzeciego członka ich grupy, będzie jeszcze bardziej irytujący. Charles nie miał ochoty się z nim widzieć, patrzył tylko na zmarłych, których żołnierze układali na stosach, by pochować ich w ogniu.

Tsuri, jeśli faktycznie jesteś bogiem, daj im wieczny odpoczynek, pomyślał. Spraw, by Arata i inni polegli zaznali szczęścia w innym świecie, byli dzielni.

Po minucie ciszy, jaką postanowił uczcić ofiary, zszedł z muru, by udać się na zasłużony odpoczynek. Poszedł do Kaori. Nie wiedział, gdzie ja znajdzie, ale odwiedzi wszystkie schrony, jeśli będzie trzeba. Stęsknił się za nią.

*

- Wygraliśmy, majorze, wygraliśmy!

Hanate skakał ze szczęścia, jak gdyby sam wcześniej nie wierzył w zwycięstwo.

- Sir?

- Tsuri czuwa nad nami! – Nabił fajkę tytoniem.

- Niewątpliwie.

Obaj się uśmiechnęli. Młody generał odpalił długą zapałkę i rozżarzył tytoń.

- To jeszcze nie koniec, sir.

- Wiem, jutro, może pojutrze czeka nas odwet. Musimy dać żołnierzom wypocząć i zająć się rannymi w miarę możliwości.

- Już ich hospitalizujemy, sir.

Hanate skinął głową.

- Dobrze, jakie straty u wroga?

- Ośmiuset ludzi z Aobara, prawie dziesięć tysięcy z klanu Sakura, ponad dwa tysiące rannych, czterdzieści armat.

- Zniszczyliśmy połowę ich wojska!

- Straciliśmy też połowę, sir.

- No i zastanów się, kto wychodzi na tym lepiej?

- My, sir.

- Dokładnie.

- Miny nie będą nas ochraniać wiecznie. Stworzyły się wyrwy w murze, a nasza brama jest uszkodzona, wróg bez problemu ją zdobędzie, postara się unikać min, będzie szedł środkiem.

- Jeśli tak zrobi, zostanie zmieciony w pył. Muszą aktywować miny, jeśli będą próbowali wejść samym środkiem, zostaną zniszczeni.

- Być może masz rację, sir.

- Musimy to wygrać! Jesteśmy prawdopodobnie ostatnimi z Yuri, nie damy naszemu klanowi zginąć.

- Jeśli Aobara przyślą posiłki...

- Nie przyślą.

- Sir?

- Coś mi tu śmierdzi. Oni nie wyglądają jak Aobara, nie walczą jak Aobara. To muszą być jacyś najemnicy, którzy przebrali się w niebieskie mundury, by wzbudzić w nas strach, została ich setka, nie przejmowałbym się nimi zbytnio. Odmaszerować!

Hanate zaciągnął się dymem, a major Tanto opuścił pomieszczenie.

*

Charles uśmiechnął się, kiedy zobaczył Kaori, która próbowała się wyrwać dwóm żołnierzom i iść w stronę muru.

- Puśćcie mnie! Dajcie mi przejść! Puśćcie... Charlie?

Zamrugała i wpatrywała się w chłopaka przez chwilę, po czym uwolniła się od zdezorientowanych strażników.

- Charlie!

Przytuliła go mocno nim zdążył cokolwiek powiedzieć.

- Spokojnie, żyję.

- Wiem to głupku, ciebie się nie da tak po prostu zabić! – Ścisnęła mocniej.

- Chyba, że przez uduszenie.

Kaori zachichotała.

- Z tym nic nie mogę zrobić.

- Zlituj się dziewczyno!

Rozluźniła uścisk i pocałowała go delikatnie.

- Tak od razu lepiej – przyznał.

- Chodź, pokażę ci, gdzie mnie ulokowali.

Dziewczyna chwyciła Charlesa za rękę i pociągnęła za sobą ku jednemu z niskich, grubych, wręcz pancernych domów. Chłopak pomógł otworzyć jej pancerne drzwi i z cichym stęknięciem pchnął je w bok. Pomieszczenie wewnątrz było surowe, ściany pomalowane na biało. Podłużny korytarz mieścił cztery pary drzwi, a za każdymi stał osobny pokój dla cywilów. Kaori nacisnęła klamkę jednego z nich i weszła doń razem z chłopakiem.

- Tutaj mieszkam od wczoraj!

Kwadratowy pokój był ozdobiony jednym łóżkiem, kufrem i stolikiem ze świecą nocną. Kaori zapaliła ją, bo robiło się już ciemno. Charles stracił rachubę czasu, ale pewnie było koło dwudziestej.

- Niezbyt tu przytulnie. – Usiadł na łóżku.

Wzruszyła ramionami.

- Eee, nie narzekam.

- Ja tam bym ponarzekał, w namiocie w obozie miałem same wygody. – W jego głosie była widoczna ironia.

- Widzę, że humor się ciebie trzyma, nawet pomimo tego piekła wokół.

- Piekło czy nie piekło, przy tobie zapominam o wszystkim.

Usiadła obok niego, a on przycisnął ją do siebie.

- Tęskniłem.

Ich wargi zetknęły się, by zanurzyć się w głębokim pocałunku.

- Ja też... tęskniłam – mówiła pomiędzy kolejnymi całusami.

Położyli się na łóżku nie odrywając od siebie ust. Charles delikatnie wsunął swoją rękę pod jej luźną bluzkę. Jęknęła cicho i wygięła kręgosłup. Chłopak czuł ciepło jej ciała, a serce waliło mu jak szalone. Koszulka odsłaniała jej smukły brzuch, a Charles przesunął dłoń wyżej.

- Charlie – powiedziała cichym, wysokim głosem.

Jego wargi delikatnie muskały jej szyję.

- Chyba powinniśmy przestać.

Na chwilę się zatrzymał. Popatrzył jej w oczy z rozczarowaniem, ale i zrozumieniem.

- Tak, chyba masz rację.

- Przepraszam, Charlie, to... chciałabym żyć zgodnie z tradycją, a skoro i tak niedługo weźmiemy ślub.

- Oczywiście, rozumiem – przytakiwał.

- Wtedy będę już cała twoja. – Uśmiechnęła się do niego zadziornie i dziko niczym kocica.

Pocałowała go ponownie.

*

- Trochę długo to trwało – zauważył Akihiro dosiadający swojego wierzchowca.

Twarz kryła mu maska z wzorem smoczego łba, nosił czerwono-różowy mundur zapinany dwoma rzędami guzików. Na piersi posiadał najwyższą dystynkcję – smoka, który oznaczał lorda.

- Stworzenie tak wielkiej iluzji wymaga czasu – odparł Lewis w niebieskim mundurze poprawiając opaskę.

Byli w Białym forcie, tuż za bramą. Razem z dwoma tysiącami żołnierzy, którzy przykryci płaszczem many, byli całkowicie niewidoczni. Lewis ociekał potem i oddychał ciężko.

- To nie potrwa długo, spieszcie się.

- Oczywiście.

- I pamiętaj o naszej umowie. Zaprowadzisz mnie i Aleksieja do niżu many, kiedy to wszystko się skończy.

- Będziemy musieli zaatakować Aobara. Poniesiemy kolejne straty – westchnął. – Zgoda, tylko nie zabierzcie zbyt wiele.

- Ja decyduję, ile weźmiemy, jestem półbogiem, nie widzisz tego?

Akihiro uniósł głowę.

- Może i jesteś, ale nie zmienia to faktu twojej małej mocny. Twój przyjaciel jest silniejszy, ale widziałem, że też nie jest wszechmocny, kule zostawiały mu obfite krwiaki. Jesteście zabijalni.

Lewis popatrzył na niego złowrogo, ale ten wzruszył ramionami.

- Umowa to umowa, ale nie próbuj mi grozić, „półbogu".

Mężczyzna w opasce splunął.

- Wyrżnąć ich co do nogi – rozkazał Akihiro.

- Poczekaj chwilę! Upatrzyłem sobie chłoptasia, który zdjął wam pięciu oficerów, myślę, że może mi się do czegoś przydać.

Lord skrzywił się, ale wstrzymał swój rozkaz delikatnym ruchem dłoni.

- Jak długo wytrzyma iluzja?

- Koło dwudziestu minut. Plus minus.

- No to masz dziesięć, a potem ich wyrżnę. Plus minus kilka tysięcy robaków.

- Tak jest.

- Aha i jeszcze jedno. Tego chłopaka mam już nigdy więcej na oczy nie zobaczyć - powiedział niemal bez emocji w głosie. - Inaczej wypruję ci flaki i obwiążę nimi twoją trumnę.

Lewis przełknął ślinę, skinął głową i pobiegł ku centrum miasta otulony iluzorycznym płaszczem niewidzialności.

*

Charles był nieusatysfakcjonowany. Pożądał jej, pragnął. Każdy cal jego ciała chciał ją posiąść, ale jednocześnie ją rozumiał. Kochał ją i nie zrobiłby nic wbrew jej woli. Popatrzył w gwieździste niebo i zastanawiał się, co z jego rodzicami i siostrą. Właśnie do nich zmierzał, miał nadzieję, że wszystko z nimi w porządku.

Nabrał powietrza do płuc, pachniało jeszcze trochę siarką i...

Myśl urwały mu zawroty głowy i niebieska spirala gdzieś w oddali. Początkowo z tym walczył, jeszcze przez około minutę opierał się swoim przywidzeniom.

Co się z nim działo do cholery? W takim momencie?

Po paru chwilach zaczął mdleć, a potem zapadł w sen.

*

-Kurwa! – zaklął Lewis łapiąc się za oko.

Krwawiło, ta technika była dla niego niesamowicie wyczerpująca i bolesna, nie umiał jej kontrolować tak dobrze, jeśli chciał utrzymać chłopaka w iluzji, musiał uwolnić niewidzialność na armią.

Trudno, i tak są już za bramą.

- Hej! – krzyknął ktoś z boku.

Był to Sato. Patrzył na nieruchomego Charlesa i pojawiającego się w mroku nocy mężczyznę z opaską.

- Co żeś zrobił mojemu rywalowi?

Celował w intruza karabinem.

- Nie twój interes.

Padł strzał, kula trafiła w brzuch, stworzyła ranę, jednak niezbyt głęboką, nie wbiła się w ciało. Lewis warknął z bólu.

- Ty mały skurwysynu!

Wyciągnął pistolet, którego Sato nie widział wcześniej na oczy. Był mały i czarny, zupełnie nie przypominał pistoletów skałkowych. Lewis oddał serię trzech strzałów, które przeszyły kolejno brzuch, pierś i oko zdezorientowanego chłopaka.

- Chyba pozbawiłem cię rywala – zwrócił się do nieprzytomnego Charlesa.

Zapalił papierosa i zaciągnął się mocno w geście triumfu.

*

Hanate razem z majorem Tanto biegali po mieście mobilizując kolejnych ludzi do walki. Cali byli zlani potem, a generał wykrzykiwał kolejne rozkazy. Niedobitki jego armii rozpaczliwie próbowały bronić ostatnich ulic.

- Jak do tego doszło?

- Ja... nie wiem, sir.

- Cholera, wszystko stracone!

- Sir...

- Nie teraz!

Hanate wydawał się zrozpaczony. Był pewny swojej wygranej, a teraz dowodził zaledwie połową batalionu, resztę zabili we śnie lub wzięli ich z zaskoczenia. Jak to mogło się stać?

- Majorze, zostań z nimi, ja idę dać rozkazy na wschodniej ulicy.

- Tak jest, sir!

Hanate miał jeszcze jedną szansę, w wieży dowodzenia miał pistolet do otwierania portali, który wykradł kiedyś podczas wizyty w Aobara. Będzie mu się mógł na coś przydać. Zamiast na wschodnie ulice, udał się do swojej siedziby poprzez wąskie uliczki.

Zamierzał stchórzyć, uciec z pola walki. Chciał zostawić swoich ludzi i skazać ich na śmierć. Pokręcił głową. Oni i tak by umarli, uratuje przynajmniej siebie. To było złe, ale się bał. Zacisnął zęby.

Skręcił w uliczkę po prawej i omal nie wpadł na zapłakaną kobietę. Miała może czterdzieści lat, twarz zapłakaną i pooraną lekkimi zmarszczkami. W rękach trzymała zawiniątko, z którego wyglądała wesoła, śmiejąca się buźka i duże niebieskie oczy.

- Uratuj ją! Proszę, generale!

Bez słowa wcisnęła mu dziecko do rąk i odbiegła.

Teraz już musiał uciec.

*

- Obudziłem się już w świecie, który zwą B151 – kontynuował opowieść Charles. – Początkowo uwierzyłem, że to oni mnie uratowali, ale to był tylko podstęp. Chcieli mnie do eksperymentów, do stworzenia super-żołnierza, który będzie im wierny przez wdzięczność, a z podsłuchanej rozmowy usłyszałem, że to oni pomogli klanowi Sakura. Po tym jak zostałem zahipnotyzowany, miałem jeszcze przebłyski świadomości, iluzja była słaba. Widziałem świat w płomieniach, myślałem, że nikt się nie uchował, pogodziłem się nawet ze śmiercią Kaori. Z resztą nie było to takie trudne, im więcej many się pochłonie, tym bardziej zanikają ludzkie emocje, a uwierz, wpakowali we mnie naprawdę dużo. Naprawdę myślałem, że wszyscy moi rodacy zginęli, ale ty... Nie ma mowy o pomyłce, należysz do klanu Yuri i w dodatku... kogoś mi przypominasz. Tylko nie wiem, skąd się tu wzięłaś.

- Ja tym bardziej.

Przeciągnęła się, była cała obolała, chyba jej kuracja jeszcze chwilę potrwa, czuła się osłabiona do granic możliwości, a natłok nowych informacji nie pomagał w odpoczynku.

- Jest sposób, by się tego dowiedzieć?

- Stolica – mruknęła. – Nie musiałeś mnie zabierać od Dave'a i innych, oni też tam zmierzają.

- Musiałem, to skomplikowane. Ruszymy, gdy tylko wyzdrowiejesz.

- Gdy wyzdrowieję? Ruszymy teraz!

- Za dzień lub dwa – poprawił ją.

Prychnęła.

- On ma rację. Daleko w takim stanie nie dojdziesz.

W drzwiach stała niska dziewczyna w czerwonej sukience, która opinała jej niewielki biust i smukłą talię. Na nogi miała nasunięte czarne zakolanówki, a głowę chronił jej skórzany trikorn. Miała delikatne rysy twarzy, niesięgające ramion brązowe włosy i ładne piwne oczy, w których kryła się niesforność i pewna psota.

- A ty kim do diabła jesteś? – zapytała Julia przekrzywiając głowę.

---

Hej, kolejne rozdziały będą pojawiały się teraz co kilka tygodni (możliwe, ze dłużej) w zależności od ich objętości. Nie mam już na tyle materiału zapasowego, żeby publikować je co tydzień. Do zobaczenia :D.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro