2.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


 Niedaleko Greenheals jest tylko jedno pasmo górskie, dość krótkie i jest naturalną granicą między naszym miastem a Riverland. Można do niego trafić, przechodząc między dwoma szczytami, których nazwy nie nauczyłam się do dziś, lub objechać pasmo autostradą. Wiele osób wybiera tę bardziej niebezpieczną formę podróży. Na całej trasie jest masa różnego rodzaju pól kempingowych, w niższych częściach znajdują się drewniane domki, z których rozciąga się piękny widok na iglaste lasy, gęsto porastające zbocza gór.

Ilość historii, jakie słyszałam o tym miejscu, jest zatrważająca. Większość z nich to zapewne wyssane z palca opowieści lub sytuacje, które przez ciągłe powtarzanie były tak zmodyfikowane, że nie miały już nic wspólnego ze swoją pierwotną wersją. Jedna z nich nie dawała mi jednak spokoju. Opowieść o Martwych Ludziach. Tylu, ilu przechodziło przez szlak między górami, tylu równie często ginęło w niewyjaśnionych okolicznościach. Mieszkańcy często mówili o zjawach, krążących nocami między drzewami, jakby szukały wyjścia z leśnego labiryntu. Równie często wspominali o dzikich ludziach, którzy polowali na zagubionych, a potem zaciągali ich przerażone dusze do Zaginionego Miasta, by złożyć ich w ofierze bogom.

Zastanawiałam się często, zanim zdecydowaliśmy się wybrać to miejsce, czy ta opowieść jest prawdą. Czy naprawdę tymi wąskimi ścieżkami przechadzają się zagubione duchy i czy będą w stanie powiedzieć mi, co odebrało im życie? Wydawało mi się, że to był główny powód, dla którego przystałam na pomysł Hazel. Reszta nie miała dla mnie aż tak dużego znaczenia. Martwiła mnie ilość osób, z jakimi przyjdzie mi spędzić czas, ale wiedziałam, że mogę liczyć na Emerego.

On jeden wiedział. Nie rozumiał, ale też nie próbował. Po prostu zaakceptował to, jaka jestem, bez zadawania zbędnych pytań. Kochał, przytulał, gładził po plecach, kiedy wypłakiwałam mu się w koszulę po kolejnej udanej – według góry – akcji. Nie cierpiałam być Życiożercą. Czułam się tak, jakby odbierało mi to kawałek duszy.

Olivier i Emery kończyli rozkładać namioty. Hazel przygotowywała palenisko na wieczór. Rozejrzałam się niepewnie po polu, zawieszając wzrok dłużej na trzech innych, rozstawionych w równych odstępach od naszego. Wyglądało na to, że znajomi, z którymi mieliśmy spędzić czas, wyszli na spacer i jeszcze nie wrócili.

Westchnęłam przeciągle i poszłam na taras widokowy, należący do naszej lokacji. Widok rozpościerał się na Greenheals, zatopione w promieniach wschodzącego słońca. Oparłam się o barierkę, by móc przyjrzeć się dokładniej rozpościerającemu się przede mną widokowi. Szczerze, zapierał dech w piersiach. Nasze małe miasteczko miało swój klimat, na próżno było tu szukać nowoczesnych budowli, kolonialny styl na dobre przejął wszystkie uliczki i nawet jeśli ktoś budował coś nowego, starał się trzymać tego jednego konkretnego typu budynków, by nie odstawać od reszty. Lubiłam tu mieszkać i nie wyobrażałam sobie innego miejsca do życia. Po drugiej stronie dostrzegłam dobrze mi znany pagórek, stanowiący centralną część parku, w którym przesiadywaliśmy z moim chłopakiem lwią część czasu, który spędzaliśmy razem. Potrafiliśmy milczeć całymi godzinami, czytając książki lub leżeć na trawie i wpatrywać się w leniwie płynące chmury.

– Cześć. – Znajomy głos wyrwał mnie z zamyślenia, a krew w moich żyłach momentalnie przestała krążyć. – Spodziewałem się tu wszystkiego, tylko nie ciebie.

Odwróciłam się gwałtownie, a moje nogi zaplątały się o siebie. Zachwiałam się, jednak barierka uchroniła mnie przed upadkiem. Mocno zacisnęłam na niej palce, moje serce załomotało szaleńczo, kiedy popatrzyłam w błękitne oczy Johnego. Uśmiechnął się do mnie zadziornie, tak jak to robił setki razy podczas naszej krótkiej, acz burzliwej, relacji. Przeczesał ręką blond włosy, odsuwając je do tyłu, tym ruchem odsłonił pokaźną bliznę na środku czoła, która była ostatnią pamiątką, jaką mu zostawiłam.

– C-co tu robisz? – wydukałam zaskoczona. Ostatnią osobą, jaką chciałam dzisiaj spotkać, był mój były.

– Przyjechałem z Veronicą na weekend pod namiotem. – Jego brew poszybowała do góry, a ręce splotły się ciasno na torsie. Wciąż był szeroki i przypominał złe rzeczy.

– Z Veronicą?! – pisnęłam, mój puls przyspieszył niebezpiecznie. Rzeczywiście, wspominała o tym, że ma nowego faceta i zachwalała go wniebogłosy. W życiu bym nie pomyślała, że mówi właśnie o nim!

Emery uratował mnie przed destrukcyjną naturą Johnego. To on wyciągnął mnie z tego chorego układu, który miał szansę skończyć się ślubem. Jaka głupia byłam! Facet omal mnie nie zabił, tłukąc kijem od szczotki, kiedy odważyłam się wyjść z koleżankami na zakupy, a ja durna polazłam do niego z powrotem, by go przepraszać. Gdyby Em nie poszedł ze mną na spotkanie, które miało zakończyć tę porąbaną relację, byłbym martwa. To był pierwszy i ostatni raz, kiedy widziałam, jak Emery Evans wpada w szał.

– Spokojnie, Elisabeth – powiedział beznamiętnie, robiąc krok w moją stronę. Instynktownie się odsunęłam, więc się zatrzymał i opuścił ręce wzdłuż ciała. – Byłem na terapii, już nie jestem taki.

Przygryzłam dolną wargę, czułam, jak pod zębami zbiera się krew. Przyjechałam tu zestresowana, teraz byłam jeszcze bardziej. Nie należałam do najmniejszych ludzi na świecie, ale Johny sprawiał, że czułam się jak robak. Przy mnie był ogromny, szeroki niczym niedźwiedź grizzly, miły i miękki, dopóki nie podejdziesz za blisko i nie rozszarpie ci krtani długimi, ostrymi pazurami.

– Elie! – Moją uwagę przykuła drobna blondynka, biegnąca w naszą stronę. Jej jaskraworóżowy dres odcinał się od ciemnej ścianie lasu. – Cieszę się, że dotarłaś!

Veronica rzuciła mi się na szyję, a ja ledwo utrzymałam równowagę. Pachniała cukierkowo, jakby polała się czekoladą i wymaczała w tym pianki. Bardzo ją lubiłam, mimo że nie grzeszyła inteligencją, potrafiła słuchać jak mało kto. Była też lojalna i oddana, kiedy już się przed kimś otworzyła to była w stanie góry przenosić.

Tuż za nią pojawił się Matty, jej starszy brat. Posłał mi przepraszający uśmiech, kiedy witał się ze mną powściągliwym skinieniem głowy. Był totalnym przeciwieństwem swojej młodszej siostry, charakterem, jak i wyglądem. Spod ciemnych, gęstych brwi zionęły dwa czarne jak noc węgle, przez innych nazywane oczami. Równie czarne włosy przystrzyżone miał na jeża, wystarczyło odrobinę słońca, by jego skóra złapała równomierny, czekoladowy kolor. Kiedy się uśmiechał, a robił to nadwyraz rzadko, w jego policzkach robiły się urocze dołeczki, od których dziewczynom miękły nogi. Nogi długie i śliczne, na które Matt nie zwracał uwagi.

Niedługo potem zza drzew wyłonił się obiekt jego westchnień, Reagan Coldman. I rzeczywiście był zimny, bo ze stoickim spokojem ignorował sugestywne spojrzenia i miłosne westchnienia najstarszego z trójki niesamowitych Loganów. Machnął jedynie ręką w moją stronę, po czym odszedł na znaczną odległość, oparł się tyłem o barierkę i wyciągnął z kieszeni pomiętą paczkę Marlboro. Ukradkowe spojrzenie Matheo, wędrujące w stronę Reagana, nie uszło jednak mojej uwadze.

– Cassidy też przyjechała z nami! – szczebiotała Vi prosto do mojego wrażliwego ucha. – A to mój chłopak, Johnatan! Poznaliście się już?

Złapałam ją delikatnie za ramiona i odsunęłam od siebie, posyłając niemrawy uśmiech. Kątem oka zerknęłam na Johnego, wpatrywał się we mnie z nietęgą miną, całe jego ciało się spięło, jakby tylko czekał, aż rzucę bombą zwaną „to mój ex".

Nie zrobiłam tego. Nie zamierzałam zrobić tego również później ani w przyszłości. Nie było to w moich planach, dopóki Victorii nie działa się krzywda.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro