6.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


 – Źle to robisz. – Szept dotarł do mnie na początku niewyraźny i rozmazany, jak smuga krwi na framudze domu, w którym ostatnio miałam zlecenie. – Uwolni się w mgnieniu oka.

Coś szarpnęło za moje ręce, wyginając je boleśnie do tyłu. Jęknęłam przeciągle, próbowałam otworzyć oczy, ale powieki miałam ciężkie, jakby do rzęs przykleiły się kilogramy betonu. Ciężka głowa opadała z każdą próbą podniesienia jej, moja szyja była jak cienka łodyżka delikatnego kwiatka, który urósł do niebotycznych rozmiarów i wyginał się w każdą możliwą stronę nawet przy najmniejszym podmuchu wiatru. Poczułam na nadgarstkach gruby splot liny, wrzynał się w skórę, powodując nieznośne pieczenie. Do moich nozdrzy dotarł zapach posoki, mieszał się z delikatną bawełnianą wonią, ciasno oplatającą moje ręce.

Skórzana rękawiczka złapała mnie za podbródek i uniosła go do góry. Nie było w tym ruchu nic subtelnego ani łagodnego, otarta skóra piekła, wyrywając mnie z otępiającego półsnu. Powoli podniosłam ociężałe powieki, by spojrzeć na Izaaka. Jego obraz był prześwietlony, raził w oczy, jakby ktoś wystawił starą kliszę na słońce. Spod jaskrawo różowych ust, układających się w pogardliwy uśmiech, wydzierał rząd prostych zębów.

– Pobudka Elisabeth – zaświergotał radośnie, a ja miałam wrażenie, że wielki dzwon zaczyna swoją arię w mojej głowie i wybija śmiercionośny rytm, rzucając mózgiem o sklepienie czaszki. – Uwierz, nie chcesz tego przegapić.

Zamrugałam, by wróciła ostrość widzenia. W jasnym słońcu dnia i z bólem kotłującym się gdzieś w okolicy oczodołów było to niesamowicie trudne przedsięwzięcie. Uniosłam do góry kamień, nazywany moją głową i rozejrzałam się leniwie, wciąż licząc na to, że to jedynie zły sen.

Niestety, zawiodłam się.

Przede mną rozciągał się szeroki, okrągły dziedziniec, wyłożony ciemną kostką brukową. Dookoła, w równych rzędach, stały budynki, mniej lub bardziej zniszczone, podpierane prostymi filarami, porośniętymi mchem. Pobite szyby w oknach i drzwi sklepane niedbale ze spróchniałych desek walczyły z krzewami i drzewami, wyrastającymi z popękanej posadzki i żądającymi dostępu do naturalnego światła. Korzenie większych drzew, wystających z dachów, niszczyły ściany, łączące się z tarasami. Ich powykręcane nienaturalnie, we wszystkie strony, gałęzie przyprawiały mnie o mrożący krew w żyłach dreszcz.

Mój wzrok ponownie spoczął na uśmiechniętej twarzy Izaaka. Szarpnęłam rękami, chcąc je uwolnić, jednak więzy były mocne, domyślałam się, że nie robili tego pierwszy raz.

– O co ci chodzi? – zapytałam chrapliwie, gardło miałam wyschnięte na wiór.

– O zemstę. – Wzruszył ramionami, jego ton był spokojny, jakby nie liczył na to, że zrobi to na mnie jakiekolwiek wrażenie. Zrobiło. – Przynajmniej w moim wypadku. W ich to raczej nic osobistego.

– Jakich ich? – Zmarszczyłam brwi, a uśmiech Izaaka poszerzył się jeszcze bardziej. Jego twarz przypominała teraz maskę z tego horroru, który oglądałyśmy z Hazel kilka miesięcy temu. Jak na złość tytuł wypadł mi z głowy i zaklęłam w myślach siarczyście, bluzgając samą siebie za głupotę, że przed śmiercią będę myśleć o nazwie filmu klasy B, zamiast pojednać się z Bogiem.

Izaak odsunął się znacznie, a moim oczom ukazał się kordon Martwych Ludzi. Otworzyłam szerzej oczy, widząc powykrzywiane twarze i kończyny, dziurawe klatki piersiowe, nadgniłe policzki, puste oczodoły i szarą, popękaną skórę. Bardzo wiele szarych, popękanych skór, które wyglądały jak freski w Kaplicy Sykstyńskiej namalowane przez Michała Anioła. To porównanie wżarło się do mojej głowy niczym podkład w białą koszulę, z której zrezygnowałam, kiedy szłam na pierwszy egzamin. Nie zdałam go, to była moja szczęśliwa, elegancka koszula.

Wszyscy posuwali się do przodu leniwie, niemal synchronicznie przechylając się raz na lewo, a raz na prawo, jakby ich nogi były ze sobą połączone niewidzialnym łańcuchem i to był jedyny sposób, by zrobić kolejny krok. Moje oczy znów zapiekły i zaszkliły się, rozmazując obraz zbitej martwej masy, kiedy dostrzegłam na czele kordonu Emerego. Szarego, przygarbionego, z ubłoconymi knykciami, zwisającymi smętnie po obu stronach jego ciała. Oczy wciąż były pełne bezgranicznej miłości, ale kiedy zbliżył się, był niemal na wyciągnięcie ręki, zobaczyłam w nich coś jeszcze.

Głód.

Rozpaczliwie przyglądałam się każdej z tych osób, próbując dostrzec coś innego niż tylko przemożną potrzebę pożywienia się. Patrzyli na mnie wygłodniałymi oczami, miałam wrażenie, że nawet z pustych oczodołów wydziera bulgot pustego żołądka. Nie rozpoznałam wszystkich poszarzałych, ale byłam pewna, że duża część Szarych Martwych Ludzi to moja zasługa. Moja i przekleństwa, które zawładnęło moimi dłońmi.

Spojrzałam w dół. Moje stopy opierały się o drewniany podest, a ja sama byłam przywiązana do wysokiego, gnijącego pala, który przeżył niejedną, przepotworną górską burzę. Wokół moich nóg ułożony był pokaźny stos równo przyciętych szczap sosnowego drewna. Były suche, jakby od dawna czekały, pocięte, na kolejny smakowity kąsek.

Chryste, oni jedli żywych ludzi!

Izaak stanął obok mnie, po czym przerzucił ramię przez moją szyję. Nachylił głowę do mojego ucha, mimo przerażenia, jakie ogarnęło całe moje ciało, wyczułam z jego na wpół martwej paszczy, zgniły odór mięsa.

– Wiesz, ciężko było mi się pogodzić z tym, że już nigdy więcej nie postawię nogi w domu Rossalie i Jamesa. Byli cudownymi rodzicami – powiedział niemal monotonnie, jego głos kłuł moją duszę niczym rozżarzone ostrza wbijane pod paznokcie. – Ale pojawiłaś się ty i to wszystko zepsułaś. Skupili na tobie całą swoją uwagę. Nie podobało mi się to.

– Twierdzisz, że zajęłam twoje miejsce?! – pisnęłam niedowierzająco.

– Tak. I zemszczę się za to.

– Naprawdę spędziłeś tyle czasu na zaciągnięciu mnie tutaj, tylko dlatego, że mnie adoptowali?! – Mój głos poniósł się echem po ruinach miasta, a Martwi Ludzie wzdrygnęli się, wszyscy jednocześnie, jakby byli jednym organizmem.

– Myślisz, że ci, którzy byli przed tobą, skończyli inaczej? – Wyprostował się i splótł ręce na torsie. Jego twarz wykrzywiał nienawistny grymas. – Pozbyłem się wszystkich! – ryknął, aż budynki zatrzęsły się w posadach.

Zamarłam w jednej chwili i wszystko zaczęło się układać. Każdy puzzel trafił na właściwe miejsce. Rossalie wcale nie obwiniała mnie o śmierć Izaaka. Ona chciała, żebym go zabiła, dlatego kazała mi wtedy zostawić rękawiczki w domu! Domyślała się, że część jej podopiecznych, którzy trafili do nich po adopcji chłopaka, zginęła przez niego. Izaak opowiadał mi o tych „nieszczęśliwych wypadkach". Wszystkie sam zainicjował! A potem pojawiłam się ja i dotknęłam go. Myślałam, że lunatykował, że zamachnął się na mnie, bo nie wiedział, co robi!

– Jesteś porąbany – załkałam, kiedy dotarło do mnie, jak naprawdę to wyglądało. Och jaka głupia byłam, żyłam tyle lat, obwiniając się o to. – Dlaczego nikt mi nie powiedział?

– Rossalie zawsze powtarzała, że bez dowodów nie ma winnych – uśmiechnął się, ale ten uśmiech nie dotarł do jego brązowych oczu.

Bez słowa wziął do ręki kij, leżący nieopodal. Z materiału, którym był owinięty, kapała benzyna, jej zapach dotarł do mojej świadomości dopiero w momencie, w którym przytknął do szmaty płomień, uwolniony z metalowej zapalniczki Zippo.

Głos uwiązł mi w gardle.

Boże, on mnie podpali zaraz – przemknęło mi przez myśl.

I nie pomyliłam się. Przyłożył pochodnię do wysuszonego drewna, a ono zajęło się po chwili jasnym, żółtym ogniem. Płomień przeskakiwał z jednego na drugi, wesoło jak chochlik, który tylko czekał, aż ktoś wypuści go z pudełka i będzie mógł szczęśliwie pokicać w stronę zachodzącego słońca. Z tym że to, które nad nami wisiało, było wysoko. Paliło równie mocno, co pomarańczowo białe języki, tworzące krąg wokół moich bosych stóp. Ostry zapach dymu wdzierał się do mojego nosa, drażnił płuca, zmuszając do otwarcia ust i zakaszlania. Szary obłok wpadł do wysuszonego gardła, szarpiąc je jeszcze bardziej. Zakrztusiłam się, nie wiem nawet czym, miałam wrażenie, że pył, w który zamieniały się moje ofiary, zaczął wypełniać mój żołądek i płuca. Papierowy posmak rozgościł się na dobre w przełyku, a ja nie mogłam nic z tym zrobić.

Martwi Ludzie przesunęli się w moją stronę ponownie. Otoczyli pal, do którego byłam przywiązana, odbierając mi tym samym resztki powietrza, które panicznie próbowałam łapać. Rozejrzałam się po beznamiętnych twarzach załzawionymi oczami, coraz bardziej zacieśniali krą, jakby ogień nie robił na nich wrażenia. Czułam swąd palonej skóry, tak samo, jak nieznośnie pieczenie przy każdym, niespokojnym ruchu ognistych języków.

Nie mogłam spojrzeć w dół. Mój zrozpaczony wzrok zatrzymał się na mężczyźnie, stojącym na wprost mnie. On też miał beznamiętny wyraz twarzy, jakby był kalką pozostałych, czekających na mój zgon.

– Emery... – szepnęłam ostatkiem sił, ból w gardle był chyba gorszy, niż ten ogarniający moje stopy.

Emery spojrzał na mnie smutno. Zielone tęczówki wypełniły się bólem, strachem i przejmującym cierpieniem, z którym ja sama nie byłam w stanie sobie poradzić. Jego usta się otworzyły, jakby chciał wziąć głęboki wdech, by zamaskować drżenie w głosie, ale jego płuca były martwe, więc ciało nie wykonało żadnego ruchu.

– Przepraszam, Elie. – Jego głos był jak przejechanie paznokciami po szkolnej tablicy. – Przepraszam, Elie, ale to jest silniejsze ode mnie.

Rozwarłam szeroko oczy w niemym krzyku, kiedy Emery, ze wzrokiem przepełnionym rozpaczą, rzucił się w moją stronę z nienaturalnie otwartą szczęką.

Rozwarłam je w niemym krzyku, bo dym drażnił mój przełyk tak mocno, że nie byłam w stanie wykrztusić z siebie ani słowa.

Rozwarłam je, bo nie wierzyłam, że nim zatopił zęby w mojej szyi, wyszeptał mi coś do ucha.

Szepnął, że wciąż mnie kocha.


KONIEC

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro