Rozdział 2: Ceremonia wyboru

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


18 lipca 522 roku, północ

Wskazówki na tarczach poukrywanych tam i ówdzie zegarków wskazywały północ. Liście dębów, buków i kasztanowców tańczyły z wiatrem nad głowami ludzi. Srebrzący się na nieboskłonie księżyc spowijał swą poświatą leśną polanę, na której wszystko się zaczęło. To właśnie wydarzenia tamtej nocy dały początek czemuś, co na wieki odmieniło losy Państwa Żywiołów.

Jak co siedem lat, przedstawiciele wszystkich frakcji – Aquariusi, Ventusi, Terraci i Ignisi – zjechali się z najdalszych zakątków kraju do jego serca, zwanego Centaurionem, aby móc wraz z rodzinami uczestniczyć w ceremonii. Stali tak ramię w ramię, każdy równy wobec czar żywiołów, oczekując.

Na twarzach zebranych malowała się powaga. Nikt nie ośmielił się zakłócić idealnej ciszy, panującej na zamglonej polanie... Tak idealnej, że aż przerażającej.

Przybysze tłoczyli się wewnątrz wielkiego okręgu utworzonego z kolumn z czarnego alabastru. W jego centrum znajdowało się kamienne, trzystopniowe podwyższenie w kształcie koła, przypominające trochę teatralną scenę. Stało na nim czworo przywódców odzianych w przeplatane złotymi i srebrnymi nićmi szaty.

Pierwszy z nich, Frederic Lagresse, był dosyć postawnym, raczej nie należącym do szczupłych mężczyzną o czarnych włosach i koziej brodzie. Na jego wysokim czole pogłębiała się zmarszczka zniecierpliwienia. Lagresse miał przed sobą jedną z czterech kamiennych mis usytuowanych na również wykutych z kamienia piedestałach. W naczyniu trzaskał gwałtownie ogień.

Płomień ten symbolizować miał wszystkich Ignisów, których to Frederic Lagresse był „ojcem", nieomylnym liderem.

Po jego prawej stronie, tuż przy misie z szalejącą w niej miniaturową trąbą powietrzną, miejsce zajęła jasnowłosa Selene Odette, pani Ventusów. Liczyła sobie może dwadzieścia pięć, góra trzydzieści lat. Była zadziwiająco młoda, jak na przywódczynię, lecz jakie znaczenie ma wiek przy odpowiednich koneksjach rodzinnych?

Selene Odette wodziła zielonymi jak jodłowe igły oczami po twarzach dzieci powietrza. Na niektórych z nich widziała wielkie napięcie, na części radosną ekscytacją, a na jeszcze innych strach. Czystą panikę.

Nieopodal niej miejsce zajęli Eleanore Febris i Johnatan Herrschaft.

Szarawe oczy przywódczyni Terratów wpatrywały się nieruchome w dno trzeciej z czar żywiołów. Zostało ono wyłożone różanymi płatkami o różnych kolorach. Wąskie i sine usta Febris były zaciśnięte, a wyskubane do granic możliwości brwi ściągnięte.

Nad ostatnią z kamiennych mis, wypełnioną po brzegi wodą, pochylał się Johnatan Herrschaft - najstarszy z przywódców. Włosy około osiemdziesięcioletniego już Aquariusa były całkowicie białe, podobnie jak długa broda zakrywająca jego obfity brzuch piwny.

Johnatan Herrschaft skrzywił się, widząc w wodnym lustrze swoją pomarszczoną twarz. Odkaszlną i rozpoczął ceremonii, wznosząc ręce ku niebu.

- Bądźcie pozdrowieni, bracia i siostry! Zebraliśmy się tu, aby zgodnie z naszą tradycją wybrać czworo Strażników, którzy będą strzec nas i nasze państwo przed plugastwem noszącym miano nerimich!

Mianem nerimichw Karterze określa się wampiry i zmiennokształtnych - krwiożercze bestie, zabijające każdego, kto stanie im na drodze. Niechęć wobec nich budzi też fakt, że niemal pod każdym względem górują nad Karterczykami. Są silniejsi, szybsi, posiadają wyostrzone zmysły... A w dodatku szczycą się nieśmiertelnością.

Nerimi zamieszkują sąsiadującą z Karterem Inserię, imperium cara Williama von Donnera, jednego z najbezwzględniejszych istot chodzących po tej ziemi. Nawet wzmocniony czarami mur strzegący granic Państwa Żywiołów nie potrafił powstrzymać carskich poddanych przed napływaniem do Karteru i przelewaniu krwi jego obywateli.

- Czary żywiołów wybiorą tej nocy po jednym przedstawicielu z każdej frakcji – ozwał się Frederic Lagresse, mrużąc swoje brązowe, blisko osadzone oczy. – Już za chwilę powietrze, ziemia, woda i ogień wyróżnią czworo z pośród was. Tych, w których sercach dostrzegą największą odwagę, niezwykłą wolę walki i niezłomnego ducha. – Przywódca Ignisów zaklaskał w dłonie, a ustawione wokół czar świece rozbłysły nagle jasnym płomieniem. – Selene, ty zaczynasz. Kobiety mają pierwszeństwo.

- Dziękuję ci, Fredericu – powiedziała, udając, że nie widzi jego krzywego uśmiechu. Przesunęła dłonią nad misą ventuską. Szalejąca tam mała trąba powietrzna przybrała na sile i urosła do rozmiarów kobiety. Smagała jak bat ciała zebranych, trzepotała ich szatami, w oczy sypała piach, zrywała liście i próbowała zgasić świece, lecz igniski ogień płonął wytrwale. Pośród wietrznego szumu dało się usłyszeć kilka słów.

Falen William Thomas Gabriel Rossmary

Selene Odette przesunęła dłonią nad czarą raz jeszcze i wtedy wszystko ustało. Odgłosy hulającej wichury zastąpiły gromkie brawa i wiwaty. Z tłumu Ventusów wyłonił się niechętnie wysoki czarnowłosy chłopak o bardzo bladej cerze. Jego stalowoszare, niepokojąco podkrążone przez brak snu oczy wpatrywały się nieufnie w kamienne podwyższenie. Usta zaciśnięte miał w wąską linię. Nie wydawał się szczęśliwy. Liczył sobie może osiemnaście-dziewiętnaście lat, a jego ubiór - czarny żupan do kolan, ciemne spodnie i purpurowa peleryna spięta pod szyją złotą klamerką - świadczył o przynależności do stanu szlacheckiego.

Falenowi przez całą drogę towarzyszyły natarczywe spojrzenia ludzi i poszeptywania. Dla wielu mogłoby się to wydać peszące, ale nie dla niego. Był przyzwyczajony do wzbudzania sensacji wszędzie, gdzie tylko się pojawił. Choć niekoniecznie mu się to podobało...

Jako jeden z Rossmarych należał do tego samego rodu, z którego pochodził obecny król. Rodu niemal tak starego jak podział na frakcje. Rodu sławnego i bogatego niczym sam car nerimich.

- Powodzenia – szepnęła Falenowi do ucha Selene Odette, łapiąc go za ramiona. Uśmiechnęła się doń ciepło, prawie po matczynemu. Przyglądała się chłopakowi jeszcze przez chwilę w milczeniu, to otwierając usta, to z powrotem je zamykając. Myślała gorączkowo, czy powinna powiedzieć mu pewną rzecz, czy lepiej zachować ją dla siebie... Jednakże widząc nieprzychylne spojrzenie Johnatana, porzuciła swój pierwotny zamiar i w to miejsce rzuciła tylko naprędce – Myślę, że będzie ci potrzebne. Nawet nie wiesz, jak bardzo...

- Dziękuję... – odparł ostrożnie Falen, spoglądając na przywódczynię z ukosa. Wyczuł, że coś jest nie w porządku, ale stwierdził, że to nienajlepszy moment na zadawanie pytań.

- Eleanore, twoja kolej – ponaglił kobietę Frederic Lagresse, wyraźnie już poirytowany.

Gdyby to od niego zależało, wybrałby Strażników w cztery minuty, po jednej na każdego, dał im po szabelce i wio! Do walki za ojczyznę. Niestety pozostali przywódcy nie chcieli burzyć wielowiekowej tradycji, tak więc Lagresse musiał uzbroić się w cierpliwość, której z każdą ceremonią miał coraz mniej.

- Już – odburknęła Febris.

Przywódczyni Terratów nachyliła się nad czarą ziemi. Zanurzyła w niej swą sękatą dłoń i nabrała trochę płatków, po czym rozrzuciła je bezceremonialnie wokoło. Jednak one, zamiast opaść na ziemię jak grawitacja przykazała, wzbiły się w powietrze i zaczęły wirować. Tańczyły tak długo, aż uformowały się w imiona i nazwisko Strażniczki ziemi.

- Czy jest z nami Elizabeth Jane Feliss? – spytała oschle i bez większego zainteresowania Eleanore Febris, starając się przekrzyczeć oklaski.

Z tłumu wyłoniła się nieśmiało Ellie i chwiejnym krokiem ruszyła ku przywódczyni. Terratka była stosunkowo drobną dziewczyną, odzianą w prostą białą suknię. Ogniste fale, przyozdobione wiankiem ze stokrotek, opadały kaskadą na wątłe ramiona. W jej dużych łagodnych oczach, będących jak dwa szmaragdy, malował się lęk, a z sercowatej twarzy odpłynęła cała krew.

Rozglądała się z niepewnie dookoła. Serce Ellie biło tak mocno i szybko, jakby chciało wyskoczyć jej z piersi, spakować walizki i czmychnąć, gdzie pieprz rośnie.

Zastanawiała się, jakim cudem czara żywiołu wybrała akurat ją spośród tysięcy dzieci ziemi, które nadawałyby się do roli Strażnika znacznie lepiej. To wszystko było jak sen... Zły sen.

- Gratuluję – rzuciła na odczepnego Febris, wyciągając do Ellie dłoń.

- Dziękuję – powiedziała słabym głosem. Zmusiła się do uśmiechu, który, miała nadzieję, udobruchałby trochę wiecznie zagniewaną przywódczynię, jednak efektów się nie doczekała.

- Stań przy Rossmarym. Zaraz dołączą do was pozostali – rozkazała Febris, nie przestając miażdżyć jej pełnym wyższości spojrzeniem.

Ellie rozejrzała się w poszukiwaniu Falena. Była tak zaaferowana tym, co się właśnie stało, że wcześniej nie zwróciła na niego uwagi. Stał na prawo od Selene Odette, tuż przy krawędzi podestu. On także lustrował ją spojrzeniem.

- Avirii, Falenie – szepnęła Elizabeth, zerkając na Ventusa z ciekawością.

Chociaż z twarzy wydawał się sympatyczny, świadomość kim był, onieśmielała ją niesłychanie.

Avirii jest to tradycyjne pozdrowienie Dzieci Żywiołów pełniące funkcję powitania oraz pożegnania, a także wyrażające życzenie pomyślności dla rozmówcy.

- Avirii – odpowiedział, uśmiechając się w przelocie.

- Mamy już dwoje. Nadszedł czas, żeby wybrać kogoś spośród Aquariusów – ogłosił Johnatan.

Wodna tafla w czarze pozostawała nieruchoma mimo wiatru. Herrschaft przejechał po niej palcem, kreśląc symbol podobny trochę do podwójnego N.

Wodne pnącza niczym zaklinany wąż zaczęły skręcać się i wić ku górze. Nagle wystrzeliły ku gwieździstemu niebu i zapisały w powietrzu imiona i nazwisko trzeciej Wybranej.

- Proszę do siebie Katherine Sineę Narione!

Czar podtrzymujący napis opadł, a woda chlusnęła na ziemię, ochlapując ludzi w pierwszym rzędzie.

Johnatan nawet tego nie zauważył.

Ponownie rozbrzmiały brawa, a błękitne oczy mężczyzny ujrzały smukłą dziewczynę w granatowej, sięgającej ziemi sukni, torującą sobie drogę przez tłum. Jej srebrzyste włosy splecione były w przerzucony przez ramię warkocz. Na ładnej twarzy Katherine malował się szeroki uśmiech, a wąskie, niebieskie oczy nowej Strażniczki jaśniały radością.

Jej optymizm podziałał na Ellie kojąco i chwilowo stłumił mdłości, o które przyprawił Terratkę stres.

- Witaj, dziecko – powiedział jowialnie Johnatan Herrschaft, składając dłonie na obfitym brzuchu.

Dziewczyna dygnęła wdzięcznie i uśmiechnęła się jeszcze promienniej niż wcześniej. Zaraz po tym odwróciła się w stronę Falena i Ellie i pomachała do nich na przywitanie. Terratka niepewnie odwzajemniła ten gest, a Ventus nawet go nie zauważył. Mrużył oczy i wpatrywał się w tłum przed sobą, najwyraźniej próbując kogoś w nim odnaleźć.

Przywódca Aquariusów pogratulował Katherine zaszczytu, jaki ją spotkał, i kazał dołączyć do pozostałych.

Został już tylko jeden...

- I tak oto doszliśmy do ostatniego Strażnika lub też Strażniczki – przemówił Frederic.

Te kilka słów wystarczyło, aby na moment cała frakcja ognia wstrzymała oddech. Lagresse szepnął coś we flami, czyli języku, którym posługiwali się Ignisi, prócz tak zwanej: „mowy powszechnej". W odpowiedzi na jego zaklęcie płomienie z czary i otaczających ją świec buchnęły ku w górę i o mały włos nie sparzyły twarzy przywódcy. Frederic zmrużył oczy i czekał. Wystrzeliwujące we wszystkie strony iskry ułożyły się w ostre, krzywe literki, składające się na trzy wyrazy:

Przywódca westchnął ciężko zawiedziony. Wolałby dziewczynę... Ładną, kształtną, najlepiej niezbyt pruderyjną... Przynajmniej miałby na kim zawiesić wzrok.

- Alexandrze? Alexandrze Tristanie Cartwright? – ozwał się, wypatrując wśród tłumu swoich igniskiego wybrańca.

Po raz kolejny rozbrzmiały oklaski. Towarzyszyło im radosne skandowanie imienia Alexandra. Jedni gratulowali Strażnikowi, a inni odetchnęli z ulgą, radzi, iż będą mogli wrócić dziś do swoich domów.

Chłopak przedzierał się dosyć długo przez otaczający go tłum, ale kiedy już stanął na scenie i znalazł się pod ostrzałem surowego spojrzenia przywódcy, miał ochotę zrobić w tył zwrot.

Ignis, podobnie jak pozostali, był bardzo młody, mniej więcej w wieku Ellie. Średniego wzrostu, dobrze zbudowany. Lekko kręcone włosy sięgały mu za uszy, a pogodne oczy swą barwą przywodziły na myśl miód. Na spiczastym podbródku widoczna była mała blizna – pamiątka po przegranym pojedynku z kotem babci Petunii. Wydawał się zaskoczony, że wybór padł akurat na niego, ale niewątpliwie się cieszył.

- Jestem, jestem – powiedział, stając przed Fredericiem.

Wysilił się na mądrą i pełną powagi minę, ale widząc, jak przywódca przewraca oczami, domyślił się, że chyba nie do końca mu wyszło.

- Nareszcie. Gratuluję, Alexandrze. – Lagresse nachylił się nad nim i poklepał po plecach z fałszywą serdecznością. A pomyśleć, że mogła być Igniska... Ech, może za siedem lat.

Wybrany skrzywił się na dźwięk swojego imienia.

- Em... wolałbym po prostu „Alec". Alexander brzmi zbyt pompatycznie.

- Jak sobie chcesz, Po Prostu Alecu. – Wzruszył tylko ramionami.

Następnie głos zabrała Selene Odette.

- Mamy już czworo Strażników! Raduj się, Karterze, oto twoi obrońcy!

Przywódca Ignisów westchnął ciężko. Od tego całego harmidru zdążyła rozboleć go głowa. Czy ci ludzi naprawdę musieli być aż tak weseli? A nawet jeśli, to nie mogli radować się w milczeniu?

Frederic musiał odczekać chwilę, zanim mógł kontynuować ceremonię.

- Czas złożyć śluby wierności. Jesteście gotowi? – spytał Strażników, biorąc do ręki zwój pergaminu, leżący nieopodal czary.

- Tak – odparł Falen.

- To dobrze. – Przez usta przywódcy Ignisów przemkną szatański uśmieszek, a w jego ciemnych oczach odbiły się płomienie świec, potęgując diaboliczny efekt. – Powtarzajcie za mną słowa przysięgi – przykazał, rozwijając zwój.

Na wszystkich istniejących bogów, na wszystkie żywioły i na wszystkie gwiazdy upamiętniające naszych przodków przyrzekamy wiekuistą wierność wobec Karteru, a także króla i Rady, sprawujących piecze nad naszym państwem i nad nami samymi. Przysięgamy oddać życie za Karter, jeśli tego będzie wymagała od nas misja. Nasze serca nie zaznają lęku, a dusz nie splami zdrada."

Wybrani chórem recytowali przysięgę, trzymając prawą dłoń na sercu. Z każdym kolejnym słowem dotkliwiej odczuwając jej wagę. Gdy skończyli, Lagresse skiną głową na swojego pomocnika – młodego chłopca, stojącego dotychczas w cieniu za przywódcami i nowo powołanymi Strażnikami. Malec podszedł do niego posłusznie, trzymając w rękach czerwoną poduszkę, na której spoczywały cztery złote pierścienie. Zdobił je wygrawerowany cytat z Karterskiej Księgi Prawa: „Jak walczyć, to do ostatniej kropli krwi. Walczyć za siebie, za rodzinę i za ojczyznę ".

- Przyjmijcie te obrączki jako symbol waszych zaślubin z Karterem, a także jako znak naszego przymierza. Niechaj zawsze przypominają wam, że cały naród na was liczy i sercem jest z wami – rzekł Johnatan Herrschaft podniosłym tonem, przejmując od chłopca podsuszkę z pierścieniami.

Przywódca Aquariusów podchodził kolejno do każdego z Wybranych. Wzięli po jednej z obrączek i nałożyli na serdeczny palec.

Wybrańcy już nie wiedzieli, co jest silniejsze – ekscytacja czekającą ich przygodą czy też lęk przed niespełnieniem oczekiwań.

Katherine, Alec i Falen poszeptywali między sobą z ożywieniem, tylko Ellie milczała. Jedynie ona była pewna, która z emocji skradła większą część niej. Lęk. Bała się, że nie podoła, że zawiedzie i przyniesie wstyd rodzinie, a przecież tego nie chciała. Nikt by nie chciał.

- Musicie wiedzieć, że życie, jakie teraz będziecie wieść, nie zostało usłane różami. Mimo to głęboko wierzę, że dacie sobie radę – powiedziała Selene Odette, przytulając czule każde z nich.

Strażnicy byli mile zaskoczeni jej wylewnością. Tylko Falen, który nie przywykł do publicznego okazywania uczuć, poczuł się zażenowany.

- Jakie jest więc nasze zadanie? – spytał chłodno Ventus, chcąc ukryć zakłopotanie.

- Właśnie. Co mamy robić? – zainteresowała się Katherine, wymieniając z Aleciem podekscytowane spojrzenia.

- Nie czas i nie miejsce, by teraz o tym mówić – odparła szorstko Eleanore Febris, wykrzywiając wargi w niechętny im grymas. – Przedyskutujemy wszystko w ośrodku szkoleniowym. Tam czeka was trzytygodniowy trening. Kiedy będziecie gotowi, zdradzimy wam szczegóły.

- Ale dość już o tym. – Przywódczyni Ventusów machnęła dłonią. - Teraz macie chwilkę na pożegnanie się z rodziną. Jeśli chcecie powiedzieć im coś ważnego, zróbcie to teraz, bo nie wiadomo, kiedy znów się zobaczycie.

Katherine natychmiast pobiegła do rodziców. Gdy tylko zobaczyła mamę, od razu rzuciła jej się na szyję. Szczebiotała wesoło, podczas gdy pani Narione gładziła ją po włosach, prosząc tylko, żeby była ostrożna. Pan Narione z kolei zamiast się martwić, pozwalał rozpierać się ojcowskiej dumie.

- Zawsze wiedziałem, że zostaniesz kimś wielkim, kochanie. Babcia się ucieszy, gdy jej powiemy. Szkoda, że nie mogła przyjechać... - rzekł, zakleszczając Katherine w niedźwiedzim uścisku.

Co się tyczy Aleca... Zaraz po wymianie słodkimi słówkami mama zapowiedziała mu, że nawet wybór na Strażnika nie zwolni go z domowych obowiązków. Strażnik, nie-Strażnik i tak będzie musiał zrobić porządek w pokoju, co obiecał jej już dobry miesiąc temu...

- Mamo, przecież tam jest czysto! – oponował Ignis. – Poza tym, wybacz, ale szybko nie zobaczysz mnie w domu... Wielka szkoda, bo chciałem się za to zabrać zaraz po powrocie do Losserin. Ups.

- Nic straconego. Bałagan nie zając, sam nie ucieknie. Posprzątasz to samodzielnie, nawet jeśli musiałabym czekać na ciebie siedem lat.

- Jesteś straszną kobietą.

- Też cię kocham.

Chwilę to trwało, nim Ellie odnalazła w tłumie rodziców i siostrę. Nie chciała się z nimi żegnać. Chyba wolałaby, żeby przywódcy od razu zabrali ich do ośrodka; wiedziała bowiem, że jeśli teraz zobaczy się z bliskimi, jeszcze trudniej będzie jej ich opuścić.

- Moja córeczka została Wybraną! – Matka dziewczyny klasnęła w dłonie, cała rozanielona na twarzy. – Wszyscy jesteśmy z ciebie tacy dumni, Elizabeth! Takie wyróżnienie w naszej rodzinie! Kto by po pomyślał?!

- Spójrz na siostrę, Victorio – polecił pan Feliss swojej drugiej (młodszej, bo dopiero ośmioletniej) córce. – Może ty też pewnego dnia zostaniesz Wybraną – powiedział z rozmarzeniem, a na rumianej buzi dziewczynki pojawił się szeroki uśmiech.

- Tak, tak, tak! – zawołała, obejmując siostrę w pasie.

- Będę za wami tęsknić – powiedziała Ellie, odwzajemniając uścisk Vicky. Wtuliła twarz w jej miękkie brązowe włosy. Pachniały cynamonowym olejkiem.

- Ja też! – zawołała dziewczynka, oplatając siostrę jeszcze mocniej swymi chudymi ramionami. – Nie chcę, żebyś jechała.

Z twarzy Victorii zniknął uśmiech, a oczy momentalnie wypełniły się łzami.

- Ej, nie płacz. – Ellie otarła jej policzek wierzchem dłoni. – Niedługo wrócę. Zanim się obejrzysz, znów będę z tobą – zapewniła, całując Victorię w czoło.

- Przysięgasz na paluszek?

- Na paluszek – powtórzyła Ellie, splatając swój mały palec z paluszkiem Victorii. Posłała siostrze spojrzenie pełne miłości, które ta natychmiast odwzajemniła.

Elizabeth nienawidziła składać obietnic, kiedy nie wiedziała, czy zdoła ich dotrzymać. Zostać wybranym to faktycznie wielki zaszczyt, ale i wielka odpowiedzialność, nie wspomniawszy już o niebezpieczeństwie. Każdy mówi tylko o chwale płynącej ze służby, ale nikt nie wspomina o drugiej stronie medalu. O tym, jak wielu Strażników nie dożyło końca swej kadencji.

- Tylko pamiętaj, Ellie. Bądź czujna i nie ufaj nikomu. To klucz do przetrwania – przykazał córce pan Feliss. Spojrzał na nią porozumiewawczo. Są rzeczy, o których niebezpiecznie jest mówić na głos. – W trudnych chwilach ludzie robią różne rzeczy. Nigdy nie wiesz, czy owca nie okaże się wilkiem.

- Wiem o tym. Nie musisz się obawiać. Nie jestem drugą Brianną.

- Mamy nadzieję. Walcz dzielnie. Pamiętaj, że wszyscy bardzo cię kochamy i jesteśmy z tobą – szepnęła jeszcze matka, gładząc ją czule po policzku.

Ellie już nic nie powiedziała. Gardło miała ściśnięte.

U Falena pożegnanie wyglądało zgoła inaczej. W idealnie poukładanym arystokratycznym światku nie było miejsca na uściski czy pochwały albo jakiekolwiek inne przejawy rodzinnych czułości. Nie, rodzina Rossmarych nie traciła czasu na takie błahostki.

- Uważaj na siebie i nie rób głupstw – poprosiła Falena matka, a jej głos był przesycony melancholią. – Nie chcę, żebyś wrócił do mnie w trumnie.

- Możesz być spokojna – odparł lakonicznie, unosząc kąciki ust. – Swojego diabli nie biorą.

- To dobrze.

Następnie do Strażnika zwrócił się ojciec, barczysty mężczyzna odziany w bordowy żupan i ciemne spodnie. Przez niezwykle surowe rysy twarzy i chytre zielonkawe oczy nie wyglądał na miłego i bynajmniej taki nie był.

- W końcu ci się coś udało. Postaraj się choć raz nie przynieść mi wstydu – powiedział Jeremiasz Rossmary.

- Nie obiecuję.

Ojciec zmrużył oczy i wydął usta w prześmiewczy grymas.

- Racja. Nie mam się co łudzić.

Przez chwilę sztyletowali się w milczeniu wzrokiem. Napięcie między nimi było niemal namacalne, a atmosfera tak gęsta, że bez trudu dałoby pokroić się ją nożem...

- Jeremiasz! – syknęła Honoria do męża. – Chociaż teraz się nie kłóćcie! Nie w takiej chwili! Mógłbyś okazać mu choć krztynę wsparcia...

Rękawy jej karmazynowej sukni podwinęły się nieco, odkrywając żółte siniaki na nadgarstkach. Gdy tylko zorientowała się, że Falen na nie patrzy, opuściła ręce, pozwalając, by rękawy znów je przykryły. Niepotrzebnie. Honoria mogła udawać przed światem, ale każdy z domowników znał prawdę.

- No właśnie, tato. Wszyscy już jesteśmy znudzeni wysłuchiwaniem tych wieczny awantur i pretensji – zgodził się z matką trzynastoletni Finn, młodszy z synów Honorii i Jeremiasza.

Chłopiec wyglądał jak wierna kopia Falena, jedynie trochę od niego niższa. Charakter za to miał zupełnie inny. Bardziej opanowany, powściągliwy.

- Ty się nie mieszaj, Fineaszu. Moje stosunki z twoim bratem nie powinny cię interesować – odgryzł się pan Rossmary, posyłając mu ostrzegawcze spojrzenie.

Finn wywrócił tylko oczami i mruknął do ojca:

- Prosiłem cię, żebyś tak na mnie nie mówił. – Następnie zwrócił się do Falena, kładąc mu rękę na ramieniu. – Powodzenia. Wierzę w ciebie.

Finn posłał bratu lekki uśmiech. W jego szarych oczach Strażnik dostrzegł ślad jakiejś dziwnej emocji. Czegoś pomiędzy obawą a nadzieją zmieszaną z ulgą.

- Dasz sobie radę? – spytał młodszego, ściszając głos.

- To chyba ja powinienem cię o to spytać – zaśmiał się Finn bez cienia wesołości. Schował ręce do kieszeni i wbił wzrok w czubki butów.

- Nie udawaj. Dobrze wiesz, o czym mówię.

Twarz chłopca stężała. W księżycowym świetle miała barwę popiołu.

- Wytrzymałem trzynaście lat. Kolejne nie robią mi różnicy.

Falen chciał powiedzieć Finnowi coś jeszcze, ale wtedy dopadli go przyjaciele. Trochę niższy od niego chłopak z burzą rudych włosów i szczupła blondynka o delikatnych, dziecięcych rysach twarzy, przez które ludzie często zaniżali jej wiek.

- Proszę, proszę! Jest i nasz Wybraniec! – zawołał Luke, uśmiechając się od ucha do ucha. – Mam tylko nadzieję, że nie zapomnisz o starych przyjaciołach. Wiesz, jak już stałeś się taki ważny...

- Właśnie – przytaknęła mu jasnowłosa Rosalyn. Herbaciane oczy skrzyły szczęściem, a na policzki wypłynęły kolory.

- Jakże bym mógł? – rzucił z przekąsem Falen, przeciągając się leniwie miejscu. – O was? Nigdy w życiu.

- No ja myślę – odparł Luke, a jego spojrzenie nabrało figlarnego wyrazu. – Tylko pamiętaj. Nie daj się tam gdzieś po drodze skrócić o głowę. Nie zapominaj, że jesteś mi winny przysługę za...

- Lucianie, proszę. Nie przy ludziach – syknął, zatykając Luke'owi usta dłonią. – Nie chcę stracić resztek reputacji.

- Zabieraj ode mnie te łapska. Poza tym, żeby stracić reputację, najpierw trzeba jakąś posiadać.

Falen przewróci oczami. Wiedział, że będzie mu brakowało tych drobnych, przyjacielskich złośliwości.

Rosalyn założyła ręce na biodra i posłała im spojrzenie spod uniesionej brwi.

- Zachodzę w głowę o czym wasza dwójka bredzi tym razem, ale chyba boję się pytać. – Pokręciła głową. – Tak czy inaczej, życzymy ci z Lukiem powodzenia. Mamy nadzieję, że wygrasz ze wszystkimi nerimimi, z którymi przyjdzie ci się zmierzyć. Tam, gdzie cię poślą... – powiedziała, obejmując Falena po siostrzanemu.

- Dokładnie – przytaknął natychmiast Luke, po czym poklepał go bratersko po plecach. Niby drobny gest, a jaki krzepiący. – Będziemy tęsknić.

- Nie tylko wy – odrzekł Falen, spoglądając na nich z powagą. – Szkoda, że nie możecie jechać ze mną. Bez dobrego towarzystwa nie ma zabawy.

- Się rozumie – zaśmiał się Luke.

- Tylko wiesz... napisz czasem, jeśli będziesz mógł... - poprosiła nieśmiało Rosalyn.

- Masz to jak w banku – obiecał Falen, spoglądając na nich z pewnego rodzaju rozczuleniem. Zerknął za siebie, aby upewnić się, że rodzice nie zwracają na niego uwagi. Odwrócił się z powrotem do przyjaciół, ściszył głos i spytał – Mogę mieć do was jedną prośbę?

- Oczywiście. Co to za pytanie? – obruszyła się Rosie. – Mów szybko, o co chodzi.

- Chciałbym, żebyście pod moją nieobecność mieli oko na Finna. Wiecie, jaka jest sytuacja... – Falen zazgrzytał zębami na samo wspomnienie tego, co powinno być zaledwie przykrym incydentem, a nie codziennością.

- Rozumiem – Luke skinął głową, zerkając mimowolnie w stronę pana Rossmary'ego. Dyskutował właśnie z panem Harfordem, ojcem Rosalyn. Zaraz jednak jadeitowe oczy chłopaka znów zwróciły się ku Falenowi. – Finn będzie mógł na nas liczyć.

- Dziękuję – odparł ledwo słyszalnie, czując, jak z jego serca spada wielki głaz. Teraz, kiedy wiedział, że jego brat będzie miał do kogo zwrócić się o pomoc w razie potrzeby, mógł spokojnie ruszać w drogę.

- Na mnie już czas. Avirii...

- Avirii, bywaj zdrów.

Falen odwrócił się na pięcie i udał się w stronę kamiennego podwyższenia. Elizabeth, Katherine i Alexander już czekali.

- Skoro wszyscy jesteście, możemy ruszać. Powozy stoją kilka kroków dalej. Każdy Strażnik jedzie z własnym przywódcą. Integrować będziecie się na miejscu – powiedział Johnatan Herrschaft, po czym poprowadził ich ku czterem złotym karetom zaprzężonych po cztery konie.

I tak oto, moi drodzy, zaczęła się historia czworga młodych ludzi, którzy mieli niebawem odmienić losy wszystkich ludzi Karteru. I nerimich także.


1. Nerimi – z języka Aquariusów „naremji", co oznacza „nieczysty", „przeklęty"

2. Zgodnie z karterskim zwyczajem w oficjalnych sytuacjach używa się wszystkich imion. W wielu rodzinach dzieci otrzymują imiona po rodzicach, dziadkach, wujkach czy ciotkach, co może skutkować pomyłką. Taka sytuacja miała miejsce w rodzinie Przywódcy Aquariusów – było wówczas kilku Johnatanów Herrschaftów i gdy umarł ojciec tego właściwego, nikt nie wiedział, którego Johnatana mianował swoim następcą.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro