𝐫𝐨𝐳𝐝𝐳𝐢𝐚ł 𝟐, 𝐥𝐚𝐰𝐞𝐧𝐝𝐚 𝐰 𝐭𝐰𝐨𝐢𝐜𝐡 𝐨𝐜𝐳𝐚𝐜𝐡

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

 ♤  ♡  ◇  ♧

♤  ♡  ◇  ♧

John stał przed oknem i patrzył na słońce, które za niedługo zacznie chylić się ku zachodowi. Zastanawiał się, gdzie podziała się jego chrześnica. Nie wróciła po szkole, a Rona powiedziała mu tylko, że dziewczyna postanowiła się przejść. A on już doskonale wiedział co oznaczało "tylko się przejść" – kłopoty jak nic. W końcu June jak zwykle nie odbierała telefonu, co czasem doprowadzało mężczyznę do szału. Już zastanawiał się nad wysłaniem za nią swojej córki lub jednego ze znajomych, jednak jak odpowiedź na jego irytację, usłyszał otwieranie drzwi wejściowych, co zwiastowało powrót dziewczyny do domu. A przynajmniej tak myślał.
— Wujku! Jestem! — krzyknęła białowłosa, wchodząc do środka, uprawniając przy tym mężczyznę o swojej obecności. Odłożyła płaszcz na wieszak i zdjęła buty. Zdawała się całkowicie niewzruszona wujkiem w pokoju obok - w końcu nie miała nic do wyjaśnienia. Chciała iść sobie na dłuższy spacer, to poszła i nic nikomu do tego.
— No nareszcie — powiedział, odwracając się w jej stronę — Wiesz, że jutro macie ważny mecz, prawda? Przecież zdajesz sobie sprawę, ile to dla ciebie znaczy żeby pojawić się tam wypoczętą...
— Tak, oczywiście masz rację, ale bez przesady. Jest dopiero po południu. Chyba nie każesz mi iść teraz spać — mruknęła, starając się ukryć ironię w głosie. Nie chciała słuchać reszty wypowiedzi mężczyzny na temat jak to ważny jest mecz. Prawda była taka, że będzie tak jak zawsze, wygrają. Chociaż nie mogła powiedzieć, że nie mogła się doczekać aż własnoręcznie przyczyni się do zwycięstwa nad tymi przemądrzałymi uczniami z Akademii Królewskiej...
— Idę do siebie — powiedziała i szybko pobiegła do swojego pokoju, łapiąc po drodze jakieś ciastka, które naprędce znalazła w kuchni. Pewnie należały one do Rony, ale nie sądziła, aby kuzynka miała się obrazić przez jakieś słodycze... John tylko westchnął i wszedł do swojego gabinetu, znajdującego się dwa pokoje dalej. Następnie usiadł przy stole, na którym już od dobrych kilku dni mnożyły się stosy papierów.
❞Eh, zabierzemy się do roboty❝ - pan White przysunął się bliżej stołu i upił łyk kawy, znajdującej się po drugiej stronie biurka - daleko od papieru, aby w razie czego niczego przypadkiem nie zalać...
Wziął do ręki pierwszą kartkę z zamiarem przeczytania, gdy nagle zadzwonił telefon.
— Musieli dzwonić akurat teraz — mruknął pod nosem, kompletnie zmęczony tym całym dniem i podniósł słuchawkę do ucha.
— John White, agencja ubezpieczeniowa, słucham...? — rzekł, biorąc do ręki długopis.
— Co powiesz na ubezpieczenie, dla swojej małej, odważnej zawodniczki White? — po chwili ciszy odezwał się niski głos. Głos, który John tak dobrze znał, a który nigdy nie wróżył niczego dobrego.
— Czego chcesz Dark? — warknął do telefonu, natychmiast prostując się na krześle. Drugą rękę niebezpiecznie mocno zacisnął na długopisie.
— Och, zupełnie niczego. Tylko ci doradzam — odparł mu, tonem tak obojętnym, że nie można była usłyszeć kompletnie żadnych emocji, jednakże John mógłby przyciąć, że mężczyzna po drugiej stronie słuchawki uśmiecha się bezczelnie. — Widzimy się jutro na meczu — dodał po chwili i rozłączył się bez słowa, jak gdyby nigdy nic.
— O co mu chodzi? — zastanawiał się na głos John, odkładając słuchawke telefonu. Następnie również odłożył długopis na stół z ciężkim westchnieniem i spojrzał na zdjęcia wiszące na ścianie. Jedno z nich przedstawiało trzy osoby; blondwłosą kobietę o błękitnych oczach i łagodnym uśmiechu, trzymającą na rękach małą dziewczynkę o białych włosach, która wpatrzona była w swoją dużą pluszową kaczuszke. Obok nich stał wysoki mężczyzna o szarych włosach i zielonych oczach. Trzymał on swojej żonie dłoń na ramieniu. Oboje uśmiechali się do obiektywu. Wydawali się być szczęśliwi...
— Margaret do cholery. I po co żeś go brała za męża. Tyle kłopotów mamy przez to głupie nazwisko. Niech cię diabli Louis... — warknął z żalem w głosie, wstając od biurka. Tak naprawdę nie miał za złe siostrze, że wybrała Louisa – był z niego dobry człowiek, w przeciwieństwie do jego brata...
Ech, teraz już na niczym nie będzie mógł się skupić, a przecież jego robota to nie żarty.
Nie wiedział również cóż to znowu knuje ich przeciwnik, ale jak zawsze nie mógł spodziewać się niczego dobrego. Od tylu lat ich ❞agencja ubezpieczeniowa❝ próbuje chronić utalentowanych graczy przed jego wpływami i zawsze, będąc o krok od schwytania go – Dark jakimś cudem wszystkim umyka.
— A może on po prostu już oszalał...? W końcu by się przydało, po tylu latach... — powiedział do siebie i spojrzał na kartkę papieru.
❞A jeżeli chodzi mu o June...?❝ - przemknęło mu przez myśl. To niemożliwe. Dark w sumie powiedział ❞twoja mała odważna zawodniczka❝, ale John nie brał jej pod uwagę. Myślał, że mężczyzna miał raczej na myśli Jennifer, która pomagała im w prowadzeniu Akademii Shines i jednocześnie ich agencji. Teraz – jeśli rzeczywiście chodziło o June, sprawy mogły nabrać całkowicie innego sensu.
— June! — zawołał natychmiast, wychodząc szybkim krokiem z gabinetu. Ale czemu akurat Rey wspomina o pilnowaniu jej teraz, w przeddzień meczu? W końcu jego chrześnica siedziała u siebie w pokoju i przygotowywała się na jutro... Ale chwila. To w końcu była June White – charakter po ojcu, wdzięk matki. Znając ją, to ona na pewno była już na drugim końcu miasta, siedząc z dziewczynami z Akademii Shines...
Chwilę później wpadł do pokoju nastolatki, gdzie spodziewał się ją spotkać. Jednak nigdzie jej nie było.
— Rona! — do pokoju wpadła granatowowłosa z niepewną miną.
— Tak, tato?
— Gdzie jest June?! — John był wściekły. Nie dość, że nastolatka złamała - nie po raz pierwszy oczywiście - czyli zakaz opuszczania domu bez pozwolenia, to jeszcze przez ten niecodzienny telefon mężczyzna miał poważne podstawy, by zacząć się o nią obawiać.
— A więc?! — spojrzał na dziewczynę.
— No, bo wiesz...

— June! Co ty robisz?! — do jej pokoju bez pukania wpadła Rona, tym samym przeszkadzając jej w wyjściu z domu. Niby nie było w tym nic dziwnego oprócz drobnego szczegółu, jakim było opuszczenie domu przy pomocy okna...
— Cicho, bo wujek usłyszy! — syknęła natychmiast, siadając na parapecie. Nie po to robiła nielegalny wypad, żeby to się wszystko teraz zchrzaniło.
— Gdzie ty chcesz iść?! Nie pamiętasz, że jutro masz ważny mecz!? Musisz zawsze coś odwalać!? — Granatowowłosa podeszła do niej. Jak zwykle nie był to pierwszy raz, kiedy białowłosa robiła sobie wycieczki po mieście. Tak samo niby nie było problemu z puszczaniem jej na nie, ale sęk w tym, że jutro ma ważny mecz, który musiał być zagrany perfekcyjnie, a wszelkie kłopoty byłyby teraz niemile widziane.
— No cholera by was. Każdy musi mi to przypominać! Jest dopiero po południu, czy wy macie jakieś problem ze sobą?! — zezłościła się, zdmuchując kosmyk włosów, który opadł jej na twarz.
— No weź, umówiłam się z David'em... — June spróbowała jeszcze raz, tym razem mniej zirytowanym tonem, próbując przeciągnąć kuzynkę na swoją stronę.
— Z jakim kurna David'em? Czekaj, masz na myśli tym David'em Samford'em?! — przerwała jej Rona, uważnie rozważając jej słowa. Kojarzyła go nawet, a przynajmniej tak myślała, w sumie nie był wcale zły, gdyby nie fakt, że wokół uczniów Akademii Królewskiej prawie zawsze krążyły podejrzane plotki.
— Nie tak głośno! — zganiała ją natychmiast białowłosa, krzywiąc się. Nie rozumiała o co ten cały krzyk. Siedzieć w domu nie, wychodzić nie; i tak źle i tak niedobrze.
— No dobra, idź, tylko nie wracaj późno, bo ojciec obie nas zabije, mam nadzieję, że to jest między nami jasne — zgodziła się w końcu, chociaż bardzo niechętnie granatowłosa, po czym machnęła ręką.
— Yoo, dzięki. Jesteś super. Tylko masz mnie kryć przed wujkiem — powiedziała w trochę lepszym humorze June i lekko zeskoczyła z parapetu na miękki trawnik. Z jej okna na szczęście nie było wysoko, a mogła wspiąć się na górę za pomocą drzewa, rosnącego obok. Następnie pobiegła do furtki, próbując nie zwracać na siebie uwagi sąsiadów. Zwolniła dopiero wtedy, kiedy dom wujka zniknął jej z pola widzenia.

  Joe szedł w kierunku umówionego miejsca spotkania. Przed chwilą rozmawiał z David'em. Jak to się niespodziewanie okazało chłopak nie mógł przyjść, bo miał coś do załatwienia; tłumaczył się swoimi papierami i Joe nie wiedział do końca czy David mówił prawdę, czy po prostu się przestraszył owego spotkania. Niestety żaden z nich nie miał numeru do June, więc King musiał pójść sam i wszystko wyjaśniać. Ach, dziewczyna na pewno będzie dawać swoje złośliwe uwagi o ❝słynnej Akademii Królewskiej❞. W trakcie przechadzki Joe postanowił, że musi skądś zdobyć jej numer, żeby później nie było takich niezręcznych sytuacji. Dziewczyna już i tak za bardzo zaszła mu za skórę.
Chłopak spojrzał na latarnie, które powoli zaczynały się zaświecać. Lekko się wzdrygnął, pod wpływem mroźnego powietrza. Natychmiast poprawił szalik i włożył ręce do kieszeni. A może to nie był taki mądry pomysł, aby umawiać się tak późno?
W końcu nadchodziła zima. Nie mógł powiedzieć, że jest mróz, ale robiło się coraz chłodniej i dni stawały się trochę krótsze, co nie ułatwiało spotkań na mieście.
Już miał skręcić w ulicę, prowadzącą do szkoły, kiedy usłyszał czyjeś kroki. Odwrócił się i zatrzymał.
❞Może to ona?❝ – pomyślał, jednak kiedy kroki nagle umilkły, zaniepokoił się lekko.
— Co do...?

  June szła w stronę Akademii Królewskiej. Jako, że była bez płaszcza – aby nie dać znać wujkowi, że jej nie ma, miała na sobie czarną kurtkę jeansową, która prawdę mówiąc nie do końca chroniła przed powiewami chłodnego wiatru. A ten wieczór był wyjątkowo zimny, skutecznie zniechęcający do wszelkich spotkań towarzystkich.
Podniosła lekko głowę, przymykając jednocześnie oczy, żeby lepiej widzieć, kiedy stwierdziła, że jest już bardzo blisko.
Przechyliła lekko głowę w lewą stronę, uważnie patrząc przed siebie. Wydawało jej się, że zauważyła jakąś postać.
— David? — zastanawiała się na głos, powietrze zmieniało się w parę za każdym razem kiedy oddychała. Jednak nie chciała go wołać wprost, nie była pewna, czy to na pewno był Samford. Może to była po prostu gra cieni, padających na pobliski murek...?
Nie dokończyła myśli, gdy poczuła jak ktoś łapie ją za rękę i wciąga do jednej z uliczek. Zanim zdążyła zareagować nieznajomy przycisnął ją do murku i dłonią zakrył jej usta. To nie tak, że June była kompletnie bezbronna, wujek wręcz zmusił ją do nauki przynajmniej kilku postaw obronnych, ale pod wpływem tego całego zimna straciła czucie w dłoniach, co skutecznie uniemożliwiło obrone na początku. Przynajmniej w uliczce byli częściowo osłonięci przez wiatrem, co sprawiło, że mogła przyjrzeć się napastnikowi.
— Cześć, June — mruknął osobnik, zabierając dłoń. Jednakże w dalszym ciągu trzymał ją za nadgarstek, co nie uszło jej uwadze. Dziewczyna była zaskoczona jego obecnością. Minęło sporo czasu od ich ostatniego spotkania, które i tak nie odbyło się w przyjemnych okolicznościach...
— Caleb?! — warknęła, wolną ręką próbując się wyszamotać z jego uścisku. Nie wiedziała czy miała się cieszyć, czy raczej czuć obawy z jego nagłego pojawienia się.
— A kogo się spodziewałaś? — zaśmiał się ironicznie. Jego oczy, mimo ciemności lekko lśniły w blasku latarni na fioletowo. Nie wiedziała czy to światło się odbija czy to jego naturalny kolor oczu. W końcu nie widzieli się trochę czasu! Miało prawo zapomnieć. Jednak jednego była na ten moment pewna, chłopak na pewno nie był tu przypadkiem, cała jego postawa o tym świadczyła.
— Na pewno nie ciebie! — mruknęła, próbując go odepchnąć, ale chłopak tylko mocniej zacisnął dłoń na jej nadgarstku.
— A kogo? Tego swojego kochasia Samford'a? Tego, który i tak nie przyjdzie? — zaśmiał się złośliwie, a nastolatka zacisnęła zęby. Co miało oznaczać ❝Tego, który i tak nie przyjdzie?❞ Przecież się razem umówili... Chwila chwila. Skąd Stonewall niby wie? O nie, nie, nie. Jeśli historia znowu zaczyna się powtarzać nie pozwoli mu na to, chodźby nie wiem co.
— Po pierwsze: on ma imię, a po drugie; nie jest moim ❞kochasiem❝ — powiedziała ostro, krzywiąc się do niego. — A teraz mnie puść!
— Chyba śnisz — prychnął, przewracając oczami jak to miał w zwyczaju. — A pamiętasz co stało się z twoim poprzednim, hmmm... Bardzo bliskim ❞przyjacielem❝? — specjalnie zrobił przerwę, aby nadać swojej wypowiedzi jeszcze bardziej prowokujący wydźwięk.
— Jeśli chcesz się bić, to co powiesz na walkę na boisku, a nie w ciemnej uliczce, żebyś miał równe szanse, co? — jej wypowiedź zdezorientowała chłopaka, co widać było po jego minie. Tyle wystarczyło, aby June wyszamotała rękę i dała radę go odepchnąć. Na jego nieszczęście za nim stał kosz na śmieci, który przyczynił się do jego upadku na chodnik. Chłopak warknął pod nosem wiązkę przekleństw, patrząc spode łba na nastolatkę, która w tym czasie odsunęła się od niego o kilka kroków, stając tuż przy wyjściu z uliczki.
— Nie uda ci się to Caleb. Od naszego ostatniego spotkania znacznie się zmieniłam. Nie dam ci się zmanipulować, a także nie dostaniesz żadnego z tych zawodników — powiedziała chłodno. Różowe od zimna policzki nadawały jej nieco dziecięcego wyglądu, ale blask w oczach dawał do zrozumienia, że białowłosa nie żartuje.
— A teraz wybacz, ale muszę już...
— June White — odezwał się głos za nią, skutecznie przerywając jej wypowiedź. Dziewczyne przeszedł dreszcz, ale nie od zimna, tylko od jakiegoś przeczucia, które wcale nie było tym najlepszym. Natychmiast się odwróciła, aby zobaczyć jak z cienia wyszedł wysoki mężczyzna, ubrany na czarno. Na głowie miał równie czarny kapelusz.
— Kim pan jest? — zapytała. Starała się nie wyglądać na przestraszoną, jednak nie mogła powstrzymać przyspieszonego bicia serca. Zrobiła krok w tył, kiedy nowy przeciwnik zrobił krok w jej stronę.
— Och, nie martw się kim jestem, młoda damo — zaśmiał się, przybliżając do niej. Śmiech miał tak ponury, że dziewczyna mimo starań nie mogła zrobić kolejnego kroku wstecz.
— Jestem kimś, kto zna twoją przeszłość i przyszłość...
— J-Jak to? — zapytała niepewnie. Całe to spotkanie wybiło ją z rytmu. Z Caleb'em dałaby sobie radę, w końcu go znała, ale ten mężczyzna rozsiewał ponurą atmosferę dookoła siebie, która była przerażająca i nie do przewidzenia. Myśli kłębiły się w głowie nastolatki, która desperacko próbowała je ułożyć.
—  Powiedziałbym ci znacznie więcej, ale sprawy mnie gonią. Rozumiesz prawda, moja droga? — rzekł, zatrzymując się tuż przed nią. Młoda White była za bardzo przestraszona żeby zareagować. Mężczyzna wyciągnął ku niej ręcę w czarnych skórzanych rękawiczkach, po czym złapał ją za ramiona i mocno popchnął do tyłu. Na jej niefart uderzyła kostką o krawędź chodnika, co skutecznie unieruchomiło ją na środku jezdni.
Błysk przednich świateł oślepił nastolatke.
— Ach i jeszcze jedno. Rey Dark przesyła pozdrawienia — to były ostatnie słowa jakie usłyszała od tajemniczego osobnika, zanim zniknął w uliczce. Wydawało jej się, że przez chwilę jakby dostrzegła sylwetkę Caleba, który wpatrywał się w nią intensywnym spojrzeniem, jakby chciał jej coś przekazać, jakby chciał czemuś zapobiec, ale zanim zdołała się przyjrzeć chłopak również zniknął.
June nie mogła tracić czasu. Jeśli się nie ruszy jej koniec okaże się szybciej niż się spodziewała. Ogarniające ją zimno nie było pomocne ani trochę w tej sytuacji. Spróbowała się podnieść, ale ból w lewej kostce był porażający. Zaklęła pod nosem żałując, że to zakończy się w ten sposób. To przecież nietakt, nieporozumienie. Nie tak wyobrażała sobie swoje ostatnie chwilę. Jak już ginąć to w walce, a nie tak tutaj, zdana na łaske losu. Samochód nie zwalniał ani trochę, jakby wcale nie było jej na drodzę, a wydawało się, że nawet przyspieszał...
— A niech to wszystko... — nie dokończyła wypowiedzi, w dalszym ciągu próbując jakoś się podnieść. Chciała walczyć, chciała żyć. Silna wola była u niej na tyle mocna, że zagryzała wargi do krwi, zmuszając się do wstania. Przeniosła ciężar ciała głównie na prawą nogę, nie chcąc obciążać swojej obolałej kostki. Teraz wpatrywała się w światła samochodu, które były coraz bliżej.
— June! — zawołał ktoś niespodziewany. Dziewczyna natychmiast odwróciła głowę, co spowodowało lekką niestabilność na nodze. Skrzywiła się i zmrużyła oczy, próbując dostrzec niewyraźną sylwetkę biegnącą w jej strone.
— Joe?! — zdziwiła się, że w sumie zapamiętała jego imię, ale w końcu to on najbardziej ją rano zirytował, co pomogło w zapamiętaniu imienia...
Chłopak szybko do niej dobiegł. Jego twarz była blada, ale June nie była pewna czy to z zimna, ze strachu czy z powagi owej sytuacji... Młody King zareagował szybko; odepchnął dziewczynę na pobocze, próbując się za nią poświęcić, ale June złapała go za kurtkę i pociągnęła za sobą.
Potoczyli się w trawę, daleko od drogi. Bramkarz instynktownie zasłonił June rękami, aby nie uderzyła się o nic twardego. Na szczęście była ona drobnej budowy, co ułatwiło sprawę, jednak później... To były ostatnie myśli tamtego feralnego wieczoru, zanim zapadła ciemność.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro