𝐈. 𝐓𝐄𝐆𝐎 𝐂𝐇𝐂𝐈𝐀Ł𝐁𝐘 𝐓𝐀𝐓𝐀

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Rodzeństwo Cuthbert'ów wraz z ich podopieczną Anią Shirley konsumowali śniadanie. Była środa co oznaczało, że dziewczyna powinna się dziś stawić w szkole, jednak nie śpieszyło się jej tam. Jadła powoli, bez presji, popijając danie ciepłą herbatą.

-Aniu kończ już to śniadanie! Spóźnisz się do szkoły! - usłyszała głos Maryli dobiegający z kuchni.

Wstała od stołu zbierając naczynia i ruszyła do kuchni. Odstawiła je tuż obok zlewu.

-Czyż to nie jest za piękny poranek na marnowanie go na siedzenie w czterech ścianach? - zapytała Ania uśmiechając się. Widząc piorunujący wzrok Maryli szybko dodała - Dobrze już idę do szkoły. Do zobaczenia!

-Miłego dnia! - usłyszała głos Mateusza gdy dopinała ostatnie guziki swego płaszcza.

Wyszła na zewnątrz a jej twarz została opatulona przez świeże, chłodne powietrze. Poczuła jak jej nosek lekko się czerwieni, ale nie zwróciła na to większej uwagi i ruszyła przed siebie.

Poranne promienie słońca rozświetlały jej bladą twarz, łącząc się wraz z jej szerokim uśmiechem. Śnieg pod nogami chrupotał jakby pragnął dialogu.
Szła nie oglądając się za siebie, wpatrując się w bezchmurne niebo. Przypominało jej bezkresny ocean nad którym fruwały wolne mewy.

Stała na statku przy barierce rozkładając dłonie niczym ptak. Poczuła jak przyjemny wiatr rozwiewa jej ogniste włosy. Poczuła się wolna jak nigdy dotąd i bardzo podobał się jej ten stan.

Z zamyśleń została wyrwana przez głos swej najdroższej przyjaciółki Diany:

-Aniu! Tęskniłam! - zaśmiała się i przytuliła dziewczynę.

-Ojj ja także! Nawet nie wiesz jak bardzo! - oddała uścisk Diany i lekko się odsunęła.

Ruszyły w stronę szkoły śmiejąc się w niebo-głosy. Podążały przed siebie wymieniając się ze sobą wrażeniami, które przeżyły przez ostatnie godziny rozłąki.

-Muszę Ci coś powiedzieć Aniu. - powiedziała poważnie Diana, a Ania spojrzała na nią mówiąc jej przy tym aby kontynuowała. - Wczoraj Jerry odprowadził mnie do domu... Znaczy nie pod sam dom. Dotąd gdzie nie mogli nas zauważyć rodzice i...

-Aaa to cudownie! - zapiszczała dziewczyna. - Jakie to romantyczne kochać kogoś pomimo zakazów rodziców... - rozmarzyła się.

-Ale jak nie powiedziałam, że go kocham! - zaprotestowała szybko brunetka.

-Ale widać to po sposobie w jaki o nim mówisz Diano. Miłość jest widoczna w twym uśmiechu oraz oczach. Nie ukryjesz tego, a na pewno nie przede mną. - uśmiechnęła się Ania.

Umilkły gdy tylko doszły do szkoły nie chcąc drążyć tego tematu. Weszły do środka i ściągnęły swe płaszcze po czym skierowały się do grupki dziewczyn, które znajdowały się na swych stałych miejscach.

-Cześć! - przywitała się Ania wraz z Dianą. - O czym rozmawiacie?

-Hejka! Szczerze? O niczym ciekawym. - uśmiechnęła się Ruby.

-Ohh Ruby cały czas gada o Gilbercie jakby nie było ciekawszych rzeczy do obgadania! - żaliła się Jane, a Ruby spiorunowała ją wzrokiem.

Roześmiana Ania zajęła swoje miejsce, a tuż za nią uczyniła to Diana. Żywnie prowadziły rozmowę póki nie przerwał im nauczyciel.

-Cisza! Zaczynamy lekcje!

Rudowłosa rozejrzała się po klasie. Wszyscy byli i zajmowali swe miejsca, wszyscy prócz Gilberta.

Nie martwię się o niego. Po prostu dziwne, że go nie ma. Nigdy nie opuszcza lekcji, nawet jak jest przeziębiony.

Ania wykrzywiła twarz w zdziwieniu i odwróciła się do Diany.

-Diano, a Ciebie nie dziwi fakt, że Blythe'a nie ma dziś w szkole? - zapytała się przyjaciółki.

-Tak, to dziwne. - przyznała jej rację. - Czyżbyś się o niego martwiła? - uśmiechnęła się znacząco.

-Nie! No coś Ty! - krzyknęła ciut za głośno Ania czym zwróciła na siebie uwagę całej klasy w tym nauczyciela.

-Widzę, że masz dużo do powiedzenia Anno. - powiedział pan Philips. - Pytać mi się dziś nie chce, ale za to możesz zanieść książki Panu Blythe'owi. Jak widać nie raczył pojawić się dziś w szkole. A teraz jakbyś mogła, bądź cicho.

Ania przewróciła oczami na reakcje nauczyciela. Już miała się odezwać na temat tego jak ją nazwał, ale wolała nie grabić sobie jeszcze bardziej.

***

Gilbert Blythe siedział przy łóżku chorego ojca mając nadzieję, że jednak otworzy swe ociążałe oczy i powie mu, że to był tylko głupi żart. Aby się uśmiechnął. Ale wiedział jednak, że tak się nie stanie.

Ludzie odchodzą gdy zasłużą na miejsce w niebie, a on zasługiwał całym sobą.

Słone łzy spływały mu po policzkach, a w jego głowie tliła się myśl :

Dlaczego zostawiasz mnie w momencie gdy potrzebuje Cię bardziej niż kiedykolwiek. Dlaczego Bóg jest tak niesprawiedliwy!?

Trzymał swego rodziciela kurczowo za rękę nie chcąc dopuścić do siebie myśli, że ten go opuścił.
Kręcił głową chcąc zaprzeczyć rzeczywistości. Co chwilę wybuchał płaczem i krzyczał na cały dom.

-Dlaczego!?

-Gilbercie, nie powinieneś na to wszystko patrzeć. Wszystko się ułoży spokojnie. - usłyszał spokojny, lecz zachrypnięty od płaczu głos Bash'a.

Był on pomocnikiem na farmie, lecz od zawsze był traktowany jak członek rodziny. Mieszkał z nimi pod jednym dachem, gotując wraz z młodym Blythe'm obiady.

-Nie rozumiem tego! Dlaczego Bóg zabiera nam ludzi, których kochamy!? - krzyknął brunet i wstał. Zawsze bał się tego momentu. Nie był na to przygotowany.

-Nic na to nie poradzimy. Dobrze, że mamy chociaż siebie. - powiedział pocieszająco czarnoskóry.- Musisz to przetrwać dla samego siebie, a zobaczysz wszystko samo się ułoży.

Gilbert podszedł do niego nie mówiąc ani słowa i wtulił się w niego. Był dla niego jak brat, który zawsze potrafił go podnieść na duchu.

Zawalczę dla Ciebie Bash. Zawalczę dla Ciebie, dla Siebie oraz dla Ani. Tego chciałby Tata, tego chce także i ja.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro