𝓬𝓱𝓪𝓹𝓽𝓮𝓻 𝓸𝓷𝓮

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

   Dwudziestego drugiego kwietnia dwutysięcznego sto czterdziestego piątego roku obchodziliśmy kolejny Dzień Ziemi, jednak nie na Ziemi, a w kosmosie. W ten dzień wszystko się powtarzało — jak co roku  kanclerz wygłaszał mowę, jakieś dzieciaki odgrywały scenkę stworzenia Arki, a ja nudziłam się i szukałam drogi ucieczki, będąc pod czujnym spojrzeniem mojego opiekuna — Marcusa Kane'a.

   W tym roku było by tak samo, gdyby nie chwilowa awaria zasilania dzięki, której oddaliłam się w moje ulubione miejsce na tym statku kosmicznym — punkt widokowy, a raczej wielkie okno, które było na wprost oddalonej od nas o około czterysta tysięcy kilometrów, Ziemi — planety, z której wszyscy pochodzimy, dawało niesamowity efekt. Większość z populacji na Arce jest z pokolenia, które wie o planecie z książek, a nie od starszyzny, która po prostu już nie żyje.

   Jedyną osobą, która wciąż żyje i pamięta krajobraz planety, jej historię oraz ludność, jestem ja — Hope Mikaelson. Ukrywam się pod tym nazwiskiem już przeszło siedem lat i to dzięki magii, bowiem wszczepiłam Radnemu fałszywe wspomnienia ze mną jako jego córką. Od tego czasu nie praktykuję magii, a użyję jej dopiero za około pięć lat przy dobrych wiatrach. No bo proszę, chyba ktoś by się połapał, że się nie starzeje.

   Mimo tego iż jestem w jednej trzeciej wampirem, nie żywię się krwią, a mimo wszystko jestem nieśmiertelna. Może wydawać się to dziwne, bo tak właśnie jest, nie korzystam z moich umiejętności magicznych, ani z innych dobrobytów, które mam będąc trybrydą. Chce być normalną nastolatką, która chodzi na drętwe potańcówki, ma mnóstwo zakazów i uczy się w szkole — uczęszczam na bezsensowne zajęcia, które nic nie wnoszą do mojego życia, oprócz depresji spowodowanej widokiem tych idiotów.

   Jedyną osobą, która jeszcze utrzymuje mnie przy zdrowych zmysłach jest moja dobra przyjaciółka — Abigail Griffin, która jest ode mnie starsza — z wyglądu oczywiście — o jakieś trzydzieści lat. Uczęszczam do niej na praktyki, ponieważ jest lekarzem, a ja chcąc mieć jakieś ciekawe zajęcie — i dostęp do ziółek, które wraz z latami ubywa trochę więcej niż powinno dzięki mnie — uczę się tego całego gówna. Nie żebym nie chciała pomagać ludziom, ale naprawdę materiału do opanowania i zapamiętania na całe życie jest w chuj dużo.

   Westchnęłam, kiedy przypomniałam sobie o teście wiedzy, który chce przeprowadzić ze mną członkini rady. Mogłam jednak zostać inżynierem. Przeniosłam ciężar z jednej nogi na drugą i oparłam się o ścianę zamykając oczy.  Mimowolnie usłyszałam ciężkie kroki, na co leniwie  otworzyłam oczy. Niektórych rzeczy nie mogłam pozbyć się ze swojego życia — chodzi mi tu o super wzrok, słuch i węch oraz o bezszelestne poruszanie się.

   Spojrzałam na chłopaka, około dziewiętnastoletniego, który miał kręcone brązowe loki i oliwkową cerę. Ciemne oczy zdawały się mnie nie zauważyć co przyjęłam z lekkim grymasem. odbiłam się od ściany i podeszłam bliżej.  Miał na sobie mundur rekruta do straży, a wyglądał w nim bajecznie — mocno opinająca koszula podkreślała jego dobrze zbudowane ramiona i barki budząc nie mały respekt.

   — No cześć.

   Nieznajomy odwrócił się szybko w moją stronę, a jego zdziwione spojrzenie sprawiło, że automatycznie się uśmiechnęłam, nieco złośliwie, ale starałam się być czarująca. Kiedy szok chłopaka zniknął, co trwało kilka sekund, zasalutowałam niedbale. Nie zwrócił na to uwagi i zaczął lustrować moje ciało od góry do dołu.

   Miałam na sobie bursztynową bluzkę na ramiączkach z dekoltem litery 'v', dopasowaną granatową marynarkę z rękawem trzy czwarte i granatowe spodnie z kwiatami w kolorze podobnym do bluzki. Dłużej zatrzymał wzrok na moich złotych szpilkach, zapewne zastanawiając się w jaki sposób nie wydałam żadnego dźwięku w takich butach. Rozpuszczone włosy były na prawym boku odsłaniając jeden z kolczyków i dopasowaną kolię. Malowałam się rzadko kiedy, a jeżeli już to malowałam tylko usta. Dzięki wampiryzmowi i wilkołactwu na moje twarzy nie było żadnej skazy.

   — Już skończyłeś? — trochę speszony cofnął się o krok i potarł ręką szyję — Poczekaj, okręcę się aby dać ci dokończyć — Jak powiedziałam tak zrobiłam — okręciłam się wokół własnej osi z wyprostowanymi rękami.

   — To nie było konieczne. Jestem Bellamy — onieśmielony wyraz twarzy zastąpił pewnym siebie i nieco flirtującym — Lepiej powiedz jak ci na imię, piękna nieznajoma.

   Na usta cisnęło mi się imię Hope, jednak powiedziałam co innego :

   — Andrea — uśmiechnęłam się z nutką fałszu czego chyba nie dostrzegł — Miło mi cię poznać, Bellamy.

Alright. Wiem że rozdział miał się pojawić już dawno i przepraszam za tą zwłokę. Proszę, nie bijcie mnie.

Jak pewnie zauważyliście po tytule pierwszej części zaczynamy od wspomnień Hope.

Zachęcam do gwiazdkowania i komentowania



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro