𝐀𝐠𝐨𝐧𝐢𝐚

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Bo czasami lepiej zamilknąć, aniżeli próbować nieudolnie przekazać i tak niewypowiedzialną pustkę.

━━━━━━━━━━━

Ciemna powłoka tliła się ku górze, w każdej sekundzie nabierając swej mrocznej mocy poprzez wymieszanie się z nowymi kłębami dymu, uchodzącego ze spierzchnionej tkanki mięśniowej, wysuszonych ust. Bez możliwości ucieczki z pomieszczenia, pozostawał w swej postaci duszącego oparu.

Pojedyńcza żarówka nieudolnie próbowała przebić mrok, wymieszany z unoszącym się dymem. Walczyła nieporadnie iskierkami zetkniętymi w szklanej powłoce, lecz jej starania były po prostu znikome.

Zimne kafelki zdawały się wyolbrzymić na swej powierzchni drażniące, lodowe kolce, wbijające się swym chłodem w odkryte, pobladłe ciało rosyjskiej agentki.

Jej smukłe palce z każdą sekundą coraz mocniej uściskały szyjkę butelki, której nikła zawartość pozostawała wciąż na dnie.

To Natalia była na dnie.

Chcąc pogrzebać wszelakie rozważania, naczynie uniósło się ku górze, aby gorzki smak trunku wpadał do palącego gardła rudowłosej. Niedługo potem otrzymało kolejną dawkę nikoty, która przeszła przez nie, by zaraz trafić do płuc tlących płomieni.

Spod kłębów dymu dostrzegała barwę niebieskich tęczówek, których blasku nigdy nie było dane jej poznać. Blask rozbił się na pokrytych śniegiem szczeblach Alp, wraz z upadającym mężczyzną. Jednak istota znajdują się w tym samym pomieszczeniu co Alianovna, starała się zetrzeć w swej duszy, chociażby poszlaki po brunecie wpadającym w szczęki nadludzkiej organizacji. Pomyśleć, że tak łatwo dał im się pożreć. Wystarczył jedynie pojedyńczy zły ruch, kończący się upadkiem w otchłań mrozu.

Teraz, te same oczy, pustym wzrokiem, śledziły każdy jej ruch.

To James był pusty.

Mimo swej pustki, tonął.
Zatapiał się nieporadnie.
Bez możliwości wypłynięcia na powierzchnię.

To przez te zielone tęczówki, w których zatapiał się co dnia.

Lecz nie w ten sposób, jak nasz ludzki rozum może pojąć.

Wpatrując się w nie, widział jedynie przeszłość. Dziwna i obolała to przeszłość.

Nagle znów czuł powiew mroźnego powietrza, uderzającego o jego poliki, niczym zbite okruchy szkła.
Nagle znów czuł zapach metalicznej cieczy, drażniącej jego nozdrza.
Nagle znów czuł, że przemierza śnieżne bezdroża Syberii, skażone miedzianą barwą.
A to właśnie on je skaził.

Natasha natomiast nie potrzebowała widoku oczu żołnierza.
Wiedziała, że jest na dnie i nic nie musiało jej w tym utwierdzać.

Wystarczała jej ona sama.

Skrzydła Czarnego Łabędzia wciąż ją otaczały, izolując ją przed czymś, co ludzie zwali wolnością.

Skrzydła. Skrzydła matki. Dzieci dorastające pod skrzydłami rodziców.
Brzmi pięknie.
Beztrosko.
Bezpieczne.
Najwidoczniej jednak Natalia wychowywała się pod skrzydłami innego ptaka.

Skrzydła, które powinny ją chronić, były jej kratami.
Ona miała swój własny obóz zagłady.

Mogła siedzieć teraz w zamkniętej łazience wraz z Barnesem, w otoczeniu odurzającego dymu papierosów oraz pozostałych, pustych butelek, których zawartość roznosiła się w ich organizmach. Mogła.
Jednak ona wciąż pozostawała tam.
W Rosji.
W Komnacie. 
W Skrzydłach Łabędzia.

Gdzie się podział łowca, co pokona majestatycznego ptaka?

Natalia...

Zielone tęczówki napotkały te niebieskie. Kolano tknęło tę drugie. Dłoń przekazała tlącego się papierosa tej większej. 

On nie mówił nic więcej.
Ona nie pytała.

Jej imię. To wystarczało. Wystarczało im obojgu.

Po co rozmawiać?
Oni i tak nie potrafili.
Nie próbowali, nie chcąc się zagubić w odmętach własnych ciemnych dusz.

— Czy to była łza, Natalio?

Natalia nie płakała.
Wyuczona, wyćwiczona, wyszkolona.
Łzy to słabość.
Ale James zdołał poznać niejedną z nich.

— Upadasz.

— Nigdy nie chciałam się wznosić.

Nie rozmawiali. Nie czuli tej wewnętrznej potrzeby, nakazującej im otworzyć swoje usta, aby wylać swe żale.

O ile cokolwiek jeszcze czuli.

Natalia...

Nachylając się w jej stronę, odór alkoholu uderzył, niczym tafla wody.
Znów te zielone tęczówki.
Zachłysnął się.
Kaszlał.
Tonął.

Romanova dawno była na dnie.
Lecz w tej jednej chwili coś kazało jej walczyć.
Szarp się.
Walcz.
Płyń.
I płynęła.
Płynęła ku jej wybawieniu.
Tak, jeszcze trochę, jeszcze chwila.
Wybawienie było tuż, tuż.
Aż je znalazła.
James.
Tonął.
Więc ona zaczęła znów.
Wraz z nim.
Tonęła wraz ze swym wybawieniem.

━━━━━━━━━━━

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro