Rozdział 12

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Z piskiem opon parkuję na samym środku parkingu i biegnę w stronę boiska. Aż przechodzą mnie ciarki, gdy czuję bardzo mocny zapach złości. Co tam się mogło stać? Przy ostatnim pojawieniu się Jeźdźcy takie emocje nie miały miejsca, tylko strach.
Wbiegając przed boisko widzę popychających się graczy, tylko Scott i Liam stoją zdezorientowani.
Podchodzę bliżej ławek rezerwowych, z tego co widzę już żadnych nie mamy. Siedzą tu tylko ci co zostali poturbowani, w przeciwnej drużynie jest to samo.
Jak to możliwe, że nagle wszyscy z boiska stali się tak bardzo agresywni? Może naprawdę tak na nich działają łowy. Jeśli tak, to wszyscy są w dużym niebezpieczeństwie i musimy ich stąd jakoś ewakuować. Chcąc wejść na boisko, ktoś mocno chwyta mnie za ramię i ciągnie do tyłu. Mam ochotę warknąć, ale widząc wkurzoną twarz trenera od razu nad sobą panuję.

— Żarty sobie robisz Victoria? —przewracam oczami na to imię.

— Musimy zakończyć mecz, nie widzi Pan co tam się dzieje? — już nawet nie mówię jak mam naprawdę na imię.

— Oczywiście, że widzę i bardzo dobrze — klepie mnie po ramieniu — Nie wiem czy wiesz, ale właśnie na tym polega ta gra.

— Wiem, ale... - nie kończę przez dźwięk grzmotu — Natychmiast niech Pan zakończy mecz!

Trener głośno wzdycha i podchodzi bliżej boiska. Lekko się uśmiecham, nie wiedziałam, że go da się tak łatwo namówić.

— Dajecie! Zabijcie ich wszystkich swoją grą!

Otwieram usta nie wiedząc co powiedzieć. Matko, co za człowiek. Mam ochotę uderzyć go w głowę, on jest niepoważny.
Spotykam się ze wzrokiem Scott'a, widzę w nich takie samo przerażenie jakie jest u mnie. Kilka kosmyków włosów opada mi na oczy, przez coraz mocniejszy wiatr, który nie wskazuje nic dobrego.
Krople deszczu pomału moczą mi ciuchy, a sędzia na nasze szczęście gwiżdże koniec meczu. Od razu wbiegam na boisko obok Scott'a i zauważam, że z cienia wyłaniają się łowcy na koniach.
Liam i Gwen podbiegają do nas i cała trójka, która jest w niebezpieczeństwie stoi już między nami.

— Okej, cała trójka jest z nami —mówi spokojnie Scott.

— Była czwórka — na te słowa przechodzi mnie nieprzyjemny dreszcz. Kto jeszcze był?

Słyszę głośny krzyk, robię krok do przodu i widzę, że jeden z naszych graczy został owinięty przez ich lasso. Chcę pobiec by mu pomóc, ale nagle znika w zielonej mgle. To musiał być ten czwarty chłopak.

— Nie...

Podobnie musiał zniknąć Stiles...

Rozglądam się dookoła. Niektórzy uciekają do samochodów przed deszczem, niektórzy uciekając przed Jeźdźcami. W naszą stronę na koniach jedzie trójka. Cała się trzęsę.

— Oni istnieją — mówi z przerażeniem jeden chłopak.

— Nie bójcie się, ochronimy was — wymawiam to z wielką gulą w gardle.

Jednak oni są coraz bliżej, a my stoimy w miejscu nie wiedząc co zrobić.

— Uciekamy! — krzyczy Scott.

Wszyscy się odwracamy by od nich uciec, jednak zostajemy otoczeni przez resztę. Rozglądam się dookoła by jakoś ich ochronić, nie zauważam, że jeden z Jeźdźców wyciąga pistolet i strzela do chłopaka stojącego obok mnie. Ten także znika w zielonej mgle.
Wkurzona wyciągam pazury i rzucam się na Jeźdźca, który razem ze mną upada obok swojego konia. Wbijam w niego pazury, a ten chwyta mnie za nadgarstek i mocno kopie do tyłu. Opadam obok Scott'a z cichym jękiem i z jego pomocą wstaję, trzymając się za brzuch. Zauważam, że kolejnego chłopaka brakuje i została tylko Gwen.

— Dajesz! — dziewczyna wychodzi przed jednego z nich i od razu zostaje postrzelona.

— Nie! — krzyczę razem ze Scott'em.

Głośno warczę i podnoszę głowę, ale po Jeźdźcach nie ma śladu. Rozglądam się dookoła, oni wyparowali. Upadam i z całych sił biję w ziemię, słyszę jak łamią mi się kości, ale nie przestaję. Nie udało nam się ochronić trójki, to jak mamy ochronić wszystkich?
Ktoś mnie odciąga i bierze pod ramię, przez łzy widzę, że kierujemy się do szkoły. Nie próbuję się wyrwać, nie mam na to siły. Oni wygrali, tak nie może być, nie mogę stracić kolejnej ważnej dla mnie osoby.
Nawet nie wiem kiedy znaleźliśmy się na korytarzu. Scott delikatnie opiera mnie o ścianę, a sam gdzieś dzwoni. Patrzę na swoją rękę, jest już cała i zdrowa, jednak krew nadal jest.

— Zabrali wszystkich z bunkru — słyszę załamany głos Scott'a.

Wkurzona ponownie biję w podłogę, kafelka od razu się rozwala, a ja ciężko oddycham.

— Hej, spokojnie — obok mnie szybko kuca Scott — Wyciągniemy ich wszystkich, znajdziemy jakiś sposób.

— Nie Scott! — popycham go — Nie byliśmy w stanie obronić tej trójki i tych z bunkra, to jak mamy ochronić resztę!

Mocno chwytam bluzkę, powietrze nie chce się dostać do moich płuc.

— Lily, spójrz na mnie — mówi spokojnie Scott — Spójrz.

Delikatnie podnoszę głowę.

— Znaleźliśmy sposób na poprzednich, znajdziemy na tych.

— Złam mi mocno rękę — mówię podczas krótkich oddechów, a chłopak patrzy na mnie zdziwiony — Zrób to.

Scott z lekkim zawahaniem chwyta moją rękę i mocno ją przekręca. Krzyczę z bólu, a kilka kropel krwi spada na ziemię. Jedna z kości delikatnie wystaje poza skórę, a ból jest niewyobrażalny, przez co bardziej skupiam się na nim. Przez lekko zamglone oczy widzę, że coś do mnie mówi, jednak nie Scott. Postura tej osoby wygląda kompletnie inaczej. Widzę te piwne oczy, patrzące na mnie z troską, nie jestem w stanie usłyszeć słów jakie do mnie kieruje, ale te oczy. Ze łzami w oczach delikatnie się uśmiecham i mrugając nie widzę już ich, tylko Scott'a.

— Lily, słyszysz mnie?! Lily!

— Tak — biorę głębszy wdech —Już... Już jest okej.

Patrzę na uzdrowioną rękę, która nadal jeszcze boli. Nadal w głowie widzę ten uspokajający wzrok.

— Co z resztą? — z pomocą Scott'a udaje mi się podnieść, a reszta nadal patrzy na mnie przerażona tą sytuacją.

— Malia i Argent jest w szpitalu, mama przy nich jest — Scott rusza do drzwi.

— Czekaj! — krzyczymy razem z Liam'em, kiwam głową by młody mógł powiedzieć pierwszy.

— Ta dzisiejsza noc...

— Tak wiem, to nie twoja wina — wzdycha — Tylko moja. Mogliśmy chronić bunkra, mielibyśmy większe szanse.

Ściskam dłonie w pięści. Jaka ze mnie egoistka, cały czas myślałam jak ja się czuję, a nawet nie pomyślałam o przyjaciołach.

— Idę z tobą.

Podchodzę do Scott'a i bez słów wychodzimy ze szkoły. Będąc w samochodzie, siadam na miejsce pasażera, przez te wszystkie emocje wolę nie kierować.

— Scott, ja... — odwracam głowę w jego stronę — Przepraszam. Myślałam tylko o sobie, nie pomyślałam, że wy też jesteście tym wszystkim przytłoczeni. Tak strasznie mi głupio.

— Nie musisz przepraszać, ty jako jedyna na samym początku wiedziałaś, że coś się dzieje, a my nie chcieliśmy ci uwierzyć — skręca w prawo — To ja powinienem przeprosić za niewspieranie cię od samego początku.

— Też byłoby mi trudno uwierzyć — uśmiecham się pod nosem — Scott — chłopak patrzy na mnie kątem oka — Odzyskajmy ich.

Muszę wreszcie uwierzyć.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro