Rozdział 7

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Przepraszam, muszę do toalety — szybko wstaję i bez słowa udaję się do pomieszczenia.

Zatrzymuję się jednak przed pustą ścianą, wydaje mi się, że coś jest z nią nie tak, jakby zamiast niej powinno być coś innego.

— Nie wariujesz — mówię do siebie pod nosem i wchodzę do łazienki.

Łzy, które próbowałam powstrzymać podczas rozmowy, spływają mi po policzkach. To okropne uczucie widzieć coś znajomego, a zarazem obcego. Tak bardzo chciałabym by to wszystko już się zakończyło i żyć tak jak kiedyś. Może wyjazd z Beacon Hills będzie dobrym pomysłem? Nie, nie mogę zostawić przyjaciół w takiej sytuacji i czekać aż uda im się coś zrobić.
Opieram się o zlew i patrzę na swoje odbicie w lustrze, teraz dopiero widzę, że wyglądam jak trup.
Łzy spływają coraz bardziej, a ja próbuję stłumić szloch by nikt mnie nie usłyszał. Dlaczego to wszystko musi tak wyglądać? Co ja takiego zrobiłam, że nie mogę mieć chociaż jednego miesiąca spokojnego? Gdybym tylko była zwykłą nastolatką, która nie wie o tym drugim świecie i żyła sobie jak większość osób ze szkoły.
Opłukuję twarz zimną wodą i głośno wzdycham. Nie mogę się nad sobą użalać, bo naprawdę zwariuję.

— Z nim się tak nie da, Scott! — słyszę wkurzonego Szeryfa.

Patrzę na siebie ostatni raz w lustrze i wychodzę z łazienki. Przestraszona podskakuję, widząc przed sobą Lydię.

— Nie strasz mnie tak — chwytam się za klatkę piersiową — Lydia?

Dziewczyna stoi jak zamurowana i patrzy na mnie przerażona.

— Te przystanki zlikwidowano — mówi cicho.

— O czym ty mówisz? — daję jej rękę na ramię, a ta od razu się ożywia.

Widzę, że jest zdziwiona tym, że tu stoi.

— Jakie przystanki zlikwidowano? — pytam.

— Nie wiem, ta kobieta... — odwraca się do mnie bokiem — Mi to powiedziała.

Odwracam głowę w kierunku, gdzie patrzy dziewczyna, ale nikogo nie widzę.

— Musimy stąd wyjść — chwytam ją za rękę i ciągnę do salonu — Scott, idziemy.

Chłopak chce coś jeszcze powiedzieć, ale widząc mój wzrok, rezygnuje. Szybko żegnamy się z małżeństwem i wychodzimy bez słowa z domu.

— Spotkamy się jutro — mówię cicho.

— Chcesz u mnie przenocować? — pyta Lydia — Wiem, że nie masz gdzie spać.

— Zastanowię się, ale muszę jeszcze coś sprawdzić.

Przyjaciele tylko kiwają głową i odjeżdżają samochodem Lydii, a ja patrzę jeszcze przez chwilę na dom Stilinskich i także odjeżdżam. Żona pana Noah'a, Claudia wydaje mi się naprawdę dziwna. Mam tyle wspomnień z Szeryfem, a z nią żadnych, mimo że byłam w tym domu kilka razy. Gdzie za każdym razem ona była? A może... Jej wcale nie było?

***

— Dzień dobry, ja do pani McCall — uśmiecham się miło do pielęgniarki stojącej za ladą.

— Przykro mi, na razie nie może się z nikim spotkać.

— Dlaczego?

— Jeśli nie jest Pani z rodziny to nie mogę powiedzieć.

Walę wkurzona w blat i wychodzę wkurzona z budynku. Akurat w tym momencie nie mogę z nią pogadać. Ona jako jedyna mogłaby mi pokazać akta ze szpitala od Claudii. Chociaż czegoś dowiedziałabym się o tej kobiecie, jak na razie to jedna wielka zagadka.
Czuję wibracje telefonu i od razu go wyciągam, dzwoni do mnie Derek. Nie chcę słyszeć znowu jego opieprzu, ale jeśli nie będę odbierać jego telefonu to tu pewnie przyjedzie, a to jest ostatnia rzecz jaką chcę.

— Halo? — odbieram.

— Kiedy masz zamiar wrócić? Mieliśmy od tego wszystkiego odpocząć — o dziwo mówi do mnie spokojnie, pewnie Braeden mu kazała być spokojnym.

— Nie wiem, jak na razie chcę tu być.

Muszę być spokojna, jeśli Derek zauważy, że coś ze mną nie tak, to tu przyjedzie i zmusi do wyjazdu.

— Jeśli spadnie ci chociaż włos z głowy to od razu wyjeżdżasz do Cory — mówi stanowczo, a ja przewracam oczami — Przeżyła tylko nasza trójka, a ja dopilnuję by ta ilość nie spadła.

Na słowo trójka czuję dziwne dreszcze, ale to olewam.

— Ja i Cora jesteśmy rozsądne — mówię wkurzona — Ty lepiej zajmij się powiększaniem naszej rodziny, a nie opieprzaniem mnie, że wróciłam do przyjaciół.

Rozłączam się nie czekając na odpowiedź. Derek coraz bardziej wkurza mnie swoim gadaniem, nie mam już pięciu lat, żeby cały czas obok mnie latał.
Nie umrę dopóki to wszystko się nie skończy i go nie odnajdę.
Wsiadam do samochodu i patrzę pusto na parking przed sobą. Przypominam sobie słowa Lydii ,,te przystanki zlikwidowano". O co mogło chodzić? Przystanki... Może to jakaś metafora? Nie, jeśli Lydia powiedziała takie coś, to chodzi o prawdziwe przystanki.

— Muszę to zrobić — mówię cicho i zamykam oczy.

Rozluźniam się jak najbardziej umiem i spokojnie oddycham. Kiedy znowu otwieram oczy, stoję obok swojego samochodu, a w środku widzę siebie. Udało się, mam nadzieję, że uda mi się też łatwo wrócić.
Chcę zrobić krok, ale słyszę głośny dźwięk, nie jestem w stanie nawet rozpoznać co to. Zatykam uszy, jednak dźwięk nie cichnie, jakby był w mojej głowie.
Upadam na ziemię głośno krzycząc. Czuję jakby moja głowa miała zaraz wybuchnąć, a dźwięk robi się coraz głośniejszy.

— Stop! — krzyczę na cały głos.

Wszystko cichnie, mrugam kilka razy i widzę, że znajduję się w swoim samochodzie, a kierownicę mam lekko zgiętą, przez ucisk mojej dłoni.
Opieram głowę i ciężko oddycham. Dotykam się za ucho, a na dłoni zauważam trochę krwi. Nigdy nie wydarzyło mi się takie coś, a ten dźwięk? Co to mogło być? Ktoś próbuję mnie powstrzymać? A może, to co jest w Beacon Hills, mogę zauważyć wychodząc z mojego ciała? Wszystko jest w tym momencie możliwe i jak na razie nie chcę do tego wracać. Chociaż... Może dzięki temu znajdę tą osobę?

Bardzo was przepraszam, że rozdział dodałam tak późno. Myślałam, że będę w stanie napisać go szybciej, ale jest koniec roku szkolnego i jeszcze próbowałam podnieść sobie oceny.

Mam nadzieję, że rozdział się spodobał!
Do zobaczenia 💜

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro