𝐈𝐈 - "Ostatni" Napad

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

1870. 6 Czerwca. Teksas. El Paso

Pierwsze co zrobiłem po wybudzeniu się to założyłem swój stary, skórzany kapelusz, po czym wstałem z łóżka. Ubrałem się w szare spodnie jeździeckie i białą koszulę. Pas założyłem dopiero, gdy wyszedłem z namiotu.

Nie mogłem uwierzyć w to, że dziś nasz ostatni wspólny. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem to uciekniemy do Meksyku.

Usiadłem przy ognisku i zaparzyłem sobie kawy. Wtedy z namiotu wyszedł John, rozciągnął się i ruszył w moim kierunku, by napić się kawy.

- Witaj - rzekł, nalewając kawy do kubka.

- Dzień Dobry - odpowiedziałem, biorąc łyka napoju. - Jesteś gotowy na napad?

- Bardziej niż kiedykolwiek wcześniej - odpowiedział.

- Wiesz... w sumie jeszcze całe życie przed Tobą młody. Marcus ma 24 lata, ja zaraz będę miał 30'stkę, a ty, dopiero 20... cholera co ja robiłem w twoim wieku...

- Co robiłeś? - zapytał zaciekawiony.

- Nic ważnego, poza plątaniem się od Saloonu do Saloonu, chlaniem do utraty przytomności i wyrywaniem
pięknych panienek... - uśmiałem się wraz z Johnym. - Od tych 10 lat nadal jestem głupi i nadal z tarapatów dziecko mnie jeszcze musi ratować!

- A Marcus? Też były z nim problemy? - dopytał mnie John.

- Tia. Ja jeszcze nigdy nie oberwałem, a on? Ha! Dwa razy!! - stwierdziłem, biorąc kolejnego łyka. - Pamiętam jak to by było wczoraj. Miał 18'stkę i poszedłem z nim do saloonu. Upił się jak skurczybyk i wyrwał żonę barmana!

- Co dalej? - spytał dwudziestolatek.

- Dostałem kulkę w brzuch - dokończył zza moich pleców, Marcus. - A Ben patrzył się jak leżę na podłodze ranny i się śmiał. Chciałem mu wtedy jaja urwać.

Odwróciliśmy się do Mark'a, po czym po paru surowych spojrzeniach wpadliśmy w śmiech.

- Nie dałbyś rady ze mną w pojedynku nawet wygrać, więc nie podskakuj! - Powiedziałem przez śmiech.

- Mimo to prawie zabiłem Marco Van Winkle, gdyby nie John! - uspokoiliśmy się. - A Ty nawet nie mogłeś go trafić!

- Bracia, moi bracia - przemówiłem zapalając papierosa. - Nigdy nie dopuszczę, żeby stała się wam krzywda. Jestem stary i głupi, ale lojalny...

- Tak samo jak ja, Ben - dodał Marcus. - Mógłbym wymordować całe miasteczko, tylko po to by się zemścić.

- To jak... gotowi? - spytał John, biorąc swój karabin do rąk. - Gotowi na nasz ostatni napad?

- Ja tak - odpowiedziałem, wyjmując moje dwa Cattlemany z kabury. - Ruszajmy!

Wsiadłem na mojego konia i przywiązałem moją czerwoną hustę do szyi. John miał czarną, ja czerwoną, Marcus - białą.

Gdy wszyscy byli już na koniach, ruszyliśmy. Mark jechał na przedzie, a ja po jego prawej, zaś John po lewej.

W oddali widać już było El Paso, miasto, które zostało okrzyknięte "stolicą zachodu", a przez nie których nawet piekłem. To zależy od typu ludzi...

Ziemia Teksasu została i tak już w większości przejęta, przez milionera o nazwisku dosyć sławnym - Leviticus Cornwall.

Wjeżdżaliśmy właśnie do miasta, kiedy rzuciły nam się w oczy mało zaludnione ulice. Było to dziwne jak na El Paso. Mimo tego nadal kierowaliśmy się w stronę banku, który był na przeciwko nas.

Wraz z Marcusem zatrzymaliśmy się przed wejściem. John pojechał na tyły by zająć się zakładnikami...

Wzięliśmy specjalne skórzane torby, założyliśmy maski i weszliśmy do środka.

- To napad! - krzyknąłem wyjmując rewolwer w górę.

W banku od razu zapanował chaos i panika. Strażnicy szybko się poddali, wzięliśmy ich bronie i przywitaliśmy mocnym uderzeniem z kolby rewolweru.

John zgarnął wszystkich zakładników w jedno miejsce, a my zajęliśmy się skarbcem.

W środku były trzy duże sejfy, standardowej firmy American Banks.
Szybko je otworzyliśmy, w zaledwie dwie minuty, ponieważ łatwo można było rozgryźć trzycyfrowy kod. Zawartość sejfów wpakowaliśmy do torb, a następnie gdy już wszystko było opróżnione, wyszliśmy z skarbca

Wtedy John nas zawołał:

- Mamy towarzystwo!

Usłyszeliśmy cztery strzały i krzyk naszego brata, ja pobiegłem prędko do niego, kiedy to Marcus zastrzelił dwóch stróżów prawa, którzy wtargnęli do banku.

- Cholera jasna! - krzyknąłem gdy zobaczyłem Johna z kulą w ramieniu. - Nie odpływaj John!

- Nie mam tego w planach, panie B. - odpowiedział siedząc oparty o ścianę

- Nie mamy czasu! Musimy iść! - stwierdził Marcus czekając przy drzwiach.

- Chodź! - pomogłem wstać Johnowi, po czym razem wyszliśmy z budynku.

Przywołaliśmy konie, gdy między czasie przyjechało 20 jeźdźców w uniformach - Pinkertoni. Mark odrazu zaczął w nich strzelać zabijając 2 z nich.

Wystartowaliśmy galopem, a za nami jechało 18 Agentów. Nie mogliśmy się zatrzymać a nie chociaż by zwolnić.

Kula drasnęła mnie, lecz nic poważniejszego mi się nie stało. Bardziej uważałem na Johna, niż na siebie....

Po chwili wpadliśmy na pomysł by skręcić do kanionu nieopodal. Po chwili jazdy i paru przyśpieszeniach, zgubiliśmy ich...

Dotarliśmy do Green Brothers Mountain po 5 minutach, Marcus opatrzył rany Johna, a ja miałem wszystkich spakować. Nie mieliśmy za wiele czasu...

Złożyłem namioty, schowałem śpiwory i zgasiłem ognisko, gdy nagle do naszego obozu zawitał nieznajomy...

Łapcie rozdział 2!
Mam nadzieję, że wam się podobał i jesteście ciekawi co dalej!

~Sztosik

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro