𝐈𝐈𝐈 - Green Brothers Mountain

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Złożyłem namioty, schowałem śpiwory i zgasiłem ognisko, gdy nagle do naszego obozu zawitał nieznajomy... którego już wcześniej znaliśmy z ostatniego napadu na pociąg.

Bardzo dokładnie nam się przedstawił, kazał nam zapamiętać jego twarz...

Był to Agent Andrew Milton, za nim szedł ten jego pomocnik - Ford o ile się nie mylę...

- Witajcie Bracia Thompson! Pamiętacie mnie?! - odezwał się po chwili.

Marcus odruchowo wyciągnął broń, tak samo jak ja. John wstał z krzesła na którym siedział i pobiegł po swój karabin.

- Po co tu, do diabła jesteś?! - spytał go Mark, odbezpieczając broń.

- Przyszedłem was pojmać... to chyba oczywiste - Milton poprawił swój szary melonik. - W tym momencie z El Paso wyjeżdża blisko pięciesięciu konwojentów. Przyjadą tu za jakąś minutę, dwie. Jeżeli chcecie by nikt nie ucierpiał... rzućcie broń na ziemię i dajcie się złapać...

- W dupę się pocałuj! - odpowiedział John, odbezpieczając swój karabin.

- Naprawdę? Myślałem, że jesteście bardziej inteligentni! - w tym momencie Ford wyjął rewolwer i strzelił w nogę Marcusowi. Ten postrzelił ów Forda, a ten upadł na ziemię.

- Cholera! - krzyknął Marcus rzucając się w ucieczkę. - Musimy iść!

Zaczęliśmy uciekać, ponieważ na horyzoncie jechał wspomniany przez Miltona konwój, który ciągnął się przez El Paso.

Milton podniósł strzelbę o zaczął w nas strzelać, nie trafił żadnego z wszystkich ośmiu strzałów, więc wyjął swój rewolwer i ruszył za nami.

- Cholera jasna! - krzyczał z bólu Marcus stawiając kolejny krok.

- Nie dasz ra.... AGH!! - krzyknąłem.

Kula z rewolweru Miltona przebiła moje plecy. Upadłem na ziemię, John zaczął strzelać w Miltona z karabinu, kiedy to Marcus starał się podnieść mnie z ziemi.

- Wstawaj Ben! - krzyknąłem próbując wraz z nim wstać. - Nie odpływaj, kurwa!

- Nie! On nie może zginąć! - krzyknął John przeładowując karabin.

- Nie dam rady - powiedziałem bezsilnie. Wszystko miałem rozmazane. Widziałem tylko twarz moich braci...

- Musisz! - oznajmił Marcus i wraz z Johnem mnie podnieśli. - Bracie! Jeszcze chwila... i uh... Meksyk pamiętasz?

- Tak - odezwałem się i podniosłem mój rewolwer z ziemi, następnie ruszyłem przed siebie.

Naszym celem było przejście Green Brothers Mountain. Po drugiej strony ów góry, był tunel, który prowadził do innego stanu, dokładniej San Perito...

Byliśmy już na szczycie góry gdy i upadłem po drugi....
Leżałem plecami do ziemi, starałem się wstać, ale nie miałem siły...

- To koniec, Thompsonowie! - usłyszeliśmy głos Miltona. - Nie macie dokąd uciec! Konwój otoczył całą górę! Jeśli zejdziecie, zginiecie!

I wtedy John dostał kulkę w głowę od Miltona... upadł na ziemię i przychylił się w stronę przepaści...

- NIEEE! - krzyknął Marcus.

- CHOLERA! - klnąłem pod nosem, po czym odezwałem się do mego ostatniego brata. - Marcus...

- Tak?! - zapytał ponownie pomagając mi wstać.

- Nie byłem twoi prawdziwym bratem! - Powiedziałem, ze łzami w oczach. - Thomas przygarnął mnie gdy miałem 9 lat... To że twój ojciec nie żyje... To moja wina.

- CO? - zapytał mnie, zdziwiony.

- Jako nastolatek byłem uzależniony od hazardu... - odpowiedziałem. - Przegrałem 100 dolców i wisiałem drugie tyle pewnemu bandycie... powiedział, że jeśli powie gdzie będzie jechał Thomas...

- Ty sukinsynu - spojrzałem na jego zdenerwowaną twarz. - Jesteś mi bratem i zawsze byłeś... - powiedział Marcus.

- Miałem wam to powiedzieć w Meksyku.... A teraz idź już....

Marcus tylko kiwnął głową potwierdzając i odeszedł w dół zbocza. Ja wstałem tylko z ziemi i usiadłem opierając się o kamienną ścianę po prawej.

Z lewej kieszeni mego płaszcza wyciągnąłem paczkę papierosów. Zapaliłem jednego, po czym odbezpieczyłem rewolwer...

Na górze pojawiło się parę Pinkertonów, więc zabiłem ich strzałemi w głowę...

Następnie przyszedł Milton, który rzucił się na mnie, gdy wstawałem.

Obaj upadliśmy na ziemię. Rewolwer wypadł mi z dłoni i poleciał w przepaść.

- To twój koniec, Ben! - krzyknął Milton łapiąc mnie za szyję i dusząc.

W przerażeniu i chaosie szukałem po pasie swojej broni noża. Następnie po sekundzie odnalazłem go i wbiłem go w nogę Miltona.

- Cholera! - krzyknął puszczając mnie i upadając na plecy.

- To twój koniec! Milton! - krzyknąłem. Następnie wbiłem nóż w jego plecy i bok.

- Raczej twój! - uderzył mnie z całej siły z kolbą swojego rewolweru aż straciłem przytomność....

1870. 7 Sierpnia. Teksas. El Paso.

- Pobudka Thompson! - ktoś uderzył kolbą swojego rewolweru w kratę, przez co wybudził mnie ze snu.

Od dwóch miesięcy czekam, aż mój brat Marcus przyjdzie mnie uratować. Podobno za dwa dni mam jechać do więzienia...

Wstałem więc z niewygodnego łóżka, i podszedłem do Szeryfa Marco, który mnie wybudził.

- Smacznego - powiedział dając mi talerz z jedzeniem, po czym odszedł.

- Chyba mnie zostawił... - powiedziałem pod nosem.

- Kto? - zainteresował się Szeryf.

- Mój brat, Marcus... - zacząłem jeść.

- Popełniliście błąd i już go nie naprawicie... - powiedział Van Winkle i zapalił cygaro.

- Ma pan rację, panie Marco - odpowiedziałem. - John... mogliśmy go w to nie mieszać...

Oddałem talerz szeryfowi i ponownie usiadłem na łóżku w celi... zamknąłem oczy...

- Tam dokąd jedziesz... - powiedział Marco. - Nie będzie miło. Więzienie San Selchié to istne piekło... nikt się z niego nie wydostał i nikt się nie wydostanie...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro