𝐕 - Milton

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

1870. 9 Listopada. San Perito. Więzienie San Selchié

Trochę minęło i sporo się wydarzyło od czasu gdy tu trafiłem.

Zacznijmy od samego początku...

Usłyszałem pogłoski że mój ostatni brat, Marcus żyje i ma się dobrze. Podobno zaszył się gdzieś w Kalifornii czy coś... Może jak stąd wyjdę to to odwiedzę...

Wraz z Johnnym i Samuelem planujemy ucieczkę. Od tych paru miesięcy siedzimy w jednym miejscu i wychodzimy z karceru na pracę w kopalni...

Dzisiaj właśnie tam jechaliśmy... otworzyli cele, kazali wyjść, wsadzili do wozu na zewnątrz i zawieźli nas na roboty.

Każdy z nas dostał kilof, mężczyzna z batem kazał nam kopać, więc kopaliśmy mimo że sensu to żadnego nie miało.

Między czasie prac, zobaczyliśmy jak pewien młody mężczyzna, numer 9120, ucieka wraz z swoim kolegą... niestety... Nie przebiegli wolni nawet milimetra...

Tak naprawdę to nie mamy pojęcia jak się stąd kurwa wydostać!

Przeanalizowaliśmy wszystkie dostępne wyjścia. Całego więzienia strzeże 500 jak i nie więcej strażników...

Pierwsze wyjście to ucieczka podczas wyjazdu do kamieniołomu. Opracowaliśmy już z Samuelem mechanikę kajdan. Wystarczy tylko w odpowiednim miejscu uderzyć i pyk!

Następnie rzucić się na strażnika z kilofem, zabrać mu broń i pozabijać resztę, co mi by się udało... gdyby nie jedno.

Cały kamieniołom był otoczony przez strażników, paru snajperów którzy stoją i obserwują. Jeden moment i jestem martwy...

Więc...

Wraz z Samuelem łupaliśmy właśnie kamienie, gdy uznałem że to ta chwila. Otworzyłem moje kajdany, uderzając w odpowiednie miejsce kilofem i wydostając się...

Kucnąłem i rozejrzałem się za strażnikiem... gdy ujrzałem odwróconego do mnie plecami mężczyznę, rzuciłem się na niego i wyrwałem mu broń z kabury, po czym schowałem się za kamieniem, zabijając przy tym ów strażnika....

- UCIEKAJCIE! - krzyknąłem do Samuela Chupakorny, który uwolnił się wtedy z kajdan...

Johnny pobiegł pierwszy sięgną po kamień i zabił nim jednego z ochroniarzy... po chwili obydwoje zniknęli...

Wtedy to ja wkroczyłem do akcji, zastrzeliłem strażnika strzałem w głowę. Snajperzy strzelali do mnie, lecz byłem za dobrą ochroną...

Zabiłem już prawie wszystkich, gdy zaskoczył mnie jeden ochroniarz... skoczył na mnie, rewolwer wyleciał mi z dłoni...

- Ty sukinsynie! - Krzyknął uderzając mnie w twarz....

Próbowałem złapać jakiś kamień i uderzyć go w głowę, ale między czasie przyszedł inny strażnik i mnie skuł....

Potem wróciłem do więzienia, wsadzili mnie do jeszcze gorszej celi...
Wszędzie były szczury, po kątach czułem zapach ludzkiej zgnielizny... cholerne zwierzęta!

Po przesiedzeniu w tym ochydnym pomieszczeniu 7 minut, drzwi otworzyły się. Jasne, ostre światło poraziło moje oczy.

Podnieśli mnie siłą i zaprowdzili do innego pomieszczenia... posadzili na krześle, po czym przywiązali do niego...

- Witaj, Ben - usłyszałem znajomy głos. - Kojarzysz mnie...?

Dopiero po tym pytaniu spojrzałem na jego twarz... skądś ją pamiętałem...
To był...

- Milton?! - zapytałem. - Co ty tu robisz?...

- Się składa, że chce Cię stąd wyciągnąć... - odpowiedział, zapalając papierosa.

- Słuchaj dzieciaku - powiedziałem do niego. Milton był o mnie o 8 lat młodszy. - Poradzę sobie sam wyjść z tej nory...

- Nie, nie dasz rady... - Zaprzeczył Pinkerton. - Twoi kumple już nie żyją...

- Co...?! - zapytałem lekko poddenerwowany.

- Dorwali ich... 5 kilometrów dalej... - dodał Milton. - Cóż... i tak Cię stąd biorę, burmistrz El Paso zobaczy jak wisisz..

Milton wstał, rzucił papierosa w kat i zapukał w drzwi. Dwóch mężczyzn podniosło mnie i wyprowadziło...

Znów wylądowałem w wozie z kratami. Zamknęli mnie w nich i wywieźli. Cholera jasna... szkoda mi było Samuela i Johnny'ego... lubiłem ich obu...

1870. 15 Listopada. Teksas. Okolice kopalni złota Red Sky.

Jechaliśmy już parę dobrych dni...
Nic się nie zmieniło, poza tym że dowiedziałem się że Miltonowi serio zależy żebym dojechał do El Paso żywy...

Jechaliśmy właśnie przez okolice jakichś wzgórz. Okolice wydawala się podejrzana....

Wtedy, tak jak przypuszczałem, coś się stało.

Strzała trafiła woźnicę w pierś, konie przerażone wystartowały w przód. Pomocnik spadł z siedzenia łamiąc sobie kark.

Milton wyjął broń i zaskoczył z konia, po lewej nadciągało 10 osobowe pasmo Indiańskich Jeźdźców...

Został tylko Milton i trzech jego jeźdźców, cóż po minucie już tylko dwóch, bo trzeci przerażony uciekł.

Indianie szybko zmiotli ich z powierzchni ziemi, tylko Milton, wśród zadymy i mocno ranny, schował się pod wozem...

Po chwili Indianie zostawili wóz jak i mnie... Przy okazji zostawili klucz...

Wyszedłem z klatki, rozciągnąłem się...

Wziąłem pas martwego strażnika, założyłem go i wziąłem jego rewolwer oraz portfel. Przy okazji jedynego konia, który nie był pokiereszowany...

Ruszyłem na wschód... do jedynego miasta w którym nie byłbym podejrzany... Tumbleewed...

Łapcie 5 rozdział.
Przepraszam że tak długo, ale ostatnio nie mam za wiele weny, myślę że teraz akcja się trochę rozkręci, tak samo jak moja wena heh

~sztosik

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro