𝐕𝐈 - Włoch-Przewoźnik

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jadąc w okolice New Austin, mijałem pustynne stepy...

Cieszyłem się, że uciekłem z San Selchié, ale strasznie było mi żal Samuela i tego drugiego... Johnny'ego.

Po kilku godzinach jazdy dotarłem do celu...

Tumbleewed... było małym miasteczkiem. Parę budynków i saloon...

Jak normalny wędrowiec od razu ruszyłem do tawerny, to chyba jasne że po tylu godzinach podróży trzeba się czegoś napić.

Zwiazalem konia do słupka i ruszyłem do budynku, zapalając papierosa.

Na parterze widziałem tylko trzy osobowości, piękna kobieta przyodziana w suknię. Siedziała przy stoliku, pod oknem. Widocznie na kogoś czekała...

Druga osoba to barman. Gdy wchodziłem właśnie czyścił kubki.
Palił cygaro i przyglądał mi się bardzo podejrzanie.

Trzecia osoba to pijak, który siedział pod ścianą z butelką w ręce. Oprócz mnie jako jedyny miał gnata w tym Saloonie.

Ruszyłem do lady za którą stał barman, wyciągnąłem portfel mężczyzny który towarzyszył Miltonowi i wyjąłem z niego 25 centów, po czym zamówiłem whisky.

Wypiłem je duszkiem, a potem odkładają szklankę na ladzie, odezwałem.

- Barman... znasz może jakaś osobistość, która mogła by mnie... przewieźć do Meksyku?

Barman spojrzał się na mnie i nic nie odpowiedział, więc wyjąłem dziesięciodolarówkę i położyłem ją na ladzie, przed mężczyzną.

- Znam - odpowiedział biorąc banknot do ręki. - Znajdziesz go na górze, właśnie grywa w pokera z swoimi znajomymi.

- Jak się nazywa? - zapytałem, powoli ruszając powoli na górę.

- Salvatore Trentino - odpowiedział barman zaczął z powrotem czyścić szklanki. Mimo wszystko nadal obserwował mnie jak wchodzę po schodach na piętro.

W końcu, będąc już na górze schodów skierowałem się do drzwi. Otworzyłem je...

Ujrzałem stół pokerowy i pięć osób, które od razu na mnie spojrzały.

- A Ty tu co? - zapytał mnie mężczyzna z wąsem i blizną na oku.

- Przyszedłem po Pana Trentino - odpowiedziałem poprawiając kapelusz.

- Niestety nie dostaniesz go tak szybko jak by ci się wydawało... - odpowiedział mężczyzna z wąsem.

- Dlaczego? - dopytałem.

- Bo Pan Makaroniarz wisi nam 50 dolców! - mężczyzna wstał z zdenerwowany i uderzył pięścią w stół.

- Gdzie on jest? - spytałem rozglądając się po pomieszczeniu... i chyba go znalazłem... przywiazanego do krzesła z licznymi zadrapaniami i śladami uderzeń Pana Trentino.

- Chcesz by Cię zawiózł do Meksyku, to daj nam 50 dolarów... inaczej... - odbezpieczył broń. - Będziemy musieli się pojedynkować...

Wyciągnąłem portfel i zobaczyłem ile mam pieniędzy. Wychodziło nie więcej niż 20 dolarów, więc rzuciłem te banknoty na stół...

- 20 to za mało, panie przybłędo... - gdy to powiedział, sięgnął po broń... niestety, z wyczucia rzuciłem w niego nożem...

Zaczął się drzeć w niebogłosy. Nóż wbił się w jego klatkę, ale postanowiłem rzucić jeszcze jeden... trafiłem go w brzuch. Mężczyzna wypadł przez drzwi, które były za mną, po czym spadł z drewnianej barierki, upadając przed ladą barmana.

Wszyscy znajomi Pana Włocha wyciągnęli swoje rewolwery i wycelowali we mnie...

- Ty skurwysynu! - krzyknął jeden z nich. - Już po tobie...!

Oddał strzał i nie trafił... więc wyciągnąłem swój rewolwer i wyrobiłem im dożywotnie dzióry w czaszkach...

Po zakończeniu roboty wyjąłem ostatni nóż i uwolniłem przewoźnika. Niestety nie był przytomny, więc musiałem go nieść... cóż było ciężko zejść schodami niosąc na plecach ważącego 120 kilo Włocha...

Sądziłem go na konia i ruszyłem galopem w bezpieczne miejsce...
Zatrzymałem się gdzieś nad San Luis.
Rozbiłem tymczasowy obóz i ściągnąłem go z konia...

- Dzień dobry Panie Trentino! - krzyknąłem do niego żeby się obudził. - Nowy dzionek... pora wstać!

Włoch otworzył oczy, rozejrzał się i się podniósł. Widocznie moje krzyki na coś się przydały.

- Gdzie... Gdzie ja jestem? - zapytał się mnie.

- Właśnie uratowałem panu życie... - odpowiedziałem. - Jesteśmy nas San Luis jest już Pan bezpieczny.

- Kim jesteś? - zapytał wstając powoli i wyjmując szmatkę z kieszeni, następnie ruszył do rzeki by ją na
moczyć.

- Ben Thompson... jestem z El Paso... - odrzekłem idąc za nim. - Chcę dostać się do Meksyku, ale bez Pana chyba mi się nie uda...

- Jasne jasne. Dziękuję że mnie Pan uratował przed tymi bydlakami... więc przewiozę Pana do Nuevo Paraiso za darmo! - krzyknął.

- Dziękuję... - powiedziałem.

- A więc musimy ruszyć w inne miejsce... - powiedział gdy już umysł twarz z krwi. - Zawieź mnie do Thieves Landing!

Wsiedliśmy na konia i ruszyliśmy do tego miejsca. Tam Salvatore wprowadził mego konia na pokład statku, po czym wypłynęliśmy...

Następnie gdy już przycumowaliśmy do brzegu Meksyku wyprowadziłem konia. Salvatore jednak poprosił bym jeszcze trochę został, bo chce mi coś podarować.

- To za fatyge i że sam Pan nie chciał przepłynąć! - powiedział Salvatore trzymając coś w ręku za plecami. - Proszę... - wręczył mi ciemną butelkę.

- Co to? - spytałem.

- Wino! Prosto z Włoch... - Oznajmił. - nigdzie Pan takiego nie dostanie, panie Thompson!

- Dziękuję, Salvatore. Trzymaj się! - Powiedziałem chowając wino do torby i wsiadając na konia.

- Narazie! - krzyknął i popłynął z powrotem do Ameryki...

No cóż więc ruszyłem. Teraz mogłem rozpocząć nowe życie... byłem wtedy w przekonaniu, że Pinkertoni mnie tu nie znajdą... ale widocznie im byłem starszy tym byłem bardziej głupszy...

Łapcie 6 rozdział.
Oficjalnie Wena wróciła!
Przynajmniej na chwilę

~27Sztosik


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro