𝐗𝐈 - El Camino

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

1875. 15 Września. Nuevo Paraíso. Okolice Agave Viejo

Była ciemna noc, kiedy zbierałem się do drogi. Zgasiłem ognisko, spakowałem namiot i wsiadłem na konia.

Moim planem było osiedlenie się w jednym miejscu i czekanie na El Camino.

Z wielu osad wybrałem jedną - Agave Viejo, którą zamieszkiwali obecnie jacyś pijacy i banici z zachodu meksyku.

Przywiązałem konia do słupka i ruszyłem porozmawiać z bandytami, którzy zwrócili na mnie uwagę jak tylko tu przyjechałem.

Czterech uzbrojonych wyszło z osady i ruszyło w moim kierunku.

- Czego tu? - odezwał się jeden po amerykańsku.

- Chcę się z wami dogadać, Compadre - patrzyłem mu prosto w oczy. - Chcę dołączyć do tego jakże znakomitego gangu.

- Gangu? My gang? - zaczął się śmiać, a z nim całą reszta. - My nie jesteśmy gang!

- Więc... kim kolwiek jesteście chce do was dołączyć.

- A Ty kto taki, że Ty chcesz dołączyć do naszego "Gangu" ? - wszyscy zaczęli się śmiać.

- Nazywam się Juan Chuparossa - odpowiedziałem. - Moje imię znają wszyscy z Predido, aż do Punta Orgullo.

- Ty? To ty jesteś Juan? Wyglądasz na Amerykanina... - oznajmił Bandyta.

- Szukają mnie na całym zielonym kontynencie, Gringo. Na tym kiedyś też zaczną...

- Niech ci będzie, Amigo. Przedstawię Cię mojemu szefowi! - ruszyli z powrotem do osady, a ja szedłem za nimi.

W środku całego budynku czuć było ogromny fetor alkoholu i tytoniu. Bandyci spali na podłogach, wraz z paniami do towarzystwa. Typowy burdel. Ruszyliśmy do jakichś schodów i po nich wchodząc byliśmy w czystym pokoju, w którym była tylko jedna osoba...

El Camino.

Trup ich szefa leżał swobodnie martwy na ziemi, a łowca głów siedział na krześle i patrzył... odrażający widok.

- Kurwa! - krzyknął bandyta który ze mną tu przyszedł i szybko ruszył z powrotem na schody. Niestety nie udało mu się zbiec na dół, ponieważ w połowie drogi na schody potknął się pijaczyna i złamał kręgosłup.

El Camino wstał, ominął trupa szerokim łukiem, po czym stanął za krzesłem.

- Mówiłem Ci że będziesz następny... - powiedział chrypkawym głosem.

- Ile ci zapłacił? Za moją głowę? - zapytałem obserwując każdy jego ruch.

- Wystarczająco dużo... - zapalił papierosa, po czym odkładając zapalniczke do kieszeni, spojrzał na mnie swoimi błękitnymi oczyma.

- Zapłacę więcej. - odrzekłem, połykając gulę.

- Twoja głowa jest warta więcej niż nie jeden legendarny bandyta... - rzekł przyglądając się trupowi. - Nie sądzę byś tyle miał...

- Zależy jaka jest kwota. - oznajmiłem. - Wciąż nie znam ilości pieniędzy.

- 20 tysięcy dolarów - odpowiedział.

- Wysoka cena... - powiedziałem, wpatrując się w podłogę.

El Camino ruszył nagle w moim kierunku i stanął przede mną. Zgasił papierosa.

- Nie jesteś zwykły, Ben. - gdy tylko usłyszałem moje prawdziwe imie, zamarłem wewnątrz. - Dam ci trochę czasu byś się przygotował...

Ominął mnie i zszedł na dół po schodach, po których chwilę temu sam wszedłem.

Stałem w jednym miejscu przez jakieś 10 minut, zastanawiając się jakim cudem zna moje imię...

Potem zszedłem po schodach i udałem się do mojego konia...

Tym razem ruszyłem w lepsze miejsce do kopalni złota oddzielającej Oldéro Paraíso od Nuevo.

Opuszczona placówka i jej mroczna przeszłość odstraszała miejscowych. Jedyne co było powodem częstego ruchu tutaj był tunel który wiódł do Starego Raju.

Przywiązałem konia do słupka i ruszyłem zapoznać się z terenem.

Nie ma to jak chodzić po miejscu w którym kilka lat temu poumierało 500 górników. To wydarzenie idealnie pokazuje ciemną stronę przemysłowości.

Postanowiłem osiedlić się w centrum, czyli budynku głównego dowodzenia.
To tu przebywali strażnicy, którzy pilnowali porządku w kompleksie.

Wchodząc do środka odrazu uderzył mnie zapach drewna oraz tytoniu. Rozejrzałem się w poszukiwaniu czegoś ciekawego i jak się okazało, sejf ukryty w szafce był tego idealnym przykładem.

Bez problemu otworzyłem sejf który był już w sumie otwarty. Było tam parę obligacji, kasy i... sztabka złota.

- Ciekawe - powiedziałem pakując złoto do torby.

Rozłożyłem śpiwór i ruszyłem schować konia do pobliskiej opuszczonej stajni.

Wróciłem do biura dowodzenia i otworzyłem butelkę whiskey czekając na nowy dzień.

1875. 20 Września. Nuevo Paraìso. Opuszczona Kopalnia

Siedzę i czekam tutaj już z parę dni.

Niczego poważnego nie słyszałem oprócz bizonów paszących się codziennie o 5 rano.

O dziwo znalazłem czas na przeszukanie całego kompleksu. Znalazłem dynamit i parę butelek bimbru. Może się to do czegoś przydać...

Przyszykowałem Karabin Lancaster i czekałem jak zwykle na coś...

Jedyne co mogłem wiedzieć o tym El Camino to fakt, że jest nieprzewidywalny. Doświadczyłem to na własnej skórze w Agave Viejo.

Ziewając usiadłem na krześle na dworze i wziąłem łyk piwa.

Wtem usłyszałem głos ostróg za moim plecami... Wstałem prędko z krzesła i odwróciłem się.

Ta. To był El Camino.

- Witaj Ben - przywitał się ze mną Mężczyzna.

- El Camino? Znowu mnie odwiedziłeś - odpowiedziałem.

- Przyszykuj się lepiej, Thompson. - zapalił cygaro. - Dziś w nocy Cię odwiedzę, ale tym razem z bronią...

- Skąd znasz moje imię? - zapytałem, ciągle trzymając rękę na rewolwerze.

- Jeżeli uważasz że oszukałeś cały świat to się mylisz... - wyjął cygaro z ust.

- Czyli znasz moją przeszłość? - zapytałem go, ostrożnie zdejmując dłoń z rewolweru.

- Wiem że wraz z swoimi braćmi napadliście na bank w El Paso, a potem pinkertoni zaatakowali wasz obóz i zabili Twojego brata Johna, Marcus zostawił Cię A Ty trafiłeś do San Selchié z którego wydostał Cię Agent Milton. Tyle wiem - oznajmił.

Nagle przypomniały mi się wspaniale chwilę z moimi braćmi. Potem śmierć Johna, która mną wstrząsnęła...

- I tyle powinieneś wiedzieć - odpowiedziałem surowo . - A teraz wypierdalaj i daj mi się przygotować.

- Oczywiście, Juanie Chuparossa... - powiedział, odwrócił się i odszedł znikając gdzieś za horyzontem.

Ruszyłem z powrotem do biura dowodzenia i zacząłem się przygotowywać... Wziąłem 5 lasek dynamitu, karabin oraz amunicję do niego.

Wziąłem łyka whiskey, po czym siadłem w jednym miejscu, czyli na krześle w centrum.

Sprawdziłem zegarek kieszonkowy, była zaledwie 18... Usiadłem i tak czekałem rozmyślając o Johnie i czy coś mogłem zrobić lepiej...

Gdy było już ciemno, postanowiłem rozstawić pułapkę. Postawiłem ją w drzwiach do centrum. Gdy ktoś otworzy drzwi, mechanizm zapali się a dynamit wybuchnie wraz z całym budynkiem.

Zostawiłem tak pułapkę i ruszyłem na wieżę widokową z której miałem wszystko obserwować. Wyjąłem lornetkę i uważnie patrzyłem.

W oddali było widać trzech jeźdźców nie byłem pewien czy to był napewno on. Jeżeli tak to kim byli ci trzej jeźdźcy?

Zatrzymali się przed centrum, jeden zszedł z konia i ruszył do drzwi budynku. To nie był El Camino, ponieważ nie miał czerwonej chusty tylko pomarańczową.

Dopiero wtedy zauważyłem że El Camino, zsiada z konia i wyciąga broń.

Mężczyzna z pomarańczową chustą otworzył drzwi i ku jego oraz wszystkich zdziwieniu budynek wybuchł wraz z nim.

El Camino wraz z swoim kolega schowali się za osłonami jakby wiedzieli że ich obserwuje...

Przyszykowałem karabin i wycelowałem w bandytę z żółtą chustą. Oddałem nie celny strzał i zdradziłem swoją pozycję...

- Tam jest! - usłyszałem głos El Camino.

Zacząłem strzelać w ich osłonę ale to nie wiele dawało. Gdy przeładowałem zniknęli mi z oczu.

- kurwa - powiedziałem wkurzony i wstałem z podłogi wieży udając się do drabiny prowadzącej w dół.

Schowałem się za pudłem i wsłuchałem się w ciszę. Odbezpieczając broń usłyszałem kroki przede mną i odruchowo oddałem strzał w tamtym kierunku...

Trafiłem mężczyznę w żółtej chuście. Bandyta upadł i wykrwawiając się odszedł z tego świata.

- Zostaliśmy tylko my i ja Do Camino! - krzyknąłem wychodząc zza osłony.

- To prawda! - odpowiedział mi. Zacząłem iść w kierunku głosu. - Ludzie których zabiłeś to Walter i Mike, pewnie ich nawet nie znasz!

Rzuciłem karabin na ziemię i wyjąłem rewolwer. Wziąłem wdech, po czym zacząłem szukać Łowcy Nagród dalej.

Usłyszałem głos odbezpieczającej się broni za plecami i szybko odwróciłem się oddając 6 strzałów w ciemność.

Z mroku wyszedł postrzelony El Camino, który upadł na kolana i usiadł na ziemi, opierając się o ścianę stajni, która była obok.

- Nieźle Thompson - odpowiedział, zaczynając kaszleć. - Pokonałeś mnie.

Wyjął z kieszeni ostatnie cygaro i zapalił je z smakiem. Podszedłem do niego.

- Zabiłeś mojego przyjaciela suko - oznajmiłem celując w jego głowę.

- Wiesz kto mnie wynajął prawda? - zapytał mnie w połowie kaszląc. - Wiesz że mężczyzna który mnie wynajął nazywa się Tuco Salamanca?

- Oczywiście. Jedyne czego nie wiem to miejsca w którym się znajduje... - odpowiedziałem.

- Escalera... Tam go znajdziesz - odpowiedział. - Saloon. Powiedz Barmanowi o El Camino.

- Dobra - odbezpieczyłem broń. - jakieś ostatnie słowa?

- Dobry z Ciebie rewolwerowiec Ben... - odpowiedział wyjmując cygaro z ust. - Jak dotąd jesteś najlepszy.

- Do zobaczenia w zaświatach, Amigo -
Nacisnąłem na spust. Kula przeszyła jego głowę...

Wziąłem jego maczete i odrąbałem mu jego głowę. Może to brzmi dziwnie ale teraz czułem... czystą satysfakcję.

Złapałem głowę El Camino za włosy i ruszyłem na mojego konia. Wsiadłem na niego i wyruszylem do Escalery...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro