𝐗𝐈𝐈𝐈 - Stary Raj

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

1880. 4 Czerwca. Nuevo Paraíso. Okolice Chuparosy.

Ten dzień zniszczył moje życie na kawałki.

Mam 40 lat. Moja... żona (pobraliśmy się 3 lata temu) jest w ciąży... w końcu się nam udało. Niedługo będzie poród...

Siedziałem sobie na gangku z staruszkiem... podziwiałem prerię i ogólnie cieszyłem się z tego, że mam święty spokój...

Po kilku minutach wstałem z bujanego krzesła, po czym wróciłem na chwilę do budynku.

Maria leżała w łóżku i odpoczywała... podszedłem do niej i ją przytuliłem.

- jak się czujesz? - spytałem.

- bardzo dobrze... narazie... - odpowiedziała mi. Puściłem ją, po czym ruszyłem do szafki w której trzymaliśmy pieniądze...

- Jadę do miasta... kupić ci coś? - dopytałem stojąc w progu domu.

- Dzięki, kochanie. Szczęśliwej podróży - uśmiechnęła się do mnie, a następnie, zakładając mój stary kapelusz, wyszedłem.

Wsiadłem na wóz, pożegnałem się z staruszkiem przy okazji słysząc jego listę życzeń... A następnie wyruszyłem do Chuparosy w celu zakupienia racji żywnościowych...

Jadąc do miasta, skracając w prawo w polną drogę... ujrzałem dwa wozy pełne butelek z bimbrem stojące pod jedynym w okolicy drzewem, kilka trupów w tym jednego który okazał się nim nie być... leżał oparty o konar drzewa i wpatrywał się w zegarek.

Zszedłem z wozu, powoli wziąłem dubeltówkę i udałem się do wozów.

- Pomocy... - usłyszałem głos. To był właśnie mężczyzna leżący pod drzewem, ruszyłem do niego.

- Co tu się stało? - zapytałem.

- W nocy... ktoś zaatakował.. - odpowiedział. - Ja muszę... do miasta...

- Dobra... pomogę Ci się tam dostać... przy okazji odstawie cię do jakiegoś doktora... - wziąłem go na plecy i zaniosłem do wozu. - tylko mi nie odpływaj!

Wsiadłem do wozu i strzeliłem lejcami. Konie ruszyły prędko w kierunku Chuparosy...

Jechałem tak szybko jak tylko mogłem...

Gdy dotarliśmy do miasta, mężczyzna jeszcze oddychał, więc zaniosłem go do Saloonu...

- CZY JEST TU JAKIŚ LEKARZ?! - zapytałem krzycząc na cały bar.

Nastała cisza.

- Ja nim jestem... - ujrzałem wąsatego mężczyznę. - Kto potrzebuje pomocy...?

- Mężczyzna na moich plecach...

- Za mną... - doktor wyszedł, a ja ruszyłem za nim. Weszliśmy do jakiegoś pustego budynku...

- Co to za miejsce? - spytałem.

- Tu będzie mój gabinet! Połóż go tutaj...

Położyłem go tam gdzie kazał lekarz. Obejrzał go dokładnie, po czym kazał mi wyjść, więc wyszedłem. Czekałem z 10 minut... po czym mężczyzna wpuścił mnie do środka...

- Co z nim? - zapytałem.

- Wyjdzie z tego... chyba. - odpowiedział patrząc na rannego człowieka. - Ten strzał w brzuch nie wyglądał najlepiej ale... będzie cały i zdrowy...

- Proszę - wyjąłem 50 dolców.

- Nie trzeba - odmówił.

- Nalegam. - powiedziałem stanowczo.

- Niech panu będzie - wręczyłem mu pieniądze. - miłego dnia!

Wyszedłem z budynku. Następnie zrobiłem to co było w moich planach... poszedłem kupić jedzenie, alkohol inne bzdety.

Zajęło mi to kilkanaście minut... lecz coś oczywiście musiało się wydarzyć....

Gdy stałem sobie na targu, kupując wieprzowinę, ktoś położył swoją rękę na moim ramieniu...

Odwróciłem się... i ujrzałem...

- Ożesz kurwa mać - zareagowałem, widząc tego człowieka...

To był Milton. Agent Milton.

- Dzień dobry panie Thompson... - zapalił papierosa. Obok niego pojawiło się 2 ludzi którzy we mnie celowali. - Można powiedzieć że jest
pan... aresztowany.

- ile myśmy się nie widzieli Milton? - zapytałem. - 10 lat?

- Cóż... dokładnie tyle Thompson... - odpowiedział, poprawiając kapelusz. - W końcu Cię mam...

Złapałem go za garnitur czy jak to się tam nazywa... po czym pchnąłem go na ziemię, przy okazji uderzając go w ryj prawym sierpowym.

- Pierdol się kurwa! - pognałem do wozu.

- Co się tak patrzycie? - zapytał Milton wstając z ziemi. - Zabić go!

Za nim Agenci zdążyli odbezpieczyć gnaty ja już byłem na wozie i ruszyłem z miasta....

Milton strzelał do mnie z oddali z rewolweru, trafił tylko w butlę z alkoholem, która miałem z tyłu wozu...

Dojechałem do mojego domu, zeskoczyłem z wozu i pobiegłem do środka.

- Co się dzieje? - zapytał mnie staruszek. Nie odpowiedziałem mu, tylko wbiegłem do środka.

- kochanie... - ruszyłem do miejsca w którym ukryłem pieniądze, broń palną i resztę. - mam kłopoty.

- Jakie? - zapytała mnie Maria, wstając z łóżka.

- Oni... ja... jestem spalony rozumiesz?

- Jak.... spalony? - zapytała mnie żona, nie rozumiejąc o co chodzi.

- Dowiedzieli się kim jestem... gdzie jestem i tak dalej... - odpowiedziałem zakładając pas z bronią. - muszę uciec... żeby nie zrobili wam krzywdy...

- Obiecaj mi że wrócisz... że wychowasz nasze dziecko... - powiedziała mi we łzach w oczach.

- Obiecuję... - spakowałem pieniądze do torby i przytuliłem Marię na pożegnanie... - Kocham Cię...

- Ja Ciebie też... - wybiegłem na dwór do wozu. Sprawdziłem naboje w rewolwerze i przygotowałem się do drogi.

Staruszek spał na krześle przed domem, postanowiłem do niego podejść i go obudzić.

- Co się stało? - spytał wystraszony.

- Dbaj o nią gdy mnie nie będzie dobra? Wrócę niedługo! - powiedziałem wsiadając na wóz.

- Ale... - nie usłyszałem nic więcej, bo wystartowałem szybko. Napewno chciał mi zadać wiele pytań, ale na ten moment. Musiały zostać bez odpowiedzi.

Moim jedynym celem było się dostać
do Oldèro Paraíso, tak zwanego Starego Raju - świetnego miejsca dla ukrywających się banitów. Może tam uda mi się uzyskać trochę czasu dla siebie i przy okazji ukryję się przed Miltonem i jego ludźmi...

Nie mogłem się zatrzymać. Jechałem cały czas na południe, starałem się żeby zgubili mój trop...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro