𝐗𝐕𝐈 - Rozgrzeszenie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

1888. 7 Grudnia. Oldéro Paraiso. Farma Przy El Juaréz.

Siedziałem wtedy późnego wieczoru na ganku. Było zdecydowanie chłodniej niż w lecie, ale nie było śniegu. W końcu to Meksyk.

Paliłem papierosa i patrzyłem w dal. Sekundę później przysiadł się do mnie Johnny.

- Powinienem wracać - powiedziałem do niego. - Siedzę tu już od siedmiu lat, muszę dać ci spokój.

- Co ty pierdolisz za głupoty. - odpowiedział.
- Cieszę się że tu jesteś. Gdyby nie ty upadłbym
z tą farmą.

- Nie pleć bzdur - spojrzałem się na niego. - Obaj wiemy, że powinienem się zmywać.

Johnny zamilkł przez chwilę, po czym wstał z krzesła.

- Ruszę jutro, o świcie. - również wstałem z krzesła i udałem się do swojego pokoju.

Wyruszyłem tak jak zapowiadałem. O świcie.
Słońce wynurzyło się zza gór a ja już byłem gotowy do podróży. Pożegnałem się z Johnnym, ten zrobił mi śniadanie i dał butelkę whiskey na drogę. Siadłem na koń i ruszyłem w kierunku El Juaréz.

Przez ostatnie lata narobiłem sobie sporych oszczędności w postaci 1250 dolarów na podróż.

Zatrzymałem się więc w miasteczku. Kupiłem jedzenie na drogę, dubeltówkę, karabin Winchester oraz amunicję w razie gdyby Pinkertoni mnie dopadli.

Musiałem wracać, czułem to w środku, że coś się dzieję z Marią. Że potrzebuje mnie tam, w Chuparossie.

Wyruszyłem galopem z El Juaréz w kierunku kopalń łączących Nuevo Paraiso i Oldéro Paraiso. Z oddali było widać jak łączyły się z górami w których miałem obóz parę lat temu gdy Johnny mnie znalazł.

Po 2 godzinach dobrej, prędkiej jazdy przez wzgórza i pustkowia nastało południe. Uznałem więc że to dobra pora na chwile odpoczynku. Natknąłem się więc na miasteczko w dolinie górskiej lekko na wschód od Los Toluca.

Mieścina ta nazywała się Puebulla. Było tam 7 budynków. Saloon, Sklep Spożywczy, Drobny hotel, stajnia, lekarz oraz ogromny stojący na końcu miasta kościół.

Jadąc przez główna aleję widziałem jak ludzie dziwnie się na mnie patrzą. Jakby nie widzieli nikogo przez lata...

Zatrzymałem się pod saloonem. Zsiadłem z konia i udałem się do środka.

Tam też było podobnie. Stanąłem przy wejściu a wszyscy goście baru zmierzyli mnie spojrzeniami. Było ich mniej więcej piętnastu. Wyglądali groźnie.

Przy ladzie zamówiłem whiskey. Barman od razu mi je podał spoglądając na mnie błagając o pomoc.

- O co tutaj chodzi? - spytałem go pijąc whiskey.

Barman spojrzał na bandę kowbojów siedzących w rogu saloonu, grających w pokera i pijących alkohol.

- Potrzebujemy pomocy... - odpowiedział szepcząc.

- W czym?

- Oni... Wszystkich. - Barman przełknął gulę, po czym dokończył. - Ci dranie z Del Monturrey przejęli nasze miasteczko. Zabijają prostych ludzi dla zabawy... Zwierzęta...

Skończyłem pić whiskey i podrapałem sie po brodzie. Spojrzałem za siebie na tych drani którzy byli ostro upici. Wyglądali na bandytów.

- Jak mogę wam pomóc? - dopytałem Barmana.

- Organizujemy małe powstanie - odpowiedział czyszcząc kubek. - Potrzebujemy ludzi

- Wystarczę wam - powiedziałem barmanowi. - znasz Juana Chuparosse?

Barman spojrzał się na mnie ze zdziwieniem.
Skończył czyścić kubek i nachylił się do mnie.

- To naprawdę pan?

- W rzeczy samej - odpowiedziałem poprawiając kapelusz. - Pomogę wam

I wtedy poczułem czyjąś rękę na ramieniu. Odwróciłem się nagle i jedyne co ujrzałem to wysokiego mężczyznę z hiszpańska twarzą i sombrero.

- Ty! Nowy! - powiedział po czym uderzył mnie prawy sierpowym prosto w ucho.

Upadłem na ziemię łapiąc się za ucho. Klnąc wstałem z ziemii i stanąłem prosto przed nim.

- Kurwa. Ty śmieciu czemu w ucho? - rzuciłem, a następnie zaatakowałem olbrzyma kładąc go na ziemię.

Jego koledzy którzy siedzieli w kącie śmiali się z niego. Barman stał za ladą zmartwiony. A ja tłukłem drania po mordzie.

Ten jednak zdążył oddać mi lewy sierpowym mocniej przez co też położyłem się na podłodze.

Mężczyzna wstał szybciej, ja też podniosłem się opierając się o ladę. Ten jednak złapał mnie za koszulę i pchnął prosto na drewniany stolik. Ten połamał się prędko a ja znów wylądowałem na ziemii.

Wstałem tak szybko jak mogłem. Uderzyłem bandytę pierwszy w podbródek, następnie w podbrzusze i kolanem załatwiłem drania uderzając prosto w jajca. Meksykaniec padł wyjąc z bólu na podłogę.

- Kto następny? - powiedziałem do mężczyzn siedzących w kącie którym już nie podobało się widowisko tak jak wcześniej.

Bandyci wstali więc z miejsc otoczyli mnie gotowi do walki.

14 ludzi na mnie samego? Kto by pomyślał...

Pierwszy rzucił się na mnie najmniejszy z nich, tego skontrowałem a następnie rzuciłem go w ścianę. Barman patrzył na walkę zza lady zdumiony.

Potem dwóch zaatakowało mnie w tym samym momencie. Złapałem więc za połamaną nóżkę od stolika i uderzyłem jednego prosto w twarz. Drugi zdążył mnie już schwytać, lecz ja szybko złapałem za jego ramię i pchnąłem nim o drugiego.

Kolejny uderzył mnie prosto w brzuch a następnie dostałem prosto w nos przez co zacząłem krwawić. Oddałem mu dwoma sierpowymi prosto w szczękę a potem wykończyłem gościa uderzając swoją głową o jego. Bandyta padł na ziemię.

- Dosyć tego! - warknął ich taki jakby szef. Wyciągnął nóż i ruszył do walki ze mną.

Robiłem dużo uników ponieważ skurwysyn atakował mnie tym nożem jakby chciał mnie poćwiartować. W końcu skontrowałem jego atak, wyrwałem mu nóż po czym wbiłem mu go prosto w szyję zabijając go.

Bandyci zaatakowali mnie po tym agresywniej. Nie potrafiłem się obronić... Obili mnie do krwi, kładąc na ziemię, a potem
wyrzucili mnie przez okno saloonu.

Na głównej alejce nie mogłem się podnieść. Wszystko mnie bolało. Musiałem czołgać się do mojego konia, lecz wtedy mężczyźni wyszli z baru i ruszyli w moim kierunku.

Zaczęli kopać i bić jeszcze mocniej.

Po jakichś 3 minutach przestali zostawiając mnie obitego, ledwo żywego na środku miasteczka.

Ledwo oddychałem, czułem jakbym miał połamane żebra. Jakby w moich płucach zalęgała się krew. Plułem i kaszlałem krwią nie mogąc się ruszyć.

Straciłem przytomność, a bandyci odpuścili.

1882. 10 Grudnia. Oldéro Paraiso. Puebulla.

Obudziłem się nagle. Byłem w pustym pokoju, leżałem w łóżku i nawet nie próbowałem się ruszyć. Wszystko mnie bolało.

Rozejrzałem się po pokoju i zobaczyłem starszego człowieka z kapeluszem. Był ubrany normalnie jak zwykły kowboj, lecz miał złoty naszyjnik z krzyżem. Spojrzał się na mnie i rzekł.

- Obudziłeś się Amerykańcu - wstał i podszedł do łóżka na którym leżałem. - Wszyscy myśleli że już po tobie...

- Gdzie ja jestem - spytałem.

- Wciąż w Puebulli - odpowiedział poprawiając swój czarny kapelusz. - Musisz naszemu miastu wyświadczyć przysługę.

- Mogę wody?

- Oczywiście.

Mężczyzna wyszedł z pokoju po czym wrócił od niego po jakichś 5 minutach z szklanką wody. Podał mi ją a ja wypiłem ja duszkiem.

- Kurwa co to do diabli jest - odłożyłem szklankę na stolik który był obok łóżka. Woda smakowała jak jakieś totalne gówno. - W czy mogę pomóc?

- Chcemy sie zbuntować, wybić tych drani i przywrócić nasza mieścinę do starej świetności. - odpowiedział starzec. - Jestem pastorem ale tak jak ty również rewolwerowcem. Kiedyś nim byłem...

- Miło mi cię poznać pastorze - podałem mu rękę. - Jestem Juan Chuparossa

- Wiem kim jesteś Benie Thompsonie. Wiem też czego chcesz. Wraz z okolicznymi mieszkańcami pomożemy ci, ale pogadamy o tym gdy wypoczniesz i pomożesz nam pokonać Del Monturrey. - odpowiedział pastor po czym wyszedł z pokoju, a ja wróciłem do łóżka.

1882. 14 Grudnia. Oldéro Paraiso. Puebulla.

To był dzień w którym mieliśmy zaatakować.
Główny dowódca Del Monturrey był akurat w miasteczku. W salonie, czyli w najbardziej obleganym przez nich miejscu w Puebulli zagnieździł się właśnie on oraz jego ludzie.

Musieliśmy to wykorzystać. Wraz z 7 innymi czyli Pastorem, Sebastianem, Pablo, Diego, Mateo, José oraz Francisco uzbrojeni czekaliśmy w kościele. Cała banda oprócz pastora była żonata. Solidni farmerzy z potomstwem.

Siedzieliśmy więc w kościele czekając na Sebastiana, który poszedł zbadać teren. Wraz z pastorem i resztą byliśmy obok ołtarza.

Miałem wrażenie że wszyscy stąd oprócz mnie myśleli że idą na śmierć...

- Więc Ben - spytał się mnie José. - Skąd właściwie jesteś?

- Pochodzę z El Paso - odpowiedziałem zapalając papierosa.

- My wszyscy jesteśmy stąd - powiedział najstarszy z wszystkich obecnych Pablo. - Nasi pradziadkowie urodzili się tutaj wychowując naszych dziadków i rodziców. Tradycja nakazuje żebyśmy w spokoju wychowali nasze własne dzieci.

- Rozumiem.

Najmłodszy z nas, Francisco miał 23 lata i posiadał już miesięczna córeczkę - Valentinę.
Był bardzo zestresowany i było po nim widać, że nie jest gotowy na walkę. Każdy z nich nie był, ale nikt tego aż tak nie pokazywał jak ten młody chłopak.

Moje rany się goiły więc nie mogłem do końca powiedzieć, że jestem gotów. Wciąż byłem poobijany i prawdę mówiąc byłem bezużyteczny w tej walce.

Sebastian wszedł do kościoła, gdy skończyłem
palić papierosa. Wszyscy zerwali się nagle z miejsc. Pastor tylko siedział zamyślony.

- Wszystko zgodnie z planem? - spytał go Pablo.

- Ich szef jest w saloonie upity. Nawet nie spodziewają się ataku - odpowiedział Sebastian biorąc swoją dubeltówke do dłoni.

- Genialnie - rzekł Pablo, po czym skierował się do José. - Ruszaj więc na wieżę i osłaniaj nas.

José wziął Lancastera i pobiegł na wieżę kościelną.

- Francisco i ty Ben będziecie pierwsi, reszta ruszy za wami. Wóz stoi naprzeciwko saloonu schowajcie się za nim i strzelajcie w tych sukinsynów. Ja wyjdę pierwszy i wywabie ich z budynku - dodał Pablo.

Wszyscy uzbroili się. Wyjąłem swoje dwa rewolwery, naładowałem je i podszedłem do Francisco który stał przy wejściu. Gdy ładował broń widziałem jak drżą mu ręce.

- Wszystko wporządku chłopcze? - spytałem kładąc swoją dłoń na jego ramieniu.

- Tak - spojrzał się na mnie. - Poprostu się martwię.

- Dasz radę - powiedziałem mu patrząc prosto w jego oczy.

Chłopak kiwnął głową. Wtedy Pablo ruszył do drzwi i wyszedł z kościoła a my za nim. Mężczyzna stanął przed saloonem a my schowaliśmy się za wozem. Wyjąłem swoje rewolwery i odbezpieczyłem je.

Skupiony słuchałem każdego szmeru, czekałem na atak. Sekundy mijały jak minuty.
Minuty jak godziny. Czekaliśmy.

Francisco odbezpieczył swój karabin i poprawił kapelusz. Wciąż był poddenerwowany ale widziałem w nim lekka odwagę.

Na wieży czekał już gotowy José. Widziałem go z dala.

- Wyłaźcie wy sukinsyny! - krzyknął Pablo wyciągając rewolwer i strzelając w niebo.

Z saloonu wyszło 5 osób. Między innymi ten wielki skurwiel z którym się biłem.

- A ty to kto? - spytał wielgas. - Chcesz narobić sobie kło...

Nie zdążył dokończyć ponieważ wystrzeliłem w niego kule pomiędzy oczy. Padł martwy i sturlał się w dół na ulicę pod nogi Pablo.

Wszyscy zdezorientowani patrzyli tylko jak mężczyzna umiera. Jakieś 5 sekund po tym bandyci ocknęli się, wyjęli rewolwery i zaczęli strzelać.

Wtedy wszyscy zaatakowaliśmy. José natychmiastowo załatwił trzech. Sebastian odstrzelił gościowi głowę wychodząc zza sklepu spożywczego. Bandyci byli ostrzeliwani z każdej strony.

Oczywiście zabiliśmy piątkę z nich, lecz cały czas wychodziło ich więcej. Diego dostał w ramię i schował się za wozem pomiędzy mną a Francisco który strzelał bardzo dobrze.

- Jak się trzymasz Diego - spytałem go gdy przeładowywałem rewolwery.

- Nie najlepiej - odpowiedział pijąc butelkę whiskey. - ale dam rade.

Kule świstały mi koło głowy. Byliśmy ostrzeliwani i jakby tego było mało z hotelu wyszła kolejna dziesiątka przez co mieliśmy jeszcze więcej problemów.

Francisco wyszedł lekko zza pozycji i strzelał w bandytów gdy zauważyłem jak Del Monturrey wychodzą zza stodoły celując w jego stronę. Rzuciłem się natychmiast na niego ratując mu życie.

- Uważaj kurwa - krzyknąłem do niego gdy schowaliśmy się za sklepem spożywczym.

Strzelałem dalej bardzo celnie. Zabiłem wszystkich którzy wyszli z hotelu.

Gdy wszyscy poza ludźmi z saloonu zostali powybijani, ruszyłem sprintem do środka wbijając się z grubej rury. W budynku zabiłem trzech po czym rzuciłem się za ladę ukrywając się przed ostrzałem.

Sebastian wchodząc od tyłu zabił tych którzy
do mnie strzelali sam trochę dostając. Naładowałem gnaty i ruszyłem więc schodami na wyższe piętro.

Tam jeden zaatakował mnie zza pleców. Dostałem szklaną butelka prosto w tył głowy. Rewolwery wypadły mi z ręki a ja przewróciłem się na ziemię.

Ten rzucił się na mnie z pięściami. Dostałem dwa sierpowe prosto w twarz lecz wykorzystałem to że biliśmy się przy drewnianej barierce obok schodów.

Uderzyłem go mocno w brzuch i gdy ten skulil się lekko, wyrzuciłem go łamiąc barierkę z piętra. Mężczyzna padł na sam dół nabijając się na połamany stolik i przebijając sobie płuca.

Wstałem z podłogi i wziąłem swoje rewolwery. Ruszyłem do pokoju gdzie przebywał ich szef.

Gdy wszedłem zacząłem strzelać do niego lecz ten wyskoczył z balkonu który był na przeciwko i znalazł się na dole.

Zszedłem więc na dół powoli, bo myślałem że nasi już go dorwali. Pomogłem podnieść się Sebastianowi i wyszedłem na zewnątrz.

Nie zastałem ich szefa lecz rannego Pablo opartego o wóz za którym się chowałem wraz
z młodym chłopakiem. Mężczyzna był mocno ranny, z jego szyji ciekła krew. Poszedłem do niego prędko starając się mu pomóc.

- Francisco... - powiedział ledwo staruszek wskazując na kościół. - Ten drań zabrał Francisco do kościoła i jest w środku wraz z ostatnimi z gangu... Pomóż mu...

Pastor podbiegł prędko do Pablo wraz z Mateo. Starali się mu pomóc, lecz było już za późno.

Ruszyłem w kierunku kościoła. Wyjąłem swoje rewolwery i stanąłem przed drzwiami.
Wziąłem głęboki wdech i wbiłem się do środka.

Trzech z nich zabiłem natychmiastowo. Dwóch bandytów zaczęło do mnie strzelać więc schowałem się za konfesjonałem.

Zauważyłem że ich szef stał przy ołtarzu wykorzystując Francisco jako żywa tarcze i przykładając mu lufę do głowy.

Musiałem działać szybko. Zabiłem prędko ostatnich bandytów, odłożyłem gnaty do kabury i ruszyłem do ołtarza.

- Ani kurwa drgnij! - krzyknął ich szef oddalając się. - Bo zabije chłopaka

Ale ja nie zamierzałem się go słuchać. Skupiłem się na jego broni palnej która trzymał przy głowie Francisco. Wziąłem głęboki wdech i podjąłem decyzję.

Wyciągnąłem rewolwer w ułamku sekundy i wystrzeliłem gnata z ręki bandyty, a drugim strzeliłem mu prosto w nogę. Mężczyzna upadł na ziemię łapiąc się za mogę i klnąc.

Chłopak oddalił się a ja wciąż celowałem w szefa. Wziąłem go za fraki i wraz z Francisco wyszliśmy na zewnątrz do reszty. Na twarzy pastora pojawił się uśmiech. Rzuciłem nim na ziemię i wciąż mierzyłem w niego swoimi rewolwerami.

1888. 17 Grudnia. Oldéro Paraiso. Wzgórze przy Puebulli.

Wyruszyłem wraz z Pastorem godzinę temu.
Stanęliśmy na wzgórzu i patrzyliśmy w dal na okolice. El Juaréz, Los Toluca i kopalnie z przełęczą prowadzącą do Nuevo Paraiso.

- Więc co teraz? - spytał się mnie pastor.

- Wracam do Nuevo Paraiso - odpowiedziałem. - Do Chuparossy...

- Nie dasz rady - mężczyzna spojrzał się na mnie. - Przełęcz jest kontrolowana przez agentów od paru tygodni a kopalnia została zablokowana...

- Cholera - podrapałem się po brodzie. - Jak mogę się dostać do Nuevo Paraiso?

- Nie wiem czy cię to zainteresuje ale mój brat jest kapitanem statku który pływa do Ameryki, statek nazywa się "Filadelfia" i cumuje przy Matadorze - Pastor zszedł z konia po czym wręczył mi bransoletke. - Pokaż mu to i powiedz że Xavi prosi żeby cię zabrał.

- Będę musiał przedostać się przez całą Amerykę by dostać się do Chuparossy - odpowiedziałem. - Ile będę musiał czekać na następny kurs?

- 15 Listopada 1890 - Pasterz wrócił na konia.

- Trochę przeczekam - westchnąłem. - Dziękuję.

- To ja dziękuję panie Thompson...

- Myślisz że Bóg mi kiedyś wybaczy? - spojrzałem się na niego. - za te wszystkie zło jakie wyrządziłem.

- Bóg jest miłosierny - odpowiedział Xavi. - uczyniłeś dużo dobrego pomagając nam. Wierze że w głębi duszy jesteś dobrym człowiekiem Ben...

- Ja... Chyba się boję. Boję się że przeze mnie znowu moi bliscy zaczną umierać... - westchnąłem. - Na mnie już czas pastorze jeszcze raz dziękuję.

- Niech Bóg ma cię w swojej opiece - powiedział Pastor po czym odjechał z powrotem do Puebulli.

A ja postanowiłem ruszyć w kierunku farmy Johnny'ego i przeczekać na podróż do Ameryki...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro