𝐗𝐕𝐈𝐈 - Taniec z Diabłem

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

1888. 19 Grudnia. Oldéro Paraiso. Okolice
El Juarez.

Jechałem już dzień. Po incydencie w Puebulli chciałem jak najszybciej zaszyć się na Farmie Johnny'ego i odpocząć.

Zatrzymałem się wczoraj by rozbić obóz przy drzewie na środku pustkowia. Przespałem się solidnie a gdy już wypocząłem, ruszyłem dalej.

Wsiadłem na swojego konia, mocno trzymając wodze. Słońce świeciło mocno, a wiatr delikatnie muskał moją twarz. Poprawiłem kapelusz i ruszyłem dalej.

Pustkowie rozlegało się dziesiątki mil wokół. Suche tereny wraz z brakiem roślinności i małą ilością wody sprawiały, że miałem już dość. Sporadyczne krzewy czy kaktusy z daleka przypominały mi ludzi... Może to przez ten upał miałem takie wizję?

Za to muszę przyznać, że w Oldéro Paraiso widok nieba rozświetlanego milionami gwiazd nocą jest nie do opisania. Księżyc wtedy jest cudowny co sprawia, że pustkowie ma swój unikalny urok.

Jechałem więc w kierunku Johnny'ego. Było południe. Zdałem też sobie sprawę, że gdy wsiadasz na konia, towarzysza swojej podróży, czujesz energię zwierzęcia pod sobą. Każdy ruch sprawia, że stajecie się jednością. W miarę jak koń galopuje, wiatr rozwiewa włosy, a otaczający krajobraz mija w błyskawicznym tempie.

Dojechałem na farmę o w pół do trzeciej.
Zsiadłem z rumaka i poprawiając kapelusz ruszyłem na ganek.

To co zastałem było... przerażające.

Przed drzwiami wisiał Johnny, nagi z rozciętym brzuchem. Napastnicy też nie oszczędzili jego genitalii, których nie było.

Na czole napisane miał D.M. co oczywiście oznacza okoliczny gang Del Monturrey z którym Johnny miał zatarg. Opowiadał mi o nim raz gdy siedzieliśmy letnia nocą przy ognisku sącząc browara.

Opowiadał jak lubili kraść bydło Javierowi.
Johnny mówił że Javier był kiedyś jednym z ich gangu ale odszedł i od tamtej strony mieli ciężkie relacje.

Fakt z stodoły po bydle nie było ani śladu.

Rozciąłem sznur na którym wisiał Johnny. Odleciała z jego martwego, zimnego ciała chmara much gdy padł na ziemię.

Wykopałem dół i pochowałem przyjaciela, który podał mi pomocną dłoń gdy byłem na dnie. Przeżegnałem się, zakopałem dół i wbiłem w ziemię drewniany krzyż...

- Dowidzenia przyjacielu. - pożegnałem się z nim.

W tamtej chwili miałem tylko jedna myśl. Zemstę. Coś co władało mną całe życie.

Chciałem pomścić przyjaciela bo nie zasługiwał na to co dostał.

Wsiadłem na konia. Między czasie zebrały się chmury zapowiadając nieproszonego
gościa - burzę. Ciemne chmury spotkały się w mrocznej tkaninie nieba. W powietrzu czuć było napięcie, jakby natura wstrzymała oddech, a serce biło jakby w rytmie nadchodzącego grzmotu.

Tak skurwysyny. Nadchodzę.

Obrałem kurs na San Monturrey w którym przebywali bandyci. Miałem ochotę powybijać ich wszystkich.

Błyskawice tańczące wśród chmur, rozświetlałg mrok który właśnie zapadł nad Oldéro Paraiso. Deszcz spadł nagle jak łzy nieba na ziemię, która pragnęła orzeźwienia.
Ruszyłem galopem w kierunku południa.

Byłem mokry. Popijałem whiskey które trzymałem w kieszeni płaszcza. San Monturrey było jakieś 8 mil stąd więc nie była to nie wiadomo jaka ogromną podróż.

Moje ciało pragnęło odpoczynku. Nie wylizałem jeszcze wszystkich ran, lecz umysł chciał tylko jednego.

Po pół godzinnej przejażdżce dojechałem do celu.

Mroczne miasteczko San Monturrey to miejsce owiane tajemnicą i niebezpieczeństwem. Wąskie, kręte uliczki były oblęgane przez drani, a cień rzucany przez stare, zniszczone budynki sprawiał, że każdy krok stawał się niepewny. Z okien saloonów wydobywały się dźwięki głośnych kłótni i śmiechu bandytów.

Całe to miasto było definicją zła. W powietrzu unosił się zapach strachu i desperacji, a każdy dźwięk, nawet najcichszy, wywoływał niepokój.

W nocy, gdy miasteczko pogrążało się w ciemności podobno słychać było odległe echa strzałów oraz przeraźliwe krzyki. To miejsce, gdzie moralność jest względna, a przyjaźnie mogą szybko przerodzić się w zdradę.

San Monturrey to nie tylko symbol bezprawia, ale także symbol ludzkich słabości i walki o przetrwanie w brutalnym świecie.

Wjechałem więc na główną uliczkę, było tu parę budynków, ale tylko jeden był czynny i był to saloon.

Podjechałem więc pod bar. Zatrzymałem się i przywiązałem konia. Wszedłem do środka zapalając papierosa.

Wszyscy spojrzeli się na mnie gdy stanąłem przy wejściu. Było tam około dwudziestu bandytów. Każdy z nich upity. Stali przy ladzie ładując w siebie litry alkoholu lub przy stolikach grając w pokera.

Ruszyłem więc do lady i zamówiłem whiskey.

Barman był starym jak świat człowiekiem. Po sześćdziesiątce. Z długim wąsem i cygarem w ustach.

Spoglądałem na nich, a oni spoglądali na mnie.

Wypiłem więc trunek duszkiem, po czym podjąłem szybka decyzję...

Wyciągnąłem rewolwery i zacząłem strzelać... W każdego. Rozpocząłem rzeź. Gdy zabiłem już pięciu z nich rzuciłem się za ladę ponieważ reszta bandytów też otworzyła ogień.

Barman, który był obok mnie spojrzał się na mnie a ja na niego. Był cholernie wystraszony.

- Nic nie rób a będziesz mógł uciec - powiedziałem mu a ten przytaknął.

Kule świstały obok uszu wyrabiając dziury w ścianach. Zabijałem każdego który się ruszył.
Chowali się jak szczury. Za czym się dało. A ja ładowałem w nich kolejne naboje.

Nie minęła chwila a w saloonie zostało ich tylko paru. Wymordowałem ich więc aż został  jeden.

Wyszedłem zza lady i ruszyłem w jego kierunku. Mężczyzna dostał już kulą w nogę i czołgał się do wyjścia.

- Gdzie jest wasz szef? - spytałem go przykładając mu lufę do głowy.

- Spierdalaj - odpowiedział mi, a ja strzeliłem mu w drugą nogę. Bandyta krzyknął z bólu.

- Pytam ostatni raz - powiedziałem groźnie. - Gdzie jest wasz szef?

- Nicolas jest w El Juarez! - bandyta nadal wył z powodu bolących nóg. - Szykuje napad na tamtejszy bank.

Wystrzeliłem w niego nabój by skończyć jego cierpienie a następnie schowałem rewolwery do kabur. Zapaliłem papierosa i wyszedłem z budynku na główną ulicę.

Wsiadłem na rumaka i pognałem w kierunku miasteczka El Juarez by wybić resztki gangu Del Monturrey...

Jechałem galopem. Nie miałem czasu na żadne postoje. Pędziłem ile mogłem. Deszcz cały czas padał, a grzmoty nie ustępowały...

Dojechałem w zaledwie kwadrans. Zsiadłem z konia a ci już dobrali się do banku. 12 ludzi wychodziło w maskach z torbami pełnymi pieniędzmi na plecach. 

Wyciągnąłem rewolwer i zacząłem strzelać w ich kierunku jadąc w ich kierunku. Zabiłem może z trzech, po czym zaskoczyłem na jednego powalając go na ziemię.

W całym mieście zaczęła się strzelanina. Zabiłem łącznie dwóch gdy musiałem schować się za przejeżdżającym wozem którego kierowca między czasie... zginął.

Grzmoty burzy mieszały się z odgłosami strzałów. To działo się tak szybko.

Waliłem nawet na ślepo i w pięćdziesięciu procentach trafiałem w wrogów zabijając ich.
Po chwili strzelaniny strzały ucichły.

Schowany za wozem wtedy ładowałem amunicję, wtem ktoś zaatakował mnie od tyłu. Złapał za głowę i uderzył nią prosto w drewnianą ścianę wozu.

Rewolwer wypadł mi z ręki a ja upadłem na ziemię.

- Kim ty kurwa jesteś? - spytał się mężczyzna celując we mnie z broni.

- Jestem Juan Chuparossy skurwielu! Zabiliście mi przyjaciela który mieszkał na farmie nie opodal! - krzyknąłem w jego kierunku.

Otoczyło mnie jeszcze dwóch... Teoretycznie nie miałem szans ale... W kaburze miałem jeszcze jednego gnata, którego zamierzałem użyć.

- Nicolas - jeden z bandytów powiedział do gościa który do mnie celował. - co z nim robimy?

- Zabijemy - odpowiedział ich szef. - Tak jak jego kolegę. Wykastrujemy i powiesimy z flakami na wierzchu.

I wtedy wyjąłem rewolwer. W ułamku sekundy wypaliłem dziury w głowach dwóm pozostałym a Nicolasowi wystrzeliłem gnata z ręki, a następnie wycelowalem prosto w jego nogę. Po strzale ich szef upadł prosto na ziemię.

Wstałem i celowałem w niego.

- Ty kurwo! Jesteś diabłem wcielonym! - krzyczał z bólu.

- Fakt.

Strzeliłem mu prosto pomiędzy oczy. Bandyta padł martwy...

Poczułem w końcu to uczucie ulgi. Po tym gdy wybiłem ich wszystkich stanąłem w miejscu i rozejrzałem się dumny.

To wszystko było za niego. Za Johnny'ego.

Zapaliłem papierosa, wziąłem pieniądze które ukradli bandyci i uciekłem jak najdalej. Czekałem teraz tylko aż przypłynie "Filadelfia" by zabrała mnie z powrotem do Ameryki.

I tak jadąc wśród burzy i deszczu myślałem nad słowami pastora. O tym że widzi we mnie dobrego człowieka.

Cóż chyba się mylił. Jestem pierdolonym diabłem w piekle jakim jest świat i nic nie stanie mi na drodze.

Stawałem się potworem...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro