𝐗𝐕𝐈𝐈𝐈 - Gorączka Złota, Część Pierwsza

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

1890. 15 Listopada. Matador. Saloon.

Był to saloon. Pełen ludzi jak co sobotę.

Pewien mężczyzna, trochę osiwiały palił w kącie papierosa. Widać było iż owy portowiec lubił wypalać tytoń, ponieważ w przeciągu godziny która przesiedział w tym barze wypalił ich już z 10.

Capiło od niego na kilkanaście metrów, więc nikt nie zamierzał siedzieć obok nieznajomego. Bywało, że jakiś schludny maniak amerykańskiego whiskey i dostojnych garniturów prosto z Chicago siadał na drugim kącie saloonu jak najdalej od mężczyzny, gdyż nie podobał mu się odór tytoniu zamieszanego z niemyta od kilku lat przepocona skórą.

Ja siedziałem przy ladzie naprzeciwko barmana, mierząc wzrokiem mężczyznę o którym wspominałem.

Wpatrując się w jego przepite oczy, wypiłem swój trunek i dosiadłem się w końcu do niego pragnąc upewnić się czy on to brat pastora który ma przewieźć mnie do Ameryki...
Oczywiście miałem bransoletkę która miałem mu pokazać.

Tak bardzo pragnę wrócić do Marii.

Wszyscy spoglądali się na mnie gdy finalnie usiadłem na krześle obok mężczyzny.

- Chce dostać się do Ameryki - pokazałem mu bransoletkę.

- Skąd to masz? - otrzeźwiał nagle.

- Twojemu bratu nic nie jest - odpowiedziałem. - Jestem Juan, a ty?

- Josema - odrzekł biorąc bransoletkę. - i będziesz mógł popłynąć moim statkiem do Ameryki wraz ze mną.

- Zajebiście - uśmiechnąłem się.

- Ale... - dodał.

- Ale, co?

- Ale pod jednym warunkiem - spojrzał się na mnie upitym wzrokiem.

- Zamieniam się w słuch

- Chce mieć 10 sztabek złota z kopalni Febrero. W ramach zapłaty - powiedział biorąc łyka trunku.

- Gdzie jest to pierdolone Febrero - spytałem drapiąc się po brodzie.

- 10 mil od San Rontondo. Gdy dojedziesz do wzgórza Castellano, zobaczysz na prawo ogromny fort a tuż za nim kopalnię.

- Będę jutro ze złotem - powiedziałem wstając.

- To dobrze bo tego samego dnia wypływamy
- uśmiechnął się Josema. Wiedziałem że muszę się pospieszyć...

Więc wyszedłem z saloonu i udałem się na konia. Galopem wyruszyłem do Castellano...

Wszędzie wzgórza. Pustynna, piaszczysta i sucha ziemia była wszędzie. San Rontondo było nie opodal minąłem więc miasto w przeciągu kilku minut i ujrzałem fort na szczycie.

Bez wahania przyśpieszyłem w jego kierunku.
Było stromo, lecz dałem radę trzymając dobre tempo. Nie minęło 30 minut, a byłem już przy bramie fortu.

Ogromny obiekt. Masa robotników i strażników robiących hałas na kilometr. Stuk i puk żelaza. Krzyki, strzały. Wszystko.

Po prawej stał budynek. Dwupiętrowa huta ze stajnią. A przed nią 5 powozów z których wypakowywano lub zapakowywano różnojakie towary.

Zostawiłem konia przy poidełko z wodą. Nikogo zbytnio nie obchodziło że tu przyjechałem. Nikt nie zdał sobie sprawy w tym tłoku.

Ruszyłem, więc do strażnika który stał paląc papierosa przy wejściu do stajni.

- Co za upał! - powiedziałem do niego idąc w jego kierunku.

- A ty to kto? - spytał się mnie podejrzliwie mężczyzna.

- Jestem Oliver Goodman-Jones prze pana! - odpowiedziałem prędko, zdejmując kapelusz i kłaniając się. - Jestem umówiony z pańskim szefem aby dopracować umowę.

- Nic mi nie wiadomo - odparł - Pan Louis nie miał żadnego zaplanowanego spotkania dziś.

- Reprezentuje Leviticusa Cornwalla - dodałem. - To pilne.

Strażnika nagle oświeciło... i chyba zadziałało.
Wpuścił mnie do środka.

W środku było jeszcze bardziej gorąco niż na zewnątrz. Po lewej na przeciwko stały schody, a na całym parterze znajdowała się masa tyglów w których wypalali złoto i obsługujących ich robotników.

Ruszyłem na górę. Za nim się obejrzałem byłem na przeciwko drzwi do których natychmiast wszedłem.

Był to gabinet. Gabinet szefa całej tej kopalni.
Wyciągnąłem rewolwer i rozejrzałem się.
Mężczyzna siedział w fotelu i patrzył się na mnie paląc cygaro.

- Gdzie jest twój sejf skurwielu - krzyknąłem celując w niego. - Dawaj wszystko co masz!

Louis wstał i wyciągnął z szuflady banknoty. Przestraszony zlał się w gacie.

- Gdzie jest złoto? - spytałem go zbierając banknoty ze stolika.

- W.. w... w - jąkał się. - w cza...r..nym... w..o...zi..e.. na ze...wnąt...rz..rz

Patrzyłem mu prosto w oczy.
Zastanawiałem się.
Czy zrobić to?
Miałem ogromną ochotę
Zabić.

Wystrzelilem w niego nabój i wyszedłem prędko z pokoju. Zbiegłem na dół i
ruszyłem do drzwi wyjściowych. Wszyscy robotnicy spojrzeli się na mnie.

Wyszedłem z budynku. I wtem zauważyłem strażników dobierających broń. Jestem takim idiotą, że go zastrzeliłem.

Schowałem się za czymś i zacząłem strzelać.
Trafiłem każdego bez wyjątku ale było ich zbyt dużo. Robotnicy wariowali, uciekali gdzie popadnie chowając się by przypadkiem nie dostać kulka.

Otoczyli mnie. Jedyny sposób ucieczki jaki mi został to był kopalnia...

Wbiegłem w jej wejście strzelając do strażników. Biegłem przed różne korytarze ile mogłem. Zacząłem trochę kaszleć.

Biegłem i biegłem... i zgubiłem się totalnie.
Stanąłem w miejscu spoglądając się za siebie.
Nie mogłem znaleźć wyjścia a słyszałem tylko krzyki biegnących w moim kierunku strażników.

Aż wtedy pojawił się mały, latynoski chłopiec. Miał może z 9 lat. Złapał mnie za rękę i powiedział.

- Chodź za mną! Zaprowadzę cię do wyjścia!

Biegłem za chłopakiem starając się nie zgubić jego drobnego ciała wśród ciemności. Biegłem ile sił w nogach kaszląc coraz częściej.

Skręciliśmy nagle w prawo i ujrzałem światło.
Była to drabina z wyjściem na górę. Pobiegliśmy do niej i wraz z małym wyszliśmy z kopalni.

Wybiegliśmy jeszcze dalej, po czym schowaliśmy się za kamieniem. Zaczerpnąłem świeżego powietrza i położyłem się opierając się o kamień.

- Dziękuję ci - dałem chłopakowi 10 dolców. Ten nagle zniknął.

To chore że dzieci pracują w takich kopalniach. Wciąż owy chłopak był dla mnie zagadką. Nigdy więcej go już nie spotkałem.




Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro