4. choroba

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

twenty one pilots — march to the sea 

James nie przemyślał swojego zachowania — zanurkowania do lodowatej wody w ubraniach, bez słowa, z sercem tłukącym się o żebra — ale sprytne plany rzadko kiedy przychodzą do głowy, kiedy twoje dziecko ląduje w zimnym morzu. 

Tak, zimno wody zacinało niemiłosiernie, i z każdą sekundą, kiedy nie natrafiał na malucha pod powierzchnią jego umysł coraz bardziej poddawał się najgorszej konkluzji, jaką mógł wysnuć, że go nie znajdzie, że Carl się utopi i znajdą go następnego ranka w tych samych ubrankach, tylko twarzą w dół i bladego jak ściana, albo że nie znajdą go wcale. Kiedy wynurzył się po raz trzeci, spanikowany, i pokręcił głową patrząc Samowi prosto w oczy, Sam wskoczył do wody tuż za nim. 

Nie było ani sekundy do stracenia. 

Ani sekundy.

Pod wodą było dużo trudniej nie tylko przez temperaturę, ale także przez konieczność wstrzymywania oddechu i poszukiwania na ślepo — jego ręka otarła się o coś, co zdecydowanie nie było Carlem — ale po chwili zacisnęła się na materiale kurteczki. 

Dobry Boże. 

Mały oddychał, kiedy położyli go na ławeczce, wykaszlał tylko trochę wody i przytulił się natychmiast do ojca, owijając ramionka wokół jego przedramienia, a Bucky przycisnął go do piersi. Kto wie, jak to się mogło skończyć kilka, kilkanaście sekund później? mieli szczęście, że nie doszło do tragedii, że Carl oddychał i był tylko cały mokry oraz wystraszony. Nic poza tym, pomyślał, czując jak kamień spada mu z serca, nic poza tym. Chryste, gdyby małemu coś się stało... nigdy by sobie nie darował, nigdy. Muszą zapisać go na lekcje pływania, przemknęło mu przez głowę. Koniecznie. 

Ten sam kamień zaraz potem wskoczył z powrotem na miejsce, kiedy uświadomił sobie jedną, małą sprawę — będzie musiał powiadomić Helmuta, a ten z pewnością dobierze mu się do dupy, jak się dowie. Skrzywił się lekko. Zaboli. Właściwie zaboli to mało powiedziane, Zemo chyba go rozszarpie.

— Sam — rzucił po chwili. — Dziękuję. 

— Nie ma o czym mówić. Grunt, że małemu nic nie jest. Tylko owiń go kocem — Sam podsunął mu gruby kocyk. — Jeśli zmarznie, to może się rozchorować. 

Carl się rozchorował. Obudził tatę kaszlem i płaczem, cały rozpalony, stracił na chwilę przytomność, po czym pojechali do szpitala z nadzieją, że to nic poważnego. Może to tylko przeziębienie, myślał Bucky tuląc małego, i myślał tak z dwóch powodów: 1. bardzo kochał synka, chciał mu oszczędzić paskudnego choróbska, 2. naprawdę nie chciał musieć informować Zemo o tym, co się stało. 


Carl okazał się mieć podwójne zapalenie płuc.

Niewiele było rzeczy, które tak stresowały Helmuta, jak chory Carl. Mały miał za sobą standardowe dziecięce choroby oraz kilka katarów czy kaszelków, ale podwójne zapalenie płuc było poważne. Koszt leczenia nie był ważny, opłaci je bez mrugnięcia okiem, najważniejsze było zdrowie jego synka. Podobnie jak nie był ważny prawie trzygodzinny lot — wsiadł do samolotu tak szybko, jak dowiedział się o wypadku małego z mocnym postanowieniem, że za coś takiego chyba zdejmie z Jamesa skórę, przecież chłopiec mógł się utopić! Co to za rodzic, który do tego dopuszcza? 

Szpital miejski w Delacroix nie różnił się niemal niczym od tych nowojorskich, w każdym szpitalu panowała taka sama atmosfera i unosiła się taka sama woń. Wrażenie bycia chorym przesiąkało powietrze, czuło się zapach płynu do dezynfekcji albo słyszało strzelanie niebieskich rękawiczek, wszędzie wisiały plakaty lub broszurki ze wskazówkami zdrowotnymi. Ugh. 

— Dzień dobry — rzucił, i natychmiast poczuł się jak ostatni kretyn, bo zegarek wskazywał czwartą trzydzieści sześć — mój syn, Carl Zemo, został tu przywieziony około czwartej, chciałbym się z nim zobaczyć. To ważne.

— Ojciec Carla już z nim jest — odparła blondynka za blatem, nie unosząc wzroku. — To wszystko?

— Tak, wiem, zadzwonił do mnie i poprosił, żebym przyjechał. — Tłumił rozdrażnienie, bo wybuch mógłby tylko utrudnić wyciągnięcie od recepcjonistki informację o tym, gdzie leży Carl. — Jestem jego byłym mężem. Chce pani mój dowód osobisty? 

— Proszę pana... 

Przerwał jej James (na widok którego serce Zemo wykonało niechętne salto; skarcił się za to w duchu. Serce za karę boleśnie zapiekło) podchodząc i chwytając go za przedramię. Na jego twarzy malował się głęboki niepokój zmieszany ze stresem i strachem, wczesne poranne godziny tylko trochę go uspokajały odkąd Carl przyszedł w nocy do jego pokoju zanosząc się paskudnym mokrym kaszlem oraz skarżąc się na bolącą klatkę piersiową, a do ambulansu wsiadł już majacząc, rozpalony. Teraz spał lekkim snem, jego oddech poświstywał łagodnie, i tylko co jakiś czas małym ciałkiem przebranym w niebieską szpitalną piżamkę szarpały odkaszlnięcia.

— Ma się nieźle. Na tyle, na ile dziecko z zapaleniem płuc może się mieć. Wyliże się, hej — sprecyzował James, po czym ścisnął go za rękę. — Helmut, popatrz na mnie. Wszystko będzie dobrze. Carl wróci do zdrowia zanim się obejrzysz. 

Gdyby nie byli rozwiedzeni (chwilowo w stanie wojny) zapewne by go przytulił, pocałował, pozwolił mu się wypłakać na swoim ramieniu i szeptałby czułe, pełne pocieszenia słówka dopóki mały by się nie obudził. Siedzieliby ramię w ramię na krzesełku przy łóżku oraz jego materacu, nerwowo zerkając na monitor, do którego podpięto carlowy holter, i szeptem pocieszając się nawzajem, że wszystko się ułoży. 

— Dziękuję, że przyszedłeś, obawiam się, że pani recepcjonistka by mnie nie wpuściła — spojrzał na nią krzywo. Ta twardo wytrzymała spojrzenie godne bazyliszka. — Jeśli cokolwiek stałoby się Carlowi, składałbym pozew. Nieważne. Mam dla niego ubrania na zmianę, piżamę i misia, ciężko mu bez niego zasypiać. A ty powinieneś odpocząć — dodał łagodniej. — Pracujesz. Ja z nim zostanę, będę ci dawał znać na bieżąco, co się dzieje. Jak mogłeś do tego dopuścić? Powiedziałem, żebyś nie zabierał go łowić, kurwa mać, on ma siedem lat! A ty zabrałeś go na jakiś kajak! Carl mógł się utopić! 

— Helmut...

— Zamknij się. Porozmawiamy, jak stąd wyjdziemy. Nie wiem, jak się z tego wytłumaczysz. — Przetarł twarz, przycisnął zimne czubki palców do zamkniętych powiek. Nie czas na wrzaski, priorytetem jest Carl.

Priorytetem jest Carl. 

❝ — Halo? Helmut, to ważne.

— Lepiej, żeby było. — Zemo przetarł oczy. — Co się dzieje?

Chodzi o Carla. 

Zerwał się z łóżka. O Carla, o jego małego Carla, jego skarba. 

— Co się dzieje? — zapytał ponownie, przerażony, ale ze strachem zamkniętym pod żelazną pokrywą złości i jadu. Bał się o syna, to jasne, ale był wściekły, że pozwalanie mu na spędzanie jednego weekendu na miesiąc z ojcem kończy się w taki sposób. James powinien być odpowiedzialny, nie zachowywać się jak gówniarz w gimnazjum ze swoimi wybrykami.

Jest chory. Podwójne zapalenie płuc. 

— Kurwa mać, James. Dlaczego? Dlaczego nie możesz zająć się synem przez dwa dni? 

Wpadł do wody. — Ton Jamesa niemal krwawił wstydem i skruchą. — Zee...

— Do wody. Gdzie, na miłość boską, znalazłeś w tym mieście wodę?!

Barnes skrzywił się tak, że było to chyba słychać przez telefon; może nawet skurczył się z nerwów. 

Jesteśmy w Delacroix. Chciał zobaczyć się z ciocią i kuzynami. 

Delacroix. Zemo natychmiast sprawdził najbliższy lot — najbliższy, tam, odlatuje za trzy i pół godziny. Trwa trzy godziny. Zdąży się spakować, pojechać na lotnisko i kupić bilet nawet jeśli linie każą mu dopłacić za opóźnienie, cena nie gra roli. Nic nie gra roli, jeśli chodzi o jego synka. Ukrył twarz w dłoniach. Wdech, wydech, wdech, wydech, przez nos, przez usta, dopóki gardło nie wyschnie, a wydech przez nos nie zacznie świszczeć. Zacisnął pięści w bezsilnej złości; nie mógł już przecież nic zrobić oprócz skorzystania z tego lotu i tłuczenia się do domu Wilsonów albo od razu do miejscowego szpitala. 

— Wyjaśnisz mi to na miejscu. Będę wcześnie rano — oznajmił lodowato. — Lepiej, żebyś przy nim ciągle siedział, James. Jeśli coś jeszcze mu się stanie, zamorduję.

Bucky przełknął ślinę. Fair. Gdyby posłuchał Helmuta, nic z tego by się nie stało, Carl nie leżałby teraz w szpitalnym łóżku, tonąc w pościeli, przebrany w błękitną piżamkę, z gorączką siejącą spustoszenie. 

Przepraszam. 

— Wsadź sobie to przepraszam w dupę. Skup się na tym, żeby mu się nie pogorszyło. 

Jasne. Przepraszam. Wciąż. ❝

Oddział dziecięcy odróżniały od reszty szpitala — nijakiego, w brzydkim miętowawym kolorze, o łatwej do czyszczenia linoleumiastej podłodze — jedynie kolorowe naklejki z jakichś kreskówek albo pełne rysunków najmłodszych pacjentów tablice korkowe. Cała atmosfera, woń przesiąkająca korytarze, nawet ogólna nieprzyjazność pozostała na miejscu, bo co mogą kolorowanki w obliczu igieł, kroplówek czy operacji? Ba, co mogą pluszaczki, usadzone jak strażnicy na dziecięcych łóżkach? 

— Leży tutaj. — James uchylił białe drzwi z numerem sześć, nieco krzywo przyklejonym. — Na razie ciągle śpi. Nic mu nie jest, to nie śpiączka, po prostu...

— Wiem. Rozumiem. James, posłuchaj. — Odetchnął głęboko. — Kiedy proszę, żebyś czegoś z nim nie robił, to nie mówię tego, żeby trzymać cię z daleka czy utrudniać waszą relację. Chcę, żeby był bezpieczny i chcę ufać, że jest bezpieczny, kiedy nie mam go na oku. Wiem, ile dla niego znaczysz, nie chcę go skrzywdzić tylko dlatego, że jesteśmy po rozwodzie. 

— Przepraszam. Powinienem był posłuchać. 

— Powinieneś był. 

— I nie powinienem był mówić tego wszystkiego o twojej rodzinie. To... to nawet nie tak, że to nie twoja wina, to się po prostu stało. Robisz dla niego co możesz, jest szczęśliwy w domu — Bucky westchnął; korciło go, żeby złapać byłego męża za rękę, może przytulić, może pozwolić mu odpocząć opartemu o jego ramię, bo Helmut od razu po usłyszeniu o hospitalizowaniu Carla wsiadł w samolot i teraz wyglądał jakby nie spał od dwóch dni, zresztą dochodziła dopiero piąta. — Przepraszam. Cofnąłbym to, gdybym mógł. 

Zemo zacisnął usta. Coś podobnego do płaczu, może wzruszenie? może mokry gniew, pełny łez i szlochów, tryskający jadem? cisnęło mu się na wargi, groziło załzawieniem oczu, ale udało mu się je zredukować go łamiącej głos guli w gardle. 

— James, nie stać mnie na twoje ciągłe przeprosiny. Ja też jestem ci je winny, ale... Boże mój, przeprosiny nie naprawią magicznie ani zdrady, ani tego. 

— Wiem. Nie wiem, jak to naprawić. 

Skup się na Carlu, chciał odpowiedzieć, zanim do sali weszło rodzeństwo Wilsonów, momentalnie kierując wzrok na małego i na Zemo (Sarah — mały, Sam — Zemo), oboje ze strachem wymalowanym na twarzach. 

— Przepraszam. — Sarah dotknęła przedramienia Helmuta. — Nie dopilnowałam ich, nie widziałam, że wsiadają do łódki. 

— To nie twoja wina, byłaś zajęta własnymi dziećmi. A James jest dorosły, powinien był wiedzieć lepiej — odparł po chwili, cicho. Sarah Wilson nie była winna, Samuel Wilson nie był winny, wina leżała wyłącznie po stronie Jamesa, który ze skruchą wbijał wzrok w podłogę. — Powinien był mnie posłuchać. 

Bucky pokiwał głową, wpatrując się w coś za oknem. Przez głowę przemknęły mu sytuacje, w których żartobliwie nazywał Zemo swoją lepszą połową, a on sam pomyślał, że chyba żaden z jego żarcików nie potraktował go z taką ironią. 


James pojawił się rano następnego dnia by przywitać się z synkiem. Wynajęli pokój w hotelu — uznali, że tak będzie łatwiej, jeśli zostaną tam jeszcze z Carlem na dzień czy dwa — ale złość praktycznie promieniowała z helmutowej połowy łóżka, oddzielonej zresztą niewielką szparą z powodu opcji rozsuwania, dając jasny sygnał. Helmut nie chciał go widzieć na oczy. Uprzejmie odmówił też nocowania w domu Wilsonów z oczywistych powodów; rodzeństwu było go po prostu szkoda ze względu na Carla, bo przecież nie lubili go jakoś szczególnie, zwłaszcza po rozwodzie z Buckym. 

Mały leżał w łóżku z kołdrą naciągniętą pod sam nosek, już nieco mniej rozpalony, ale wciąż blady jak ściana, z ukochanym pluszowym misiem w ramionkach. Barnes ucałował go w nadal gorące czółko, poprawił mu włoski oraz kołdrę, zostawił krótką wiadomość w jego zeszyciku z kolorowankami, że tu był, po czym westchnął. Od wpadki — bo tak, z uporem maniaka nazywał wydarzenie z klubu wpadką, przecież nie wyszedł z domu z planem zdradzenia męża, cokolwiek ten sobie myśli — wszystko boleśnie się skomplikowało, rozszarpując ich rodzinę na strzępy. Co prawda natychmiast otrzymał wsparcie przyjaciół, coś, czym Zemo nie mógł się pochwalić, pomyślał mściwie, ale to wciąż nie było to samo co nieuszkodzona, szczęśliwa rodzina. 

Helmut czekał na korytarzu, aż James skończy, zapewne nie chciał im przeszkadzać, nawet jeśli wciąż był na niego wściekły za tak jawne zaniedbanie, bo to brunet wyczuwał na kilometr. Lakoniczne odpowiedzi, chłód, więcej sarkazmu i otwarta nieuprzejmość wyraźnie zaznaczały złość oraz żal, a Bucky wiedział, że było to w pełni uzasadnione. Mało tego, sam pluł sobie w brodę tak szybko, jak Carl znalazł się nad powierzchnią powoli zimniejącego morza, bo przecież Zemo go ostrzegał, prosił, żeby nie zabierać Carla na łodzie. 

Wyprostował się, kiedy drzwi sali się otworzyły, wypuszczając Jamesa z jej błękitnawych trzewi. Ten wyglądał na przybitego — słusznie, pomyślał mściwie — ale jednocześnie zawstydzonego. I to czymś, co miało dopiero nadejść. 

— Carl poprosił, żebyśmy spędzali razem święta — zaczął nerwowo, bawiąc się palcami. — Jak rodzina. Tak powiedział. Możemy w styczniu — dodał szybko — dla mnie data nie jest szczególnie ważna, a wiem, że ty obchodzisz je wtedy, więc... 

Zdanie zakończyło wzruszenie ramionami, które, o dziwo, zmieniło się we wzruszenie zagnieżdżające się gdzieś w klatce piersiowej Zemo. Złość jakby gdzieś uleciała.

— Rozumiem. Dziękuję. 

Wciąż zimny ton, wciąż ta sama, nic-mnie-nie-rusza postawa. 

— Żaden problem. Posłuchaj, Helmut, byłem idiotą. Nie wiem, czy kiedykolwiek przestanę przepraszać za zdradę. Nie wyszedłem z domu z takim planem — dorzucił, jednak szybko uciął kolejne zdanie, mające zadatki na usprawiedliwianie się. — Żałuję tego jak niczego innego. 

— Ja też. Może... może powinienem był zgodzić się na mediacje — przyznał po chwili Zemo. — Może nie musiałem posuwać się do rozwodu. 

Serce Jamesa zatrzepotało jak głupie, bo może te słowa były wyrazem dobrej woli, chęci do powolnego naprawiania ich relacji, którą nieopatrznie zrujnował jednym błędem. A może, podszepnął jakiś głosik, może on wspiera się na tobie bo 1. nie ma tu nikogo innego, 2. jest teraz mniej więcej tak samo silny jak wypadłe z gniazda pisklę i potrzebuje czyjegoś wsparcia? Nie, zdecydował, skoro Helmut przyznał się do błędu, to może byli na dobrej drodze. Oby. Bardzo by tego chciał.

— Carl śpi, więc może... może moglibyśmy pójść na spacer? — zapytał ostrożnie. — I tak stąd nie wyjedziemy, dopóki mały nie wydobrzeje. 

— Możemy. Jest tu coś do zwiedzania? 

— Nie mam pojęcia. Daj mi chwilę, sprawdzę. 

Zanim jednak Bucky włączył przeglądarkę, telefon rozdzwonił się w jego kieszeni. Wyciągnął go powoli. Na ekranie wyświetlało się ordynarne, nie do przegapienia, bezczelne STEVE ROGERS z ciągiem cyfr tuż pod spodem. Helmut westchnął. Oczywiście, czego on się spodziewał. Oczywiście, że James ma z nim kontakt, na pewno razem przechodzili przez falę opinii i artykułów na ich temat, Steve jako ten, który ukradł lecącego na wieloletnią fortunę męża ostatniemu baronowi Sokovii. 

— Minuta — rzucił błagalnie, zanim odebrał. — Steve, to nie jest najlepszy moment. Naprawdę. 

Buck, musimy pogadać. O klubie.

— Nie teraz. Mam ważniejsze sprawy na głowie, okej? — odparł. — Możemy się zobaczyć jak wrócę. 

Posłuchaj, jeśli chcesz iść z tym gdzieś dalej, nie mam nic przeciwko. Zawsze będziesz dla mnie ważny. Chętnie z tobą gdzieś wyjdę.

— Steve, przykro mi, ale nie. Zerwaliśmy z jakiegoś powodu te x lat temu, znalazłem kogoś lepszego. 

Zdradziłeś go ze mną. Jak mógł być lepszy?

— To był błąd, pijany błąd, który kosztował mnie małżeństwo. Ja powinienem był wypić karny kieliszek, a ty powinieneś sam zaprotestować, kiedy ktoś kazał ci się obściskiwać z zamężnym facetem, wiesz? — odparł chłodno. — Przyjaźń mi odpowiada, nie chcę z tobą iść dalej jeszcze raz. 

Tęskniłem za tobą, to wszystko. Chciałem tego, ty też tego chciałeś. 

— Nie chciałem. Żałuję tego. Pogadamy jak wrócę, jestem zajęty. Cześć. — Gdyby to był telefon z klapką, zapewne trzasnąłby nią ze złości. Steve był wspaniałym przyjacielem, ale tylko przyjacielem, nikim więcej. — Wybacz. Zwykle nie jest taki nachalny. 

— Zwykle? — Helmut zmarszczył brwi. 

— Jako przyjaciel. Nie ma między mną a nim absolutnie nic, przysięgam. I nie było, odkąd się z nim rozstałem. 

— Rozumiem. 

James chwycił go nagle za nadgarstek. 

— Chcę to naprawić. Nas. Nasze małżeństwo, związek, jakkolwiek chcesz to nazwać. Chociaż spróbować. 

Drzwi szpitala zamknęły się z cichym trzaskiem, kiedy wyszli w dopiero budzące się do życia miasto. Gdzieś wschodziło słońce, bo dachy co wyższych budynków już pomalowało na nasycony pomarańcz, latarnie właśnie zgasły. 

Co miał na to odpowiedzieć? Poprosić o danie mu czasu? Rzucić się znowu na głęboką wodę? Żądać gwarancji, że coś takiego już się nie powtórzy? Próżne słowa, bo tak naprawdę każdą obietnicę sprawdzi czas, a Zemo zawsze już będzie się martwił — zawsze tylko jeśli zgodzi się na ten niedorzeczny pomysł — i nigdy nie będzie tak samo ufał. Czy to chodzi o Carla, czy o samego siebie, to tak czy owak trudno jest naprawić zburzone zaufanie. 

— James... — urwał, niepewny, bo co miał powiedzieć? że może kiedyś? przecież musi wziąć pod uwagę, że James też może pójść dalej, znaleźć sobie kogoś innego. Ścigał się tutaj z dwoma zegarami, dwoma sercami, i nie miał wielkich szans na wygraną. — Nie wiem. Potrzebuję czasu. Muszę być na to gotowy, ale nie wiem, ile to może zająć, nie mogę ci nic obiecać.

— Nie, łapię. Ale... kiedy będziesz gotowy, jeśli będziesz gotowy, daj mi znać. Proszę. — James zatrzymał się przy samochodzie, po czym otworzył drzwi po stronie pasażera na oścież. — Do faktycznego centrum i hotelu jest kawałek, wsiadaj. 

Wsiadł bez zbędnych pytań, po chwili trzasnęły drzwi od strony kierowcy i jechali już wąskimi ulicami do hotelu. Z chęcią się prześpią, zwłaszcza Zemo, bo z tego, co znalazł, nie bardzo było co zwiedzać — ot, miasteczko jak miasteczko. Za to perspektywa przespania się na czymś innym niż krzesełko w szpitalnej sali była niesamowicie kusząca, nawet mimo wschodzącego słońca. Zasłonią żaluzje, uznał. 

— Hej, uh, dla porządku — zaczął James, nie spuszczając wzroku z drogi (bał się spojrzeć eks-mężowi w oczy) — dla porządku chciałbym zaznaczyć, że to nie był kajak. 

Helmut parsknął z rozbawieniem, choć przygaszonym przez nerwy, to jednak całkowicie szczerym. Tak, takie żarciki trzymały się Jamesa w każdej trudnej sytuacji i za każdym razem wyrywały z Zemo krótki śmiech, najwyraźniej trudno pozbyć się starych nawyków. 

— To ci nie pomoże. Nadal jestem zły. — I był, James naraził zdrowie i życie Carla, to będzie kłuć, będzie o sobie przypominać nawet jeśli zrobił to niechcący, 

— Warte spróbowania. 

— Po prostu posłuchaj mnie następnym razem, dobrze? To wszystko jest w interesie Carla, nie moim. Chcę, żeby był bezpieczny nie tylko wtedy, kiedy mam na niego oko.

Bucky westchnął cicho. 

— Wiesz, że to był wypadek. Nie naraziłbym go celowo na nic, co mogłoby mu zaszkodzić. Umiem być ojcem — dodał gorzko. — Nie musisz mnie instruować. 

— Może muszę, nawet jeśli to ignorujesz. Przynajmniej robię, co mogę. 

— Weekendy ze mną nie są ryzykiem dla jego życia i zdrowia, Zee. 

— Pogadamy jak wyjdzie ze szpitala i wrócimy do domu. Chciałeś układać nowy plan opieki, proszę bardzo — Helmut podniósł głos, wyraźnie zirytowany — układajmy, tylko udowodnij mi, że Carl jest z tobą bezpieczny, idiot. Wtedy zgodzę się na wszystko. Potrzebuję tej gwarancji, rozumiesz? 

Bucky skinął tylko głową. 

Tego ranka zasnęli bliżej siebie, niż podczas ostatnich tygodni, bo dzieląc łóżko, a jednak równie daleko — baron owinął się kołdrą najmocniej jak mógł, jasno dając sygnał, że separuje się od Jamesa. Przynajmniej na razie.

Następnego ranka, korzystając z pustego apartamentu — James pewnie zorganizował sobie przebieżkę albo poszedł do Wilsonów — Helmut wybrał z listy kontaktów numer. Często używany w ostatnich tygodniach, byłby fizycznie powycierany gdyby się dało, nieco naruszony na kantach cyfr, przetarty jak średniej jakości skóra. 

Pierwszy sygnał. Drugi. Trzeci. 

Helmut? Wszystko w porządku?

— Matt — odparł po chwili, zwalczając nerwy, uspokajając oddech, bo równie dobrze mógł zakładać zbroję i przypasać miecz — chcę walczyć o pełnię opieki nad Carlem. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro