5. wszystkiego najlepszego, virginio

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

britney spears — oops, i did it again

Carl wyszedł ze szpitala dopiero tydzień później, z łagodnymi objawami kaszlu. Helmut pożegnał się z Sarah i Samem, dziękując im za pomoc, pozwolił się ucałować w oba policzki, zajął się kupieniem biletów, wciąż funkcjonując na średniej jakości śnie z ostatniego tygodnia oraz rzadko pitej, mocnej kawie. Odetchnął dopiero, gdy znaleźli się w taksówce do domu — do mieszkania Helmuta i Carla, gdzie zamierzał zaraz zagonić małego do łóżka i podać mu przepisane leki, a potem opatulić szczelnie kołdrą — i mógł wreszcie odpocząć. Chłopiec nie miał już temperatury, równo oddychał, nie skarżył się na bóle w klatce piersiowej, a całe doświadczenie zapamiętał jako przykry wypadek. 

Bucky zdążył przeprosić synka kilkanaście razy, wycałować go, wyprzytulać, nawet wybrać prezent na pocieszenie (ogromnego pluszowego misia), obiecać, że będą chodzić tylko w stuprocentowo bezpieczne miejsca i tak dalej. Zemo prychnął cicho. Jeszcze się zobaczy. Całe szczęście mały widzi się z ojcem dopiero za miesiąc. A pozew wyląduje na biurku Jamesa jak tylko Carl całkowicie wyzdrowieje. 

Te gorzkie uczucia wciąż zalegały na dnie serca, bo James Buchanan Barnes tak naprawdę okropnie go zrujnował przez ostatnie osiem lat; randkowali, byli tak zakochani, wzięli ślub, zdradził go i rozwiedli się w złości, walcząc ze sobą o czas spędzany z synem, w czym Zemo miał przewagę, bo to on był biologicznym ojcem chłopca i to jemu przysługiwała opieka — James musiał się pogodzić z wizytami, co nie przeszkodziło mu w odebraniu baronowi jednej piątej rodzinnej fortuny. Może faktycznie James wziął z nim ślub dla pieniędzy, owinął go sobie wokół palca konwencjonalną atrakcyjnością oraz poczuciem humoru, sprawił, że Zemo faktycznie pomyślał o księciu z bajki, o bratnich duszach, o całej reszcie bzdur, którymi określa się swoją drugą połówkę i które ironicznie szczerzą się ostrymi jak igły zębami z półeczki z kartkami w sypialni, kiedy rozwód odciśnie swoje piętno na całym apartamencie. Może miłość od pierwszego wejrzenia (okej, pierwszego trzeźwego wejrzenia) była tylko okrutnym żartem, bo jak miał się poznać na tym mężczyźnie, skoro mógł się zakochać wyłącznie w urodzie i miłym uchu głosie, który poprzedniej nocy szeptał mu czułe słówka? 

W dłoniach opartych o jego klatkę piersiową, głaszczące materiał cienkiej, purpurowej koszuli, skubiących czule piercing przezierający spod spodu, w pocałunkach w szyję, gardło, usta trochę odbierających oddech, w jasnoniebieskich oczach ciągle wpatrzonych w jego własne jakby świata poza nim nie widziały? Przepadł jak tylko James pokazał się na schodach, owinięty szlafrokiem, zaspany, nieco zawstydzony, ale tak samo doskonały, jak kilka godzin wcześniej zanim poszli spać. 

A przynajmniej tak się Helmutowi wydawało. 

— Możesz zostać na noc — rzucił w stronę Jamesa, kiedy wjeżdżali windą na odpowiednie piętro. Sam nie wiedział dlaczego, przecież za najdalej dwa tygodnie zamierzał zawlec go do sądu i roznieść z pomocą mecenasa Murdocka. — Sypialnia dla gości jest... zresztą, wiesz gdzie. Już późno. 

Barnes pokiwał głową, poprawiając w ramionach śpiącego synka, otulonego kocem. Mały zasnął podczas jazdy z lotniska tutaj, nie mieli serca go budzić, więc brunet wziął go na ręce. Ucieszy się tylko rano, że szedł spać w taksówce, a obudził się przeteleportowany we własnym łóżku. 

— Zrobię herbaty. Chcesz? — zapytał. Klucze zachrzęściły w zamku, pchnął drzwi i już po chwili stali w środku, z ulgą zrzucając okrycia. — Daj mi go, rozbierz się, a ja położę go spać. 

— Okej. 

Helmut bez słowa odniósł chłopca do jego pokoju, przykrył go dokładnie kołdrą i kocykiem, obłożył pluszakami, po czym zamknął za sobą drzwi najciszej, jak potrafił. Przyda mu się sen, jest ważny dla zdrowia, a zdecydowanie jest się z czego zbierać — podwójne zapalenie płuc to nie żarty. 

James już siedział przy wyspie kuchennej, nerwowo aranżując dwie filiżanki, imbryk oraz siteczko na liście (Zemo był wielbicielem herbaty parzonej jak należy, to znaczy z liści, nie tych żałosnych odpadków z torebki, i tylko takie kupował, w najróżniejszych odmianach od prostej zielonej do tej z płatków wiśni). Zapalił tylko jedno światło, to najmniejsze, odbijane przez wypolerowany blat, wyrysowujące kontury jego sylwetki w zatopionym w nocnej ciemności mieszkaniu. Helmut chcąc nie chcąc przesunął po nim wzrokiem, z całą dyskrecją, na jaką było go stać, słabe światło działało wyjątkowo korzystnie. Tak, James nawet po rozwodzie miał czelność być niesamowicie atrakcyjny, pomyślał, a kącik jego ust zadrgał w uśmiechu. Nawet w spranej koszulce i dżinsach, nawet po całym dniu męczącej podróży. 

— Nie wiedziałem, którą chcesz — wyjaśnił, bujając się na krześle. Zemo ugryzł się w język, by go nie upomnieć i nie ostrzec, że kiedyś złamie sobie kark. 

— Wiśniową. Ty też?

— Mhm. Dzięki. Więc, huh, jak się trzymasz? Oprócz Carla — uściślił. — Musimy rozmawiać o czymś innym niż tylko Carl, żeby zachować zdrowie relacji.

— Tutaj nie ma żadnej relacji, James — usłyszał w odpowiedzi, kwaśne, przeżerające mu uszy jak rdza. — Byliśmy małżeństwem, zdradziłeś mnie, koniec bajki. Mam nadzieję, że Steve był tego warty. 

— Wiesz, że nie był. 

— James... niech ci będzie, nie był, i co? Nadal nic między nami nie ma. 

— Może być.

— Nawet było. 

Bucky skrzywił się. Auć. 

— Nie proszę o nic szalonego, Zee. Wyjdź gdzieś czasem ze mną, wypij ze mną kawę albo herbatę na mieście. 

Zemo wyprostował się, zalawszy płatki wiśni gorącą wodą; coś go zapiekło, coś zabolało, dotknęło do żywego jak żelazo rozgrzane do białości wrażone prosto w serce. Krew pomknęła do policzków, zaczerwienił się ze złością, wściekły, bezradny, bo jedynym winnym ich obecnej sytuacji był James. 

— Tylko ty tu zawiniłeś, nie masz prawa tęsknić za naszym związkiem — oświadczył zimno, głos drżący z gniewu, oczy powoli łzawiące. — To wyłącznie twoja wina. Nie moja, to ty mnie zdradziłeś, bo reputacja była dla ciebie ważniejsza, i nie możesz teraz chcieć do tego wrócić — wysyczał, nie krzycząc tylko po to, by nie obudzić syna. — To był twój wybór. Samo tvoj, James. Nie mogę się przez to przewlec jeszcze raz — dodał ciszej. — Nie rozwiodłem się z tobą dla zabawy, odszedłem, bo nie mogłem ci pozwolić mnie tak traktować. Nie mogłem pozwolić na to, by Carl nauczył się pozwalania na coś takiego. Przykro mi. Idę się położyć. 

Bucky pozwolił sobie na westchnięcie dopiero, gdy kroki Zemo ucichły na schodach. 


Urodziny Virginii Stark zbliżały się wielkimi krokami, a z nimi nieszczęsny bal kostiumowy. 

Nie miał pojęcia, jak bardzo ekstrawaganckie będą kostiumy innych gości, każdy trzymał swój w tajemnicy, by zrobić jak największe wrażenie — oprócz podanej na zaproszeniu informacji, dość ogólnej zresztą, o głównych cechach strojów gospodarzy, by uniknąć niezręcznej wpadki — więc postawił na coś pomiędzy; luźno inspirowany pruską rodziną królewską garnitur z oczywistą błękitną szarfą. W ten kostium włożył akurat tyle wysiłku, by traktować go jak sławną czarną sukienkę księżnej Diany, swoją własną revenge dress, tylko on chyba nie ubierał się tak w celu wzbudzenia zazdrości lub zemsty na byłym mężu (zresztą, czy on tam będzie? nie wiadomo poza tym co go to obchodzi), a jednocześnie by nie był przeładowany dekoracjami. 

Ale koronę chyba sobie daruje. Była i tak dość prosta, nieskomplikowana, jednak jedyna korona tego wieczoru powinna spoczywać na miedzianych włosach Virginii, byłoby niegrzecznie zakładać swoją własną podczas jej balu. Tak, daruje ją sobie, niech zostanie w domu. 


Sala balowa, jak szumnie to nazywano, w posiadłości Starków nigdy nie rozczarowywała; przystrojona kwietnymi girlandami i świecami, z rządkiem stoliczków pod ścianą pełnych doskonałego alkoholu oraz starannie dobranych przekąsek, na paterze piętrzyły się makaroniki, muffinki, kieliszki do wszelkiego rodzaju win, szampana, szklanki do whisky, wszystko zajmowało należne sobie miejsce, podobnie jak spiętrzone na największym ze stolików — narożnym — liczne prezenty. 

Jego oczy wyłapały kogoś, kogo za żadne skarby nie powinno tutaj być, a jego serce ścisnęło się jednocześnie z tęsknoty i wściekłości. 

James wyglądał wspaniale, w garniturze stylizowanym na pruski mundur generalski — tupet, pomyślał Helmut, dyskretnie mu się przyglądając — z marynarką noszoną jak zawsze w niedbały, ale wciąż elegancki sposób, z insygniami na piersi, w wysokich butach (Zemo uwielbiał go w wysokich butach, więc doszedł do wniosku, że obaj umyślnie lub nie zagrali kartą revenge dress, zwłaszcza że brunet miał odwagę w ogóle się pokazać na tym balu) obecnie tańcząc z Natashą. Natashą, która z gracją baleriny, bądź co bądź nie zdobyła tytułu mistrzyni świata na darmo, obracała się w jego ramionach.

— Nie rób sobie tego — usłyszał za sobą. Tony położył mu dłoń na ramieniu. — Poważnie, on robi to tylko po to, żeby zepsuć ci wieczór. Zignoruj go. Nie zasługuje na twoją uwagę po tym, co zrobił. 

Pokiwał głową. Stark miał rację, oczywiście, ale żal ciągle kłuł, piekł gdzieś pod sercem, nie dając spokoju. 

— Możesz uwierzyć? Łamie mi serce, zdradza mnie z własnym byłym, a potem ma odwagę pytać, czy możemy być więcej niż tylko rodzicami? — Zemo pokręcił głową. — I jeszcze się tu pokazuje! 

Tony, dla odmiany, nią pokiwał. W dłoni trzymał, któryś już z kolei, kieliszek szampana, z którego co jakiś czas pociągał. Helmut tylko czekał, aż zabawa naprawdę się rozkręci, wszyscy zapomną o kulturalnym balu w pięknych strojach, bo Tony Stark upijał się na czterostopniowej skali — podpity, wstawiony, pijany jak nieboskie stworzenie i wygłaszający-peany-na-temat-swojej-żony — a ostatnia zawsze była najweselsza, z Virginią zarumienioną i roześmianą u jego boku, zostawiającą mu na policzku czuły pocałunek. Starkowie bardzo ładnie się kochali, bardzo mocno, to był wzorzec według którego on sam miał nadzieję żyć w swoim małżeństwie. 

Rzeczywistość szybko te plany zweryfikowała.

— Na pewno ma tupet. — Anthony pociągnął kolejny łyk. — Bezczelny, naprawdę. Ale wygląda, jakby był tu zaproszony, pewnie dlatego nikt nie zwrócił uwagi. I nikt nie chce ryzykować trwałego uszkodzenia ciała — dodał, wskazując dłonią na Jamesa rozmawiającego z Natashą. 

— Był jej randką tutaj — padło głucho.

— Co?

— No, jej plus jeden. — Zemo ze złością odpalił otrzymanego od kogoś papierosa. W każdym razie wyglądało jak papieros, ale miał podstawy podejrzewać, że zawartość była co najmniej inna. — Nienawidzę go, Chryste, Tony. Mógłby przynajmniej dać mi spokój.

— Nawet powinien. Mogę powiedzieć ochronie, żeby go zabrała. 

— Nie, nie trzeba. — Wydmuchnął dym, przymykając oczy. — Nie chcę, żeby myślał, że się nim przejmuję. Absolutnie mnie nie obchodzi. — Cokolwiek było zgrabnie zawinięte w pseudo-papierosie, powoli zaczynało dawać o sobie znać; rozbawienie, odrealnienie, przyjemna pustka nagle zastąpiły całą krew w jego żyłach, a zaciągnął się jakieś dwa razy.  

Zbliżała się trzecia, kiedy James zlokalizował Zemo, nieco zamroczonego i sennego, wpatrzonego w bawiących się gości — pozory eleganckiego balu zawaliły się z hukiem jak zaniedbane freski, szampana nigdy nie było za dużo, echo fajerwerków jeszcze odbijało się w uszach, a ich ostre światło wirowało za źrenicami — siedzącego nieruchomo na jednym z foteli w wykuszu, tuż przy stoliczku z piramidą kieliszków różowego szampana. Wyglądał lepiej niż kiedy ostatnim razem się widzieli, co odnotował z ulgą, zaróżowiony od alkoholu i zabawy, z włosami w nieładzie, w stroju godnym księcia nadającym mu naprawdę romantyczno-smutny charakter, pomyślał. On sam trochę wypił, ale w przeciwieństwie do Helmuta miał mocną głowę, potrzeba było całkiem sporo, żeby go załatwić. 

Chyba, że ten akurat coś wciągnął albo wypalił — wiedział, że mu się zdarzyło, choć okazjonalnie, na okolicznościowych imprezach, i raczej oszczędnie. Za to Bucky nie mógł ręczyć, bo nic nigdy sam nie brał. 

Przyjęcie było już na etapie przekwitania; dekoracje nieco się zsunęły, kwiaty słały podłogę pod nieco już mniej bujnymi girlandami, wielu gości pozbyło się już krępujących ruchy elementów kostiumów i bawiło się dalej znacznie swobodniej, piosenki zlewały się w stały rytm, a w tańczeniu dało się wyczuć zmęczenie przerywane donośnym, pijanym śmiechem. Nawet Zemo nie miał na sobie marynarki, zapewne przewiesił ją przez swoje krzesło przy stoliku solenizantki, półleżąc na fotelu w odsłoniętej białej koszuli, przepasanej błękitną, królewską szarfą. Tak, wyglądał... wyglądał nieprzyzwoicie atrakcyjnie w ten niedbały sposób, tak pociągający. Kolejny raz, kiedy widok męża odbierał Jamesowi dech w piersi, i musiało to być akurat wtedy, kiedy byli wstawieni oraz po rozwodzie. Przewrotny los. 

— Zee. — Szturchnął go w ramię. Skrzywił się, kiedy zaskoczenie skończyło się rozbiciem kieliszka; fragmenty szkła rozprysnęły się po parkiecie. — Jesteś naćpany, chodź. Zabiorę cię do domu. 

— Dlaczego miałbym... — Zemo uniósł dłoń jakby chciał go samym gestem powstrzymać, kupić sobie czas na odnalezienie w głowie odpowiednich słów, oczy zamglone, niezdrowo przymknięte, źrenice szerokie jakby znaleźli się w ciemności — gdziekolwiek z tobą iść? Mógłbyś, uh, planować cokolwiek

— Jedyne co planuję to zabrać cię do domu i położyć spać. No chodź. 

Nie musiał używać siły, żeby zmusić go do wstania i posłusznego pójścia za sobą w stronę szerokich, zamkniętych od początku imprezy drzwi; Helmut szedł za nim drobnymi krokami, nieco niestabilnie, ściskając go za ramię, mamrocząc coś pod nosem, powtarzając słowa dama w opałach i rycerz na białym koniu. Okej, jeśli białym koniem będzie wezwana taksówka, a rycerzem jego były mąż, zabierający nieszczęsną damę w niedbale udrapowanych jedwabiach do domu. Pozytywnie czy negatywnie nacechowane, nieważne, ale jeśli może oszczędzić mu ciężkiego zgonu i wybudzenia się z przeszywającym bólem pleców, to to zrobi. Widok Helmuta skrzywionego z bólu po nocy spędzonej zwiniętym na fotelu (to był chyba pierwszy rok ich małżeństwa, zasnęli wtedy właśnie na szezlongu zaplątani w swoich ramionach) i przegrzebującego pudełko ze środkami przeciwbólowymi wrył mu się w mózg tak mocno, że za wszelką cenę wolałby uniknąć patrzenia na to jeszcze raz. 

Nie lubił niepotrzebnego bólu, zwłaszcza takiego, na który nie mógł poradzić. 

— Wsiadaj, księżniczko — rzucił, ale Helmut pokręcił uparcie głową, wciąż trzymając go za ramię; miejsca, w które wpijały się jego paznokcie, zaczynały boleć. — Jasne. Niech będzie — wyburczał, wsiadając razem z nim tak, by odległość między nimi nie wzrosła w żaden znaczący sposób. Głowa Zemo natychmiast opadła na jego pierś. Podał kierowcy adres. — Nie zasypiaj, bo zaraz będziesz musiał wstawać. Poważnie. 

— Tylko na chwilę, vojnik. Samo na trenutak — wymamrotał. Tylko na chwilę. 

I faktycznie, jak tylko taksówka się zatrzymała, Helmut uniósł głowę. 

— Zaraz idziesz spać — zapewnił go James, nie bez przyjemności obejmując go w pasie i prowadząc do swojego mieszkania. — Obiecuję. 

Mieszkanie przywitało ich ciszą, oczywiście, Carl spał tej nocy razem z Morgan u May Parker, nic więc — oprócz pomrukiwań oraz ciężkich kroków — nie zakłócało zalegającej jak nisko zawieszona mgła ciszy. W sypialni jedynym źródłem światła było migoczące miasto za wysokim oknem, rzucające refleksy w bladych kolorach na pościel. 

— Rozbieraj się — polecił. Helmut parsknął śmiechem, ale się nie ruszył; oczywiście, uparty na trzeźwo i po wzięciu co najmniej podejrzanych środków. — No już. Chociaż górę, resztę sobie zatrzymaj.

— To najmniej pociągająca gra wstępna, w jakiej uczestniczyłem — oświadczył Zemo głośno, posłusznie pozwalając zdjąć z siebie szarfę i koszulę. 

Teraz James się zaśmiał.

— Bo nie próbuję się z tobą przespać. Na łóżko. 

— Nie brzmi, jakbyś nie próbował, lutka. Właściwie izgleda da to zaista želite, dragi moj, ne bih imao ništa protiv. — To wygląda, jakbyś chciał, mój kochany, nie miałbym nic przeciwko, i to jedno jedyne zdanie zaczęło nieznośnie rezonować w jego czaszce. Ale nie, wiedział, że nie, nietrzeźwa zgoda to żadna zgoda, więc po prostu popchnął go na materac i przerzucił kołdrę na jego stronę.

— Przymknij się już — rzucił lekko, a Helmut chyba wziął to sobie do naćpanego, zmęczonego serca, bo chwilę później już zasypiał, z twarzą wtuloną w jasną poduszkę i, po raz pierwszy odkąd się rozwiedli, pozbawioną małej zmarszczki między brwiami.  

W osobistej opinii Bucky'ego Helmut wyglądał tak dużo lepiej niż kiedy patrzył się na niego ze złością lub urazą, lub gorzej, bo zupełnie pusto, przekrzywiając głowę w tym głupim geście czy marszcząc czoło. Wyglądał prawie tak, jak James widział go podczas ich małżeństwa, i przez to ścisnęło mu się serce.

— Śpij, Helmut, moja ljubav — mruknął, przytoczył czułe określenie, które kilka razy padło pod jego własnym adresem. Zemo wyjaśnił mu znaczenie tego i wielu innych przezwisk podczas wieczornej lampki wina; miłości moja. Nie, żeby teraz było coś warte (zapewne tyle samo, ile w oczach szatyna ich przysięgi ślubne), pomyślał i skrzywił się, ale pokręcił głową. Nie może ciągle błagać przeszłości o powrót, bo tylko zedrze sobie gardło. — Pogadamy rano. 

Przykrył go kołdrą dokładnie, z każdej strony, tak, jak ten lubił spać, opatulony po czubek nosa, po czym położył się po drugiej stronie łóżka. Będą mieli sobie trochę do wyjaśnienia rano, kiedy będą obaj całkowicie trzeźwi, Helmut zapewne nerwowo zapyta go, czy do czegoś doszło, James z czystym sumieniem zapewni go, że nie, nie uprawia seksu z ludźmi bardziej pijanymi od siebie, Helmut pośle mu krzywe spojrzenie i na tym się skończy. Może zaklnie cicho, zły na siebie, ale żadne ostre słowa nie padną — wręcz przeciwnie, podziękuje mu tym cichym, ochrypłym głosem za odwiezienie go tutaj i dopilnowanie, żeby się przespał. 

Tak przynajmniej zakładał. Tym, czego nie założył, było wyplątywanie się z kończyn Zemo około dziesiątej, bo ten chyba starym odruchem owinął się wokół niego podczas snu.


Helmut ocknął się tuż przed południem, w skotłowanej pościeli, w obcej sobie sypialni, z piekielnym bólem przeszywającym czaszkę na wskroś. Dzięki Bogu, że gdy błyskawicznie wsunął dłonie pod kołdrę, okazał się mieć na sobie spodnie, i to chyba te od kostiumu, a nie musnął palcami nagrzaną skórę. Zmrużył oczy, bo słońce świeciło mu prosto w twarz przez szczelinkę w żaluzji, zalewało wrażliwe źrenice nadmiarem światła; w przyjemnym półmroku odnalazł zrzucone na ziemię koszulę i marynarkę oraz buty ustawione u stóp łóżka, co dało mu na nowo nadzieję, bo przynajmniej — w czyimkolwiek łóżku spał — to robił tylko tyle. Wychodząc zerknął w lustrzane drzwi szafy — bladej skóry nie szpeciły żadne ugryzienia, żadne siniaki, żadne malinki. 

Jak przez mgłę pamiętał wychodzenie z zabawy, ciągnięty przez kogoś do taksówki, niebotycznie rozweselony (zapamiętać: nigdy więcej nie brać blantów od losowych uczestników imprezy, bo dobry Boże, nawet nie chciał wiedzieć, co tam było, jeśli efektem była rozłupana czaszka), objęty w pasie, a potem już tylko urywki — przysypianie w taksówce, rozbieranie się (bycie rozbieranym?), mocno bijące serce, opadnięcie na miękką, jasną pościel oraz zawinięcie się mocno niemalże w kokon.

— O, wstałeś. — James opierał się o blat wyspy kuchennej, grzebiąc w miseczce z chyba jakimiś cukierkami, ale Zemo, mimowolnie, automatycznie, skupił się na tym, jak dobrze James wyglądał; w tym odcieniu granatu było mu bardzo do twarzy, a luźne spodnie, chyba dresowe, nie miały żadnego interesu w podkreślaniu jego bioder. Żadnego. — Zanim zaczniesz ściskać perły, nic tutaj — wskazał najpierw na niego, potem na siebie — nic nie zaszło. Po prostu byłeś porządnie naćpany, nie chciałem cię tam zostawiać. 

Helmut miał obecnie ochotę na trzy rzeczy: ukrycie twarzy w dłoniach, wydłubanie sobie oczu i wypicie wiśniowej herbaty na złagodzenie nerwów. Powstrzymał się jednak, ponieważ, cóż, faktycznie James mógł go tam zostawić, żeby ocknął się jeszcze później, z niesamowitym bólem pleców oraz okropnym kacem.

 — Dziękuję — odparł zamiast tego, chcąc za wszelką cenę utrzymać resztki godności nawet w takim stanie (kostium raczej to utrudniał). — Będę wracał do siebie.

— Możesz zostać. Przygotuję ci coś, możesz wziąć jakieś moje ciuchy, żeby było ci wygodniej...

— James — uciął — dziękuję, nie. Ostatnim, czego potrzebuję, jest powszechna opinia o tym, że sypiam z tobą po rozwodzie. Chcę móc w spokoju zająć się Carlem, bez tabloidów i bez portali plotkarskich. Sam.

—  Jasne. Do zobaczenia.

— Do zobaczenia, James. 

Zajmowanie się Carlem samemu dotarło do Jamesa w pełni wtedy, gdy otrzymał telefon od swojej prawniczki rozwodowej, Jennifer Walters. 

— Pani mecenas Walters, co tam? — zapytał, z gulą w gardle nieudolnie przykrytą wesołością. Jennifer dzwoniła tylko w ważnych sprawach, inaczej pisała SMS-y albo używała innego komunikatora, który mógł poczekać na odpowiedź. Połączenie wskazywało, że sprawa jest ważna.

Twój były mąż złożył wniosek o pełną opiekę nad synem. Przyjdź za godzinę do kancelarii, musimy to przegadać. 

— Jasne. 

Telefon odkładało się jakoś sztywno, jakby stracił czucie w kilkudziesięciu procentach, bo nie chciał wierzyć, że Helmut wywinął mu taki numer. Pełna opieka nad Carlem... Musiał się podtrzymać blatu. Niech się nie zdziwi, pomyślał, z mocnym postanowieniem złożenia wniosku o połowiczną opiekę.  

Nie podda się tak łatwo.


hehe

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro