7. wysoki sądzie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

i don't know how but they found me — bleed magic 

Koniec wykładu oznaczał konfrontację — Bucky wśliznął się do sali pod koniec, pokonany przez własną ciekawość (Zemo wyglądał zabójczo w nieformalnym garniturze, noszenie takiego odcienia granatu powinno być zakazane prawnie) — i szybko się okazało, że był to wykład z historii Sokovii; Helmut mówił pewnie, ale głos czasem mu drżał, kiedy opowiadał o brutalnej rewolucji, traktowanej jak upadek rządzonego przez dynastie baronów kraju. Nic dziwnego, gdyby nie to, nadal mieszkałby na rodzinnej ziemi, może miałby żonę i jakieś inne dziecko, nie Carla, zostałby oficjalnie czternastym baronem Sokovii po śmierci ojca, Novi Grad na chwilę przysłoniłby czarne kiry jaskrawymi światłami inauguracji nowego — mniej lub bardziej — symbolicznego władcy. 

Trzymał w ręce tekturową podstawkę z dwoma kubkami, kawą i herbatą, żeby może tym małym gestem wkupić się w pierwszą warstwę łask byłego męża. Kiedy Zemo podziękował studentom, a szum naciąganych kurtek i zarzucanych na ramiona toreb ucichł, Bucky podszedł do biurka.

— Cześć. Mam dla ciebie herbatę — wręczył mu kubek. Helmut uśmiechnął się lekko.

— Dziękuję. Chciałem porozmawiać o Carlu. Tęskni za tobą.

— Ja też za nim tęsknię. Jego urodziny i święta...

— Będziemy je spędzać razem, nie ma innej opcji. Święta w styczniu, prawda? — Brązowe oczy przysłoniło zmartwienie. Dla niego miało to znaczenie. James przed ich ślubem traktował święta raczej komercyjnie. 

— Tak. 

— Świetnie. 

Jeszcze parę miesięcy temu Bucky nigdy nie pomyślał, że mogłoby im zabraknąć tematów do rozmowy. Jak widać, mogło — niezręczna cisza zawisła nad katedrą, Zemo nerwowo obracał na palcu sygnet. 

— Okej. Dzięki. Zobaczymy się w weekend.

— Tak — Helmutowi wyraźnie ulżyło; nie całkiem to miał na myśli kiedy mówił, że ma ważną sprawę, ale nie potrafił chyba jej poruszyć, jeszcze nie. Musiał dać sobie czas na uporządkowanie własnych uczuć. Nie może być dobrym ojcem, jeśli będzie w kompletnej rozsypce.


Tym razem nie zabrał ze sobą Carla — powiedział Jamesowi, że może się z nim zobaczyć po spotkaniu. Nie robił tego dla niego, to jasne, robił to dla Carla, który coraz częściej napomykał, że tęskni za tatą, że chciałby wyjść gdzieś wszyscy razem, co podkreślał wysuniętą w smutku dolną wargą, że przecież chyba są rodziną, prawda?

Może i w jakiś sposób byli rodziną, ale na odległość, czyż nie? Byli po rozwodzie, James mieszkał osobno, rzadko widywał się z synem czy byłym mężem, z ich rodzinnych rytuałów i zwyczajów nie zostało praktycznie nic oprócz goryczy upchniętej w chłodnym tonie głosu, oszczędnych gestach, wrogich spojrzeniach. Chociaż te barona były nie tyle wrogie, co banalnie pełne bólu, bo nie tak wyobrażał sobie swoje małżeństwo.

James stał praktycznie w drugim końcu korytarza przed salą rozpraw, rozmawiając przyciszonym głosem ze swoją prawniczką, mecenas Walters, ubrany w ten sam semi-formalny garnitur koloru przydymionego jadeitu który Zemo kiedyś dla niego kupił, i sam ten fakt dodatkowo go zirytował; nigdy nie mógł namówić Jamesa na założenie go jeszcze raz, a teraz ten dupek pokazał się w sądzie dokładnie w tym stroju. Gdyby był tu Carl, pewnie teraz któryś z nich przytulałby go do siebie, głaskał włoski, zapewniał, że niezależnie od wyroku wszystko będzie dobrze, wszystko, byleby powstrzymać tłoczące się w kącikach dziecięcych oczy łezki. 

— Helmut? W porządku? — Matt przekrzywił głowę. Chryste, ten facet był kłębkiem nerwów, znerwicowany do granic możliwości w związku ze zdradą, wciąż niezabliźnioną, chorobą synka i niekompetencją eks-męża, i jeszcze się dobijał wpatrywaniem się w plecy swojego byłego jak w obrazek. — Nic nie mówisz.

— Wybacz. — Odwrócił głowę; futro kołnierza płaszcza połaskotało go w podbródek. — Denerwuję się.

— To wiem. Usiądź, cały się trzęsiesz. No już, wdech i wydech, wdech, wydech. Dobrze się czujesz? 

Zemo pokręcił głową. Coś ściskało go w piersi, nieprzyjemne mrowienie wiło się z tyłu głowy, uciskało czaszkę, oddech przyspieszał jakby kolejny miał nie nadejść, jakby miał zaraz zemdleć i ocknąć się w szpitalu (albo wcale, przemknęło mu przez głowę, albo wcale, a wtedy co z Carlem, przecież mały się kompletnie załamie); położył dłoń na sercu, tłukło się jak szalone, choć wielu uderzeń nie mógł wyczuć przez skórę. Boże, czy ono się zatrzymuje, czy to on już zwariował? Ostre lampy sufitowe drażniły źrenice, dookoła żarówek unosiły się ich niewyraźne żółtawe kopie, rozmyte, ledwo widoczne, podobnie jak kłębiące się w całym polu widzenia mroczki. Ledwo łapał oddech, ciągle płytki, szybki, niedbały, aż w końcu musiał ukryć twarz w dłoniach, by na chwilę się odciąć. 

Umiera? Szaleje? Nieważne, czuł się tak, jakby ściany budynku miały zaraz się na niego zawalić, ogarniało go poczucie nadchodzenia jakiegoś nieuchronnego punktu kulminacyjnego. Może omdlenia, może wybuchu płaczu, może zatrzymania akcji serca.

— Chcesz, żebym wezwał lekarza? — zmartwiony głos Matta przebił się przez gęstą mgłę, które równie dobrze mogła odcinać go od reszty świata, rozmywać obraz, nieprzyjemnym ciepłem zalewającym klatkę piersiową zmuszać cale ciało do drżenia. — Zrobię to, ale nigdzie nie idę, okej? Cały czas jestem obok.

Zanim Murdock jednak wybrał numer, poczuł obok siebie ruch, ciepło, ktoś klęczał naprzeciwko zajętego przez Helmuta krzesła, próbując go uspokoić. 

— Helmut, popatrz na mnie. Oddychaj ze mną — Bucky chwycił go za ramiona. Wiedział, że jego były ciężko radzi sobie z nadmiarem stresu, że to wszystko potem posyła go w taką spiralę, ale pierwszy raz widział jak dostaje tak paskudnego ataku paniki. Ścisnął go lekko. — Wdech, wydech. Nie umierasz, twoje serce bije jak należy, to tylko nerwy. Nic ci się nie dzieje, dobrze? Musiałeś być zestresowany i to się na tobie odbija. Oddychaj ze mną.

Ciepło palców trzymających jego ramiona stanowiło kotwicę, stanowiło linę, której mógł się jako tonący tylko trzymać i modlić o to, by jego głowa na nowo nie zniknęła pod roztrzaskującymi się bielą falami. Znał ten dotyk, uspokajał go już, te opuszki głaskały jego skronie, odgarniały włosy z czoła, pomagały mu wstać silnym objęciem w pasie, przyciągały do stabilnie bijącego serca, żeby pomóc mu się ustabilizować. 

James, przemknęło Zemo przez myśl, James musiał zauważyć jego nerwy i przyszedł go uspokoić. Opuścił powoli dłonie — nadal drżały, a jemu samemu łzy cisnęły się do oczu, płakał, odkrył z zaskoczeniem — i natychmiast odnalazł wpatrzone w niego błękitne oczy, zaniepokojone, pełne strachu. 

— Nic ci się nie dzieje, obiecuję ci. Chcesz wyjść? Możemy, to nic takiego. 

Helmut pokręcił głową. Rzadko kiedy faktycznie płakał, a teraz tak właśnie było, nie mógł sobie na to pozwolić, nie tuż przed procesem, nie to chciał zaprezentować sędziemu, nie to...

— Nie, zaraz zaczyna się rozprawa. Dziękuję, James — dodał ciszej, delikatniej. Z wdzięcznością. — Muszę się przygotować.

Barnes spojrzał na niego z pobłażaniem. Dobry Boże, pomyślał. Trudny z niego przypadek.

— Nie jesteś w stanie teraz tam wejść i faktycznie przedstawić swojej wersji. Musisz odpocząć. — Znał Zemo, wiedział, że jeśli ten się uprze, to choćby szlag miał go trafić to osiągnie swój cel, jednak widok go tuż po napadzie jasno stwierdzał jedno; tak jak nie wrzuca się wyłowionego z szalejących fal tonącego na kotłującą się płyciznę by sam dotarł do brzegu, tak on nie ma zamiaru mu jeszcze bardziej zaszkodzić ani wykorzystać jego rozbicia na sali sądowej. Skrycie miał nadzieję, że po odroczeniu rozprawy szatyn przemyśli ten cały pozew o wyłączną opiekę, może sprawa się rozmyje, bo osiągną porozumienie bez prawomocnego wyroku. Bardziej jednak martwił się jego stanem, kochał go, to jasne, do szaleństwa, więc nie będzie patrzył, jak ten tak długo walczy ze sztormem, aż w końcu staje się jednym z wraków omywanych przez fale tuż przed tym, jak maszt zniknie pod zimną powierzchnią. — Nie robimy tego dzisiaj. Mecenasie Murdock, mógłby pan...?

— Mógłbym. Proszę się nim zająć. — Matt ruszył w stronę Jennifer Walters, opartej o ścianę ze skrzyżowanymi ramionami. Uśmiechnął się lekko. — Nie dzisiaj, moja droga.

— Kiedyś w końcu na pewno. — Jennifer ujęła go pod ramię. — Ta dwójka nas wykończy.

— Odchodzę na emeryturę, jak skończą tę przepychankę. 

— Jasne — prychnęła. — Ty i emerytura, Matt, to jak ja i szydełkowanie. 

Szydełkowanie nie znajdowało się bynajmniej na szerokim spektrum talentów mecenas Walters.

Bucky zaoferował Helmutowi ramię. Zmartwienie jeszcze grało na jego twarzy, kiedy go asekurował, resztkami woli powstrzymując się przed objęciem go w pasie oraz przyciągnięciem do siebie; jeden emocjonalny rollercoaster wystarczył. Nie miał zamiaru wszystkiego pogarszać. Odwiezie go do domu, jeśli Zemo przyjechał sam, lub poprosi Oeznika o upewnienie się, że ten udał się odpocząć, zjadł coś, wypił herbatę, a potem się przespał. Mimo wszystko Zemo nie może się tak forsować, a bitwa o opiekę nad Carlem nie jest niezbędna — żaden z nich nie zawodził jako ojciec, żadnemu nie powinno zostać odebrane prawo do opieki nad dzieckiem. 

— Chodź, odwiozę cię do domu, przekładamy rozprawę. — Poprowadził go do samochodu. — Musisz odpocząć. 

— Zostań na herbatę — poprosił nieoczekiwanie Helmut. — Carl się ucieszy.

— Nie róbmy tego.

— Słucham?

— Nie musimy walczyć o opiekę nad małym, możemy się nią dzielić. Carl powiedział, że za mną tęsknicie, nie musimy się gryźć. Możemy to zorganizować lepiej — James uśmiechnął się lekko. — Nie musi tak być.

— Wiesz, dlaczego wniosłem o rozwód? — Zemo wpatrywał się pusto w drogę przed nimi. — Nie dlatego, że przestałem cię kochać. Po prostu tak należało. Nie mogłem pokazać, że daję się tak traktować, James, nie mogłem nawet zasugerować Carlowi, że dobrze jest znosić zdradę i nie wymierzać za nią sprawiedliwości.  

W żyłach Jamesa zawrzała krew; więc mąż porzucił go dla zasady? Dla własnego widzimisię? Nawet nie z powodu złamanego serca, ale żeby udowodnić reszcie, że nie pozwoli się tak traktować? Tylko dlatego skazał ich na rozłąkę, ograniczył mu kontakt z Carlem, zniszczył ich rodzinę? Bo musiał coś udowodnić? Gdyby miał nieco mniej samokontroli, przyłożyłby mu tu i teraz, ale obawiał się, że to mogłoby jeszcze bardziej uszczuplić czas spędzany z synkiem; w końcu gdyby uderzył Helmuta, to czy teoretycznie coś by go powstrzymywało przed uderzeniem małego? 

— Co? — wycedził tylko. — Rozwiodłeś się ze mną żeby komuś coś udowodnić?  Zrujnowałeś nam rodzinę! 

— Nie miałem wyboru! Jak mogę być dobrym ojcem, skoro pozwalam się traktować jak nieistotna przeszkoda w twoim życiu uczuciowym? — Zemo spojrzał na niego. — Nie chciałem, żeby pomyślał, że to w porządku! 

Bucky jęknął w duchu. Uwielbiał Zemo za jego niepotrzebny dramatyzm, bardzo królewski zresztą, jeśli kogoś to kręciło, ale czasem miał ochotę po prostu nim solidnie potrząsnąć dopóki te dwie kuleczki obijające się o wnętrze czaszki nie zderzą się ze sobą.

— Dlatego wniosłeś o rozwód? Jezus, Helmut! Wrócimy do domu i to przegadamy, a potem pójdziemy na mediacje. Pójdziemy gdzieś we trójkę, cokolwiek. 

Przełknął gorzkie nie mogłeś mi powiedzieć? oraz zasady były ważniejsze ode mnie? bo czuł się winny ich rozstaniu, okropnie winny, ale wina okazała się leżeć po obu stronach; jego, bo był katalizatorem tego wszystkiego, i Helmuta, który podjął taką a nie inną decyzję. Bo w jego przypadku wyzwanie okazało się ważniejsze od ich małżeństwa, czego do tej pory nie mógł sobie wybaczyć. 

— To i tak na nic, James, to już się stało. Jesteśmy rozwiedzeni. Musimy ułożyć plan opieki nad Carlem. Tęskni za tobą, a jeśli on chce się z tobą widzieć, nie będę go powstrzymywał. Jego dobro jest dla mnie najważniejsze — odparł szatyn ze spokojem źle maskującym drżenie głosu. Tak, do tej pory był skoncentrowany na sobie po rozwodzie, a tak naprawdę ofiarą tego wszystkiego był mały Carl, jego dragulj; nie zawsze tak jest, rozwód czasem jest najlepszą opcją, ale nie w ich przypadku, przecież oni się kochali, byli wspaniałą rodziną, wychowali synka, na miłość boską, ich związku nie niszczyły żadne przesłanki do rozstania. Nigdy nie padały słowa na tyle mocne, by usprawiedliwić spanie osobno, nigdy nie podnosili na siebie ręki, rzadko kiedy głos. — Nie chciałem odbierać mu ojca.

James zmarszczył brwi. 

— Dlaczego mnie pozwałeś, w takim razie? 

— Byłem zły, Carl skończył w szpitalu, mogło być dużo gorzej. Bałem się, że to się będzie powtarzać, kiedy tylko spuszczę go z oka. Wy będziecie się dobrze bawić, coś się stanie i ja będę musiał poskładać naszego synka z powrotem. Dlaczego w ogóle wziąłeś go na tę łódź?

— Zatoka w Delacroix jest bardzo ładna. Poza tym, wiesz, spędzanie czasu razem jest ważne, nawet jeśli robi się coś głupiego, czego mama zabroniła. — Szturchnął Helmuta lekko z uśmiechem. Ten wywrócił oczami.

— Nie jestem tutaj mamą, James. Jeśli ktoś z nas jest, to ty. 

Matka Carla, Heike, zgodziła się pomóc narzeczonym w kwestii dziecka. Obaj się nią opiekowali, kiedy była w ciąży, kiedy rodziła, ale nie wyraziła chęci kontaktu — uszanowali to, rozstali się po przyjacielsku, Heike została sowicie wynagrodzona (Bucky nie widział dokładnej sumy, ale znając Zemo, musiała być ogromna). 

— Ty jesteś bardziej rozsądny.

— To prawda. — Zemo pokiwał głową z uznaniem. — Wycofam pozew.

Całym samochodem gwałtownie szarpnęło, kilka innych aut zatrąbiło donośnie; James niechcący wdusił hamulec. 

— Wybacz. Co? 

— Wycofuję pozew. Nie mogę skazać Carla na rozbitą rodzinę. Musimy chociaż współpracować, żeby czuł się bezpiecznie. — Helmut pokiwał głową jakby do siebie, jakby odtwarzał wcześniej napisaną przemowę. — Musimy traktować się chociaż przyjaźnie, żadne dziecko nie powinno widzieć, jak rodzice się nienawidzą. — Nie musiał precyzować wyjątków, James wiedział, co miał na myśli. Łatwo przychodziło z powrotem wśliznąć się w ich układ sił, w przyzwyczajenia, wydrążone przez miesiące oraz lata jak kamienie przez krople wody, gotowe powitać znanym, wytęsknionym komfortem, a on... on nie miał nic przeciwko. 

— Nie nienawidzę cię, po prostu myślę, że mogliśmy lepiej to załatwić. 

— Masz rację. Zawsze jest miejsce na polepszenie. Będę iść do cerkwi, Carl pewnie będzie chciał się pobawić w parku, dopóki jest ciepło. Możesz iść z nami — dorzucił, na wypadek gdyby Barnes nie załapał od razu. — Potem możemy pójść gdzieś we trójkę, tak jak chciałeś.

— Helmut. Wiem, że przeprosiłem już milion razy i że to nie od... nie zmieni, uh...

— Nie wiesz, co powiedzieć? — Lekki uśmiech rozjaśnił jego twarz.

— Cicho tam. Nic nie zmieni tego, co zrobiłem, nieważne, jak bardzo tego chcę, i nie wiem, czy mogę prosić o drugą szansę — zatrzymał samochód przed apartamentowcem — ale nadal to zrobię. Daj mi szansę. Nie musi być nic wielkiego, możemy wypić razem herbatę czy coś...

Serce Zemo wykonało kilka salt, jedno za drugim, płosząc uśpione gdzieś pod nim motyle, których skrzydełka przyjemnie łaskotały go teraz w żebra. 

— James — zaczął łagodnie — brunch. Po cerkwi. Dobry początek.

— Mogę poprosić o tartaletki, zanim wyczerpię limit dnia dobroci dla zwierząt?

Parsknął śmiechem. 

— Możesz. Zapamiętam. — Spoważniał. — To, co zrobiłeś... Jestem pewny, że ci wybaczę. Nie dzisiaj, nie wiem, kiedy, ale w końcu mi się uda. Złamałeś mi serce. Wiesz o tym. Chcesz to naprawić. Ja to wiem. Zatrzymajmy się na razie na etapie wspólnego wychowywania Carla, dobrze? Na razie.

Bucky pokiwał głową. To i tak było więcej niż to, na co liczył (na neutralne spojrzenia i może na muśnięcie się dłoni kiedy będą przekazywać sobie torbę z rzeczami synka), i tym razem tego nie zniszczy. 

— Brunch brzmi dobrze. Odpocznij, dobrze? 

— Odpocznę. Dziękuję jeszcze raz. Za zajęcie się mną. — W brązowych oczach zatańczyło wzruszenie. — Zobaczymy się w niedzielę pod cerkwią.

— Tak jest. — Zasalutował niedbale (Helmut uśmiechnął się na to, uśmiech rozbił tę okropnie nieczułą maskę, którą nosił od rozwodu, zastygłą jak gips, ale gips nie ma żadnej przewagi nad marmurem, z którego Zemo niewątpliwie był wykuty) samemu się uśmiechając. 

Może z czasem uda mu się to wszystko naprawić.


Nadchodził wieczór, kiedy telefon Tony'ego rozjaśnił alert wiadomości. Zemo.

— Helmut wycofał pozew. Więcej detali dostaniemy jutro na brunchu. Na który zaprosił swojego eks-męża. Rozkosznie — podsumował. — Czy kij baseballowy to akceptowalne akcesorium na niedzielny brunch?

Virginia zaśmiała się cicho. Magazyn modowy opadł na jej pierś — uwielbiała takie magazyny nawet jeśli traktowała je tylko jako miły zapychacz czasu, lubiła patrzeć na stylizacje, czasem czytywać artykuliki na temat znanych osobistości (bardzo jej ulżyło, że nie widuje już zdjęć Helmuta i Barnesa na pierwszych okładkach ani nie znajduje jadowitych komentarzy) — a ona sama przeciągnęła się. 

— Nah. Zachowuj się tam, co? — przyciągnęła Tony'ego do siebie za krawat; Tony wsparł się kolanem o krawędź kanapy, żeby utrzymać równowagę. — Chcemy, żeby był szczęśliwy. Jeśli on i Barnes się dogadają, nam nic do tego.

— No wiem — mamrotanie męża zaginęło gdzieś w jej rozpuszczonych włosach, w okolicy skroni, zmęczone po całym dniu zajmowania się domem — ale nadal mam ochotę trochę Jamesowi przyłożyć. Tylko trochę. Odrobinę.

— Proszę, nie. Powinniśmy go odwiedzać też poza brunchem, nie wiem, dlaczego to się tak rozmyło. A następny będzie u nas, może w ogrodzie zimowym. 

— Pep, kocham cię całym sercem, ale musisz dać mi się położyć, bo mój kręgosłup oszaleje. — Tony wykrzywił się komicznie, sekundę później z ulgą opadając na szeroką sofę. Wystarczająco szeroką dla dwójki, wygodnie płaską, inspirowaną holenderskimi polami tulipanów, w każdym razie tak powiedziała projektantka. Może i coś z delikatnej zieleni przywodziło na myśl ukwiecone łany, ale na tym, według niego, podobieństwa się kończyły. — Brunch to świetny pomysł, czemu nie, tylko żeby szanowny eks-małżonek się pilnował. 

— Tony, przestań, znasz Jamesa. Jest w porządku. On też jest naszym przyjacielem. — Prawda, James bywał tu często jako mąż Zemo, rozmawiali wtedy we czwórkę nad winem w pękatych kieliszkach, nad przekąskami czy kolacją przy świecach; dopiero rozwód wbił klin między ich relacje, bo jednak Helmuta znali dużo dłużej i dobrze wiedzieli, po czyjej stronie będą stać. Całe szczęście przynajmniej cała sprawa nie skończy się sądową walką o synka, mały Carl miał i tak dużo na głowie w związku z samym rozwodem, nie musiał jeszcze godzić się na praktycznie brak wizyt ze strony ojca. — Jeśli oni są na drodze do porozumienia, Bucky jak najbardziej jest tu mile widziany.

— Tak jest, szefowo. 

Sam Stark nie umiał sobie wyobrazić zdradzenia Virginii — okej, podobała mu się od pierwszego roku studiów, szybko zaczęli się umawiać, poważnie randkować, a oświadczyny miały miejsce niemal tuż po skończeniu uniwersytetu, bo naprawdę nie mógł się doczekać — nie tylko dlatego, że tak się po prostu nie robi, ale dlatego, że ich związek, budowany przez lata, był dla nich obojga tak komfortowy jak nic innego, i byłby idiotą odrzucając to wszystko. Nieważne z jakiego powodu. Anthony Stark nigdy nie był wielkim fanem przeznaczenia ani bajkowego happy endu, nic z tych rzeczy, jednak Virginia Potts, Virginia Stark, Pepper, jego żona i matka małej Morgan, była najbliższą przeznaczeniu rzeczą w jego życiu i jeśli tak miało ono wyglądać, to mógłby zacząć w nie wierzyć od zaraz. 

Byli przy sobie nawzajem przez tyle lat, obrośli sobą, Tony nieświadomie zaadoptował jej mordercze spojrzenie, a ona jego luźne żarciki; to na jej włosach Tony trenował zaplatanie warkoczyków oraz wiązanie ich w koński ogon by być gotowym na robienie tego dla córeczki. Pepper praktycznie nie mogła się od niego opędzić, kiedy uczyła się gotowania czegoś poważniejszego niż makaron i ryż na różne sposoby (chociaż wracała do nich z dużą przyjemnością, bo były jednak najszybsze do przygotowania). 

Oboje wpadli po uszy. 

— Kocham cię, wiesz — wsunęła palce w jego włosy. Zamruczał. — Kot, nie mąż, przysięgam. 

— Miau.

Roześmiała się. 

— Cieszę się, że za ciebie wyszłam. 

— Nadal nie wiem, jak to zrobiłem — mruknął. — Najszczęśliwszy koleś na świecie. Bałem się, że firma upadnie, bo zużyłem wszystkie punkty szczęścia na umawianie się z tobą.

— Jak na geniusza potrafisz być strasznie głupi, wiesz? — cmoknęła go czule w skroń.

— Uroczo głupi, pamiętaj.

— Najbardziej na świecie. Mój amerykański krótkowłosy mąż. 

— Twój. Cieszę się, że im się układa — dodał po chwili. Temat Jamesa i Zemo leżał ciężko między małżonkami, bo taki w istocie był; ciężki, trudny, skomplikowany. — Pasują do siebie. A mały Carl powinien mieć kochających się rodziców, bo w tym przypadku się tak da bez szkody dla nikogo. Zemo i Buck są po prostu odrobinę ślepi. — Zasłonił oczy dramatycznym gestem. — Trzeba ich popchnąć w dobrym kierunku. Odrobinkę. 

— Może zostawmy to im. Jedno władowanie się w ich związek wystarczy.

— Rozmówię się z Rogersem, jak go zobaczę — zaburczał. Oboje wiedzieli, że to tylko słowa rzucone na wiatr. — Kocham cię, Pep.

— Też cię kocham, Tony. 


Bucky myślał, że podzielenie się z przyjaciółmi wspaniałą wiadomością wywoła radość, zaskoczenie, poleci konfetti, a oni otworzą szampana i będą opijać dobre wieści. Za dużo sobie wyobrażał. Sam znieruchomiał, Steve wyglądał, jakby ktoś strzelił go z liścia.

Natasha upuściła nóż.

— Co? 

— Próbujemy to naprawić — powtórzył Bucky, prostując się na krześle. — Ja i Helmut. Dostałem drugą szansę, obiecał, że wycofa pozew, możemy to naprawić, Tash! Mogę mieć go z powrotem, nie odpuszczę tego.

— Jest dupkiem — wzruszyła ramionami. Rude włosy zafalowały w promieniach wieczornego słońca, prześlizgującego się przez zasłony dwoma grubymi pasami. — Był okrutny w sądzie. Chciał odebrać ci Carla na dobre. 

Sam patrzył to na nią, to na przyjaciela, jakby obserwował mecz tenisa, a piłeczka nabierała siły z każdym, pasywno-agresywnym uderzeniem. Rogers wpatrywał się uważnie w Jamesa, przekrzywiając głowę.

— Zdradziłem go. Jest usprawiedliwiony. 

— Nie jest. 

— Tak czy owak, zamierzam spróbować. Zaprosił mnie na spacer z nim i Carlem, z samym Carlem kiedy Zee pójdzie do cerkwi. Potem pójdziemy gdzieś całą rodziną. — Praktycznie nie mógł przestać się uśmiechać, tak bardzo trzymało go wzruszenie. Tęsknił za takimi spacerami, za trzymaniem dłoni Zemo (obleczonej skórzaną rękawiczką, oczywiście) w swojej, za ganianiem synka, który wziął za punkt honoru rzucenie się w każdą stertę liści, za skradaniem pocałunków od męża, kiedy akurat nikt nie patrzył. Nie będą się jeszcze całować, a stert liści jako takich jeszcze nie było, ale miał cichą nadzieję, że uda mu się chwycić go za rękę, pogłaskać ją kciukiem, zawsze tak samo wypielęgnowaną, może nawet przycisnąć na chwilę do ust, bo Helmut to uwielbiał. 

Okej, wychodziło z niego tradycyjne, nieco staromodne wychowanie, przez co czerwienił się jak panna na wydaniu, kiedy mąż całował go w rękę albo wnętrze nadgarstka; te dwa gesty z jakiegoś powodu były dla Zemo tak intymne, jak tylko można.

Później, o wiele później, zdradził Jamesowi, że jego ojciec zawsze traktował tak panią domu, całując czule, delikatnie, niemal ulotnie jej dłoń lub nadgarstek. 


starkowie to marriage goals 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro