5. tony stark protection squad, czyli nawiązywanie relacji z dziećmi partnera

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Żadne z ich trójki nie czuło się komfortowo z tym, jaka relacja ich łączyła — nie ma co się dziwić, było to co najmniej niezręczne — ale mimo to zarówno Pepper, jak i Stephen, za plecami Tony'ego i dla dobra dzieci, postanowili chociaż nauczyć się ze sobą przebywać. Nie przepadali za sobą, to jasne, skoro dla Stephena Tony zdecydował się na finalną rozmowę o rozwodzie, a o tym, że jest żonaty, Tony poinformował Stephena dopiero po kilku randkach. 

Teraz Stephen i Pepper siedzieli naprzeciwko siebie przy stole w salonie, z zapaloną świeczką między nimi, każde grzebiące widelcem w swojej sałatce. To nie było ani przyjemne, ani chociaż komfortowe, ale dla dobra dzieci, jak sobie wmawiali, musieli jakoś funkcjonować, a dzieci szybko zrozumieją, że sztuczne uśmiechy i wymuszone cmoknięcia w policzki na powitanie tak naprawdę są tylko fasadą przykrywającą zaniedbane, zmurszałe wnętrze. Tam musi być coś więcej, jakieś rusztowanie, coś, co udowodni, że poza fasadą toczą się prace. Że te plany, cementowe odlewy, plastikowe wiadra z farbą nie leżą tam tylko po to, by stwarzać pozory. 

— Więc dowiedziałeś się po kilku randkach? — Pepper uniosła wzrok. Jej rude włosy ślicznie połyskiwały w świetle płomyka. 

— Mhm. — Stephen westchnął, sięgając po szklankę. — Głupio, co nie? Nie wpadłem na to, żeby go po prostu wyszukać, a jakoś... nie przywiązywałem uwagi do całej tej dramy. Kto z kim się przespał, kto za kogo wyszedł i całej reszty tych bzdur. Nie pomyślałem o tym, bo nie umawiałem się wcześniej z żonatymi mężczyznami. Przysięgam, że nie próbowałem go odbić ani nic.

— Wiem. Nie wyglądasz na takiego. Pewnie jesteś dla niego najlepszym wyborem.

— Jestem? — Strange przechylił głowę. — To miłe. Tony mi ciągle powtarza, ale wiesz, jak on jest.

Zaśmiała się. 

— Tak. Wszędzie cukier. 

Posmutniała po chwili- nie, spoważniała, jej oczy pozbawione tej iskierki, która igrała w nich jeszcze chwilę temu. Ona też go kochała, nawet jeśli ta miłość przestała być romantyczna. Było w tym coś dojrzałego, jak owoc formujący się z przekwitniętego kwiatu, coś, na co była gotowa bardziej niż na podręcznikowy związek — chociaż z Tonym Starkiem za męża nic nie było podręcznikowe — i to była przyjaźń, której nie doceniała bardzo długo. Ona sama, dzieci oraz praca stanowiły całkiem niezły balans życiowy, do którego nie potrzebowała upychać więcej.

— Posłuchaj. Wiem, że rozwód to była wspólna decyzja, wiem, że zgodziłam się na wasz związek z Tonym, więc przestań na mój widok robić minę zbitego psa — powiedziała. — Jesteś dla niego dobry, Tony zasługuje na kogoś, kto będzie go kochał i o niego dbał, i w drugą stronę. Jesteście ładną parą, a ja wcale nie życzę wam źle. Przeciwnie, jeśli złamiesz mu serce, będziemy mieć do pogadania — dodała półżartem. Stephen skrupulatnie odnotował tę pół-żartobliwość. Nie zadzierać z Virginią Potts, zanotowane. — Zrobiliśmy to przemeblowanie w naszym życiu, żeby udało się w nim zmieścić waszą relację, bo wiemy, że jesteście zakochani. Po prostu... nie wiem, będziesz spędzał więcej czasu z dziećmi niż wcześniej. Będą mówić do ciebie per wujku albo po imieniu, jak chcesz. Tony już się odnalazł w tej układance i teraz my musimy się ułożyć tak, żebyśmy wszyscy byli zadowoleni. OK? I musimy z nim pogadać — dorzuciła. — Oboje. Nie był fair wobec żadnego z nas, kiedy ci wciskał, że nie jest żonaty.

Cała opinia Stephena o Pepper w jednej chwili roztrzaskała się jak zniszczone lustro; ona wcale nie życzyła mu źle, wcale nie była zazdrosna ani nie chciała uczynić jego życia piekłem. Virginia Potts mogła być spowitym płomieniami smokiem, ziejącym ogniem i zostawiającym za sobą zgliszcza, mogła być piekłem na wysokich obcasach, ale ten smok chciał tylko chronić swoje trzy małe smoczątka przed intruzami. Początkowa antypatia była zrozumiała, randkował z jej mężem, ale teraz już wszystko miało być w porządku, miał nawet spędzać czas z dziećmi. 

— OK. — Uniósł symbolicznie kieliszek. Pepper, z ciepłym uśmiechem, uniosła swój. — Chociaż to trochę moja wina, mogłem sprawdzić, w końcu jest osobą publiczną. 

Prychnęła pobłażliwie.

— Za naszą rodzinę, Stephen.

Skinął głową. 

— Za naszą rodzinę.  

— To co? Wolisz być wujkiem czy Stephenem?

— Pomyślę. W każdym razie nie "chłopakiem tatusia". Dzieci wiedzą, więc równie dobrze można traktować to normalnie. Stephen jest w porządku.

— Więc będzie Stephen. — Virginia pokiwała głową, jej rude loki falowały z każdym ruchem. — Cieszę się, że cię ma. Nasze małżeństwo i tak trochę kulało, tak pewnie będzie dla wszystkich lepiej, bo rozstajemy się w przyjaźni. Nie ma walki o dzieci, alimentów. Musimy tylko ustalić, które dziecko z kim mieszka, to będzie najtrudniejsze — westchnęła.

Stephen chwycił ją za rękę i ścisnął.

— Niech dzieci zdecydują. Nie będziemy mieszkać daleko od siebie, moje mieszkanie jest rzut beretem stąd. Kwadrans samochodem, dwadzieścia parę minut autobusem. Zaczniemy urządzać spotkania, wspólne posiłki, brunch w sobotę albo niedzielę, takie rzeczy. Wszystko się ułoży.

— Masz rację. — Pepper uśmiechnęła się szeroko. — Od tej soboty zaczynamy. Brunch o dziesiątej trzydzieści. 


Tony chodził w tę i z powrotem po mieszkaniu Stephena; Stephy miał tu być pół godziny temu, tymczasem ani widu, ani słychu, zero wiadomości, zero połączeń. Kiedy pięć minut później drzwi się otworzyły, ukazując tego właśnie wiarołomcę, przybrał minę oszukanego dziecka.

— Przepraszam — zaczął Strange ze skruchą — zasiedzieliśmy się. 

Tony zrobił wielkie oczy.

— Zasiedzieliście się? Z Pepper? Muszę uważać, bo mi cię ukradnie — przyciągnął go do siebie i stanął na palcach, żeby pocałować go w usta. — Przygotowałem nam... coś, w każdym razie, wlicza się w to makaron, kurczak, grzybki i trochę przypraw, i inne rzeczy. Nie potrafię tego wymówić więc... — wzruszył ramionami. 

— W porządku. Dziękuję. Zrobię nam herbaty. 

— Zrób mi z miodem tym razem, mam ochotę na coś słodkiego. 

— Jestem tuż obok, wiesz.

Tony roześmiał się.

— Fakt. To jednak bez miodu. — Chwycenie za koszulę i stanięcie na palcach później złączył ich usta. — Naprawdę smakujesz słodko.

— Landrynki. 

— Lekarze jedzą takie rzeczy? Nie ściemniaj.

— Dentyści nie jedzą. 

— Dobrze, że nie jesteś dentystą. — Byli od siebie odsunięci o centymetr, może dwa, niemal stykali się nosami. — Nie umiem żyć bez słodyczy. Dobrze, że jesteś tuż obok — dodał wesoło. — Muszę ci coś powiedzieć. Ja i Pepper musimy pojechać na konferencję, i chcieliśmy cię poprosić o zaopiekowanie się dziećmi? Ładnie prosimy.

O Boże, pomyślał tylko, zanim pokiwał automatycznie głową, a oczy Starka zajaśniały jakby właśnie wręczono mu wszystkie gwiazdy z nieba. Jak trudne może być pilnowanie trójki dzieci, właściwie dwójki, bo Peter może się sam sobą zajmować? Poza tym to mogła być doskonała okazja do nawiązania z nimi jakiejś więzi, której niewątpliwie będą potrzebować, jeśli on i Tony mają być razem; bycie nielubianym przez sześćdziesiąt procent rodziny byłoby trudną przeszkodą, musi więc zaskarbić sobie ich przyjaźń, a przynajmniej dobre zdanie. 

Kiedy zadzwonił do drzwi domu Starków, otworzyła mu Pepper z córeczką na rękach, małą Morgan, która sennie ściskała jej marynarkę w rączce. Virginii zawsze było dobrze w bieli, biel ładnie podkreślała jej karnację i rude włosy, a jednocześnie nadawała jej surowość CEO dużej firmy, surowość królowej lodu, jak nazywał to Tony, i coś w tym było. Jasnoniebieskie, czułe oczy czasem ścinał lód. 

— Cześć. Weźmiesz małą? Muszę sprawdzić, czemu Tony się tak wlecze — rzuciła na przywitaniu. — No, kochanie, mamusia i tatuś jutro wrócą, a na razie Stephen was popilnuje, dobrze?

— Tylko jeśli zagra ze mną w monopoly — oznajmiła dziewczynka stanowczo (co stanowiło uroczy kontrast z jej klejącymi się oczkami), ale bez protestu dała się przenieść, banalnie oparła główkę o jego ramię i wróciła do drzemania.

— Zagra. Instrukcje masz w kuchni na kartce, w SMS-ach, w mailu...

— Nie przesadzasz? — uśmiechnął się, kołysząc Morgan.

Pepper spojrzała na niego jak na idiotę.

— To moje dzieci, Stephen. Nie przesadzam. I za karę wyślę ci instrukcję jeszcze raz. 

— Będę uważał. Zajmę się nimi, słowo. Znasz mnie.

Pepper odpowiedziała dopiero po dłuższej chwili, nie podnosząc wzroku znad przeszukiwanej torby.

— Znam.  

— Steph! — Tony zbiegał właśnie ze schodów, w trzyczęściowym garniturze; marynarkę dopinał jedną ręką, drugą ściskał czarną aktówkę. — Cześć, skarbie. Dzięki za pilnowanie szkrabów — cmoknął go w policzek na powitanie-pożegnanie, wycałował policzki córki i wyściskał synów. — Wrócimy jutro po południu, bądźcie grzeczni i słuchajcie się Stephena, inaczej sprzedam wasze zabawki. W tym zestawy lego — zagroził komicznie, kiedy Peter i Harley otworzyli usta. — Zarobię fortunę na nowym zestawie Gwiazdy Śmierci. Kochamy was. Mwah. 

Kiedy drzwi trzasnęły, zamek zachrobotał a dźwięk odjeżdżającego samochodu zaniknął w oddali, Stephen napotkał trzy pary wpatrzonych w siebie oczu. 

— Jestem głodna — oświadczyła Morgan, ciągnąc go za kołnierz. 

— Wy też? — spytał, patrząc na chłopców. Harley pokręcił głową i pobiegł na górę, Peter zaś skinął lekko, kierując się do kuchni.

— Nie zrań taty, dobrze? Rozwód jest trudny dla nas wszystkich, ale on to robi po to, żeby móc kiedyś wziąć z tobą ślub — rzucił szatyn, buszując po lodówce w poszukiwaniu jogurtu. — Kocha cię.

— Nie zrobię tego, przynajmniej nie celowo. Kocham waszego ojca, nie wyobrażam sobie skrzywdzenia go.  

— Okej. Co chcesz? 

Minęła chwila, zanim Stephen ustalił, do kogo było pytanie. Do Morgan, oczywiście, że do Morgan. 

— Płatki — zarządziła. — Kolorowe kółeczka. 

— Jasne. 

— Najpierw mleko.

— Okej, bublu, najpierw mleko. 

Poprzekąskowa drzemka Morgan zostawiła jego i Petera samych, z Harleyem wciąż odmawiającym kontaktu i zaszytym u siebie w pokoju. Peter coś odrabiał, jakąś pracę domową, co rusz przekreślaną tyle razy, że w wąskich linijkach nie było miejsca na faktyczną odpowiedź. Biologia, zauważył Stephen. 

— Pomóc ci? 

— Znasz się na tym? — chłopak uniósł brwi. — Jesteś lekarzem.

— Dlatego się znam, pokaż. — Stephen przeleciał oczami po tekście i zadaniach. — Rozumiesz, co masz zrobić?

— Nie bardzo. 

— W porządku. Chcesz, żebym ci to wyjaśnił? Mam czas, nie martw się o to. 

— Wyjaśnienie byłoby super. Niezbyt rozumiem, dużo bardziej podchodzi mi chemia niż biologia.

— Tony o tym wspomniał. Jest dumny z tego, jak dobrze sobie radzisz w ostatniej klasie. Opowiadał mi o was trochę — dorzucił po chwili. — Ale to potem, najpierw biologia. 

Kiedy Pepper i Tony wrócili do domu, pierwszym, co zobaczyli po wejściu był śpiący na kanapie Peter przykryty jednym z kocyków, jego podręczniki i zeszyty na małej stercie obok, oraz drzemiący Stephen ściskający książkę do biologii. Cały dom otulała mięciutka cisza, charakterystyczna dla wczesnych poranków czy późnych wieczorów zanim jeszcze noc kompletnie nastanie, i rozdzierały ją tylko pomarańczowe światła latarni ulicznych zza okna, rozkładające się paskami po dywanie. 

— Hej, Steph — mruknął Tony z rozbawieniem, naciągając na niego drugi koc — jak będziesz tak tu spał, to twój stary kręgosłup nie da ci jutro żyć.  

— Niech śpi, nie budź go. Pete też zasnął. — Pepper odwiesiła płaszcz na wieszak, uśmiechając się. — Udało nam się. — Wystawiła rękę do przybicia piątki.

Tony karykaturalnie cichutko jej tę piątkę przybił. 

— Myślisz, że się zaprzyjaźnili?

— Chyba robili razem pracę domową, bo Stephen tuli ten podręcznik jak pluszaka. Co trochę odbiega od mojego stosunku do szkolnych książek, ale może on lubi biologię. Następnym razem idziemy do muzeum i ja je wybieram, i zatrzymujemy się po drodze na cheeseburgery. 

— Niech będzie. Aż tak ci się nie podobało? — zaśmiała się. — Chodź spać zanim dowiedzą się, że zmyśliliśmy cały wyjazd, żeby dać im czas na przełamanie lodów.  

— Zabiją nas i dadzą lokalnym kotom na pożarcie. Jestem zbyt młody i zbyt przystojny, żeby umierać z rąk niezliczonych kulek puszku. 

— Stephen ci wybaczy.

— Ale czy dzieci nam wybaczą? — zażartował. — Dobranoc, Pep.

— Dobranoc, Tony.


dziendobry po długiej przerwie  

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro