Rozdział 9

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Miłego czytania :*

David spóźniał się już pół godziny. Kręciliśmy się po magazynie, usiłując nawiązać z nim kontakt, ale cały czas odpowiadała poczta głosowa. Nie ukrywam, że zacząłem się cholernie martwić o kumpla, choć z drugiej strony, nieodbieranie miał w naturze. Podczas gdy ja wisiałem na telefonie całe życie, on rzucał nim gdzieś w kąt i znikał na kilka godzin.

— Zróbmy to bez niego — westchnął Rayan.

— Może przełożymy ten zamach na inny dzień? — dodał Keitel.

— Nie, temperatura gwałtownie spadła, piecyki grzewcze działają na najwyższych obrotach, to nasza szansa — uciąłem, wpatrując się wyczekująco w bramę.

— Poza tym nie mam ochoty jeździć po kilka razy w tygodniu z Seattle do Portland! — mruknął Miller, krzyżując ramiona. — Marnuję pięć godzin na dojazd!

— Nie musisz przecież codziennie doglądać biznesu — prychnął Turner. — I tak mamy tam chłopaków...

— Nie było mnie już dwa dni w kasynie, przez wczorajszy teatr w kawiarni. — Szatyn spojrzał znacząco na mnie.

— Kto ci kazał przychodzić? — Przewróciłem oczami, wyciągając szluga z papierośnicy. — Nie wspominałem twojego imienia.

— Miałem nadzieję, że będziecie się napierdalać, właśnie dlatego wziąłem ze sobą whisky i paczkę chipsów.

— Przykro mi, że nie zapewniłem ci dostatecznej rozrywki.

— I słusznie, masz za co przepraszać.

Zaciągnąłem się papierosem, spoglądając tysięczny raz na ekran telefonu. Wreszcie gdzieś w tle usłyszałem warkot znanego silnika. Kilka sekund później, do magazynu wjechała matowa M8. Odetchnąłem z ulgą, dostrzegając kumpla.

— Och Collins, coś za często się spóźniasz. Za dziewięć miesięcy mamy się spodziewać kolejnej dzidzi? — Zarechotał Rayan. Szatyn miał chyba wyjątkowo dobry humor dzisiaj.

— Mam problem.

David pokręcił głową, marszcząc przy okazji czoło. Obszedł samochód, a następnie wyciągnął nosidełko z roześmianym Damonem. Gówniarz obracał w palcach pluszowego dinozaura, którego ode mnie dostał.

— Pojebało cię? — Szatyn aż się wyprostował. — Co my z nim zrobimy?!

— A ja co kurwa miałem zrobić? — warknął kumpel, podchodząc do nas. — Vanessa godzinę temu napisała mi, że zostaje na noc u siostry. Przecież go nie zostawię samego w mieszkaniu!

— Nie powiedziałeś jej o akcji?

— Oczywiście, że nie. Co innego drobne ataki na samochody, a co innego wysadzenie połowy slumsów. Nie chcę, żeby myślała o mnie jak o mordercy.

— Och, tajemnice w małżeństwie jeszcze przed małżeństwem? — Droczył się Rayan, co wyraźnie działało na nerwy Davida.

— Zamknij się.

— Dobra, wystarczy tego pierdolenia, ja go wezmę — wtrąciłem. — Będzie przy mnie bezpieczny.

Collins skinął głową i oddał mi swojego pierworodnego. Następnie szybko zmienił ubrania. Włosy starannie ukryliśmy pod czapkami, a na ręce założyliśmy skórzane rękawiczki.

Zapakowaliśmy się do furgonetki i odjechaliśmy z magazynu. Póki co Damon siedział cicho. Robił jakieś śmieszne miny, układając usta w dziubek, gdy obracał pluszaka w palcach. Nie rozmawiając ze sobą, jechaliśmy dziesięć minut do slumsów.

Zatrzymałem samochód gdzieś w największej dziurze, a chłopaki od razu naciągnęli maski na twarze i opuścili pojazd. Włączyłem odbiornik i odetchnąłem z ulgą, gdy na ekranie pojawiły się trzy czerwone punkty. Ruszyłem do przodu, śledząc ich ruch.

Zdjąłem rękawiczkę z dłoni i położyłem ją na miękkim kocyku, którym otulony był Damon. Chciałem, żeby dziecko czuło moją obecność, może dzięki temu nie będzie panikował. Vincenzo zawsze uspokajał się, gdy ktoś był w pobliżu, liczyłem, że sprawdzi się i w tym przypadku. Brzdąc wydał z siebie jakiś dźwięk i zgryzł pięść.

— Twoja pierwsza akcja, co? — mruknąłem pod nosem. — Jestem pewien, że przy nas szybciej nauczysz się strzelać, niż odpowiednio trzymać widelec i nóż.

Obserwowałem uważnie okolicę, jadąc ledwie pięć mil na godzinę. Miałem jakieś dziwne przeczucie, które popchnęło mnie do tego, by sięgnąć do schowka po broń. Spojrzałem na odbiornik. Chłopaki byli w grupie.

— Martwisz się? — Spojrzałem na Damona. Dzieciak zamrugał i obdarzył mnie bezzębnym uśmiechem. — Widzę, że nie. To dobrze, mniej stresu, lepsze życie.

Nie wiem, po co w ogóle się odzywałem, ale wydawało mi się, że młodemu się to podoba.

Skręciłem kierownicą w lewo. Pseudo domy zbite z kawałków blachy, raziły swoją obecnością. Smog ograniczał widoczność, a śmierdzące, zatęchłe powietrze przenikało przez zamknięte szyby. Krawężniki przy ulicy wypełnione były workami ze śmieciami, a także rozwalonymi i brudnymi meblami. Na jednej kanapie siedziała gromada kotów. Miałem nadzieję, że gdy usłyszą wybuch, schowają się gdzieś.

Czy to nie dziwne, że żal mi kotów, a ludzi nie?

Zagryzłem dolną wargę, ponownie skręcając, tym razem w prawo.

— Jesteśmy na miejscu — odezwał się Collins, przez krótkofalówkę.

— Czekam na rogu — odpowiedziałem.

Zauważyłem, że Damon skupił całą swoją uwagę na urządzeniu. Czyżby już potrafił rozróżniać głos ojca?

Sięgnąłem jeszcze raz do schowka i wyjąłem tłumik. Cicho zakręciłem go dookoła lufy Desert Eagle. Odetchnąłem z ulgą, gdy zobaczyłem robocze słuchawki gdzieś pod nogami.

Cud normalnie!

Przetarłem je szybko rękawem, wyregulowałem wielkość i ostrożnie założyłem na głowę dzieciaka. W pierwszym odruchu skrzywił się i próbował zdjąć rzecz, ale złapałem go za rączki.

— Kurwa mać! — warknął Rayan. — Caruso, świadek biegnie do ciebie!

— Zrozumiałem.

Moje przeczucie nie zawiodło. Zsunąłem nieco szybę i przygotowałem rękę do strzału, przeładowując uprzednio broń. Drugą dłonią gładziłem pulchne nogi Damona.

Dostrzegłem, że zza zakrętu wybiegł jakiś facet. Było zbyt ciemno, bym mógł dostrzec kim tak naprawdę był. Zaraz za nim wybiegła kolejna postać. Domyśliłem się, że to Collins, bo machał do mnie, bym nie reagował. Oczywiście, że nie chciałem narażać dziecka na niepotrzebny huk, a w konsekwencji możliwy uraz, ale jeśli ten jeden strzał będzie koniecznością, muszę go wykonać.

Nie możemy pozwolić sobie na świadków. Nie bez powodu wybraliśmy to miejsce. Tutaj nie było kamer.

Nacisnąłem lekko spust, a strużka potu spłynęła mi po czole. David wreszcie dopadł faceta, powalając na bruk. Obserwowałem, jak kumpel tłucze gościa. Kilka potężnych ciosów wystarczyło, by krew trysnęła na asfalt. Zasłoniłem dłonią oczy Damona, w momencie, gdy jego ojciec oplótł ramieniem szyję przeciwnika. Dwie sekundy, tyle zajęło mu skręcenie karku dorosłego mężczyzny.

Chłopaki także wybiegli zza zakrętu. Rayan wrzucił przez okno zapaloną butelkę i ruszył sprintem do samochodu, nie oglądając się za siebie. Wystarczyło, że ja widziałem poświatę od pożaru, który rozprzestrzeniał się trochę za szybko.

David zaciągnął ciało pod płonący budynek i dołączył do biegu.

Wbiłem bieg i zbliżyłem się nieco pod nich, robiąc jednocześnie nawrotkę na środku drogi.

Huk wybuchu wstrząsnął samochodem do tego stopnia, że na szybie pojawiło się pęknięcie. Siła uderzenia wywróciła Collinsa na asfalt. Na moment straciłem słuch. Damon zaczął przeraźliwie płakać.

Boże jak ja się cieszyłem, że założyłem mu słuchawki.

— Jedź, kurwa, jedź! — wrzeszczał David, biegnąc do samochodu.

Wcisnąłem gaz do spodu, gdy już znalazł się w środku. Kolejny wybuch spowodował łunę na niebie. Kłęby czarnego dymu unosiły się nad slumsami. Pędziłem furgonetką w stronę magazynu, dostrzegając w lusterku, że żuraw się wali prosto na blaszane domki. Fragmenty metalu, szkła, a nawet i ciał, spadały z góry. Serce waliło mi jak szalone.

— Ja pierdolę — westchnął kumpel, przyciskając syna do siebie.

— Nie spodziewałem się, że to tak szybko wybuchnie.

— Ani ja! — Collins przełknął ślinę. — Kurwa, albo mieli naprawdę nieszczelny piecyk, albo... sam nie wiem co.

— Szybciej Caruso — wtrącił Rayan. — Straż i policja już jedzie. Podsłuchałem ich na odbiorniku.

— Cholera.

Zjechałem w boczną drogę, na jakieś kompletne zadupie, żeby zapobiec niepotrzebnemu spotkaniu z organem ścigania.

Do magazynu dotarliśmy szybciej, niż przypuszczałem. Od razu zdjęliśmy ubrania, wrzuciliśmy je do worków i wpakowaliśmy do samochodów. Następnie zaczęliśmy podgrzewać folię i usuwać ją z karoserii, odsłaniając oryginalny, szary kolor furgonetki. Zdecydowanie folie ppf to była nasza pomoc w zbrodni. Chłopaki z warsztatu od dawna się tym interesowali, a ich zdolności szybkiego zakładania, były dla nas zbawienne.

Pożegnaliśmy się, wsiedliśmy do swoich pojazdów i rozjechaliśmy do domów. David pojechał za mną.

Dochodziła trzecia, gdy grzebałem w kieszeni w poszukiwaniu kluczy do mieszkania, i za cholerę nie mogłem ich namierzyć.

— Powinieneś mieć magnetyczną kartę, tak jak ja — mruknął David.

— No geniusz po prostu — prychnąłem. — Kiedy ja mam znaleźć czas na wymianę drzwi? Wiesz, że to się wiąże z przeróbką elektroniki, którą często w tym bloku trafia szlag, bo któraś babcia włączy stary odkurzacz i bezpieczniki wypierdala daleko w kosmos?

— Rozumiem. — Pokiwał głową, mrużąc oczy. — Czyli trzeba pozbyć się tej babci.

Przewróciłem oczami, luzując zamek. Pierwszy wszedł do środka. Od razu skierował się do sypialni, gdzie położył Damona. Szybko zagotowałem wodę w czajniku, żeby zrobić mu mleko, bo z pewnością po takich ekscesach mały złośliwiec był głodny.

Czekając, aż woda straci nieco temperaturę, przygotowałem dla siebie i Davida literatkę z burbonem.

Siedzieliśmy obaj na łóżku, stykając się ramionami i piliśmy w ciszy, którą przerywały pojedyncze mlaśnięcia Damona. Zaciskał dłonie w pięści, a oczy miał szeroko otwarte i wpatrzone w ojca.

— Spaliłem żywcem parę. — David patrzył w jeden punkt przed sobą. — Rzuciłem płonącą butelkę prosto na starą kanapę, na której spali, totalnie naćpani.

— I? — dopytałem.

— Nie wiem, czy chcesz wiedzieć.

— No mów. — Wziąłem łyk alkoholu. — Masz ich twarze przed oczami?

— Przestraszyłem się, że od nowa zaczniesz brać — wyszeptał. Zamarłem na moment. — Przez głowę przeszła mi myśl, że mógłbyś się kiedyś stoczyć tak nisko, a ja bym cię spalił, tak po prostu, bo się wciągnąłeś, bo przeszkadzasz komuś bogatszemu.

Przełknąłem nerwowo ślinę. To dopiero była motywacja do tego, by nie wrócić do narkotyków. Upiłem łyk alkoholu, wciąż zbierając szczękę z podłogi.

— Więc... — odchrząknąłem. — Jak zapatrujesz się na to, że chcę handlować bronią i... możliwe, że kokainą również?

— Handlowanie to jedno, ćpanie to drugie. Osobiście zrobisz dwa przerzuty do Stanów, później w grę wejdzie wysłannik, a ty zostaniesz za biurkiem i będziesz liczył kasę. Właśnie o to chodzi w mafii, sam mnie tego nauczyłeś.

— No tak, ale nie mogę cię prosić o to, byś się tam za mnie pojawił.

— Prosić możesz, ale z pewnością ci odmówię. Co innego taka akcja jak dzisiaj, gdzie mamy praktycznie sto procent pewności, na powodzenie, a co innego spotykanie się z innymi skurwysynami uzbrojonymi po zęby. Wybacz, Adrian, ale mam dla kogo żyć.

— Właśnie dlatego, będę musiał robić to sam, przynajmniej przez jakiś czas. Dopóki nie odkopie się z długu.

— W ogóle mi się to nie podoba — mruknął i upił whisky. — Jestem rozdarty, bo chcę być twoim wsparciem i rozumiem motyw. Miliard dolarów to kupa kasy, a najszybciej odzyskasz ją właśnie przez taki handel... ale jednak, no kurwa za dwa miesiące biorę ślub!

— Wiem, Dave. — Położyłem mu dłoń na ramieniu. — Nie przejmuj się, dam radę, mi także nie spieszy się do grobu. Wszystko będzie zajebiście. Spróbuje się dogadać z Lakomą.

— Obiecasz, że ożenisz się z jego córką?

— Nie, spróbuję przekonać ojca, by związał ją z Lucą. Jest od niej raptem dwa lata starszy, akurat się nada.

— Brzmi jak plan. — Pokiwał głową w aprobacie.

Dopiliśmy alkohol, po czym rozłożyliśmy się na łóżku. Damon leżał pośrodku, a ja co rusz nawiązywałem kontakt wzrokowy z Davidem, za pośrednictwem lustra na suficie. Wyglądaliśmy niczym para gejów, która właśnie odebrała swoje dziecko od surogatki.

Splotłem dłonie i podłożyłem je pod głowę.

***

Zaparkowałem zl1 pod kawiarnią, zgasiłem silnik i rzuciłem okulary przeciwsłoneczne na bok. Gilbert kończyła zmianę dopiero za dziesięć minut, co dawało mi wystarczającą ilość czasu na dymka. Nie chciałem wchodzić do Infiniti. Wolałem nie drażnić swoich demonów widokiem Thomasa.

Gnojka, wstrętnego, patafiana.

Złodzieja zajętych dziewczyn.

Poprawiłem kurtkę i wysiadłem, wyciągając papierośnicę z wewnętrznej kieszeni. Oparłem się o nadkole i podpaliłem szluga.

Samolot był już od trzech godzin w drodze, co dawało mi jeszcze dwie, na rozmowę z Clary, a później stanowcze wprowadzenie na pokład i lot na inny kontynent.

Przewertowałem listę kontaktów i wybrałem numer do ojca. Przystawiłem urządzenie do ucha, zaciągając się Marlboro.

— Pronto — mruknął.

— Ciao padre! — zacząłem z udawanym entuzjazmem. — Ho già detto che avrò una piccola sorpresa? [Czy wspomniałem, że będę miał małą niespodziankę?]

— No — szepnął. — Scordatelo! Assolutamente no! [Zapomnij! Mowy nie ma!]

— Perché no? [Dlaczego nie?]

— Sarà un ricongiungimento familiare e mafioso. Ho invitato Cirillo a una conferenza. La sua presenza susciterà scalpore.! [To będzie zarówno spotkanie rodzinne, jak i mafii. Zaprosiłem Cirillo na narady. Jej obecność wywoła poruszenie.]

— Che sfiga non sono più membro di un mafioso! [Co za pech, że nie jestem już członkiem mafii.] — prychnąłem do słuchawki, znowu zaciągając się papierosem.

— Ho un'idea sul futuro della mafia. Ma lo tratteremo sull'aereo e porterò comunque Clary con me. [Mam pomysł, jeśli chodzi o przyszłość mafii. Ale załatwimy go w samolocie, a Clary i tak zabiorę ze sobą.]

— Bene.

Nim się rozłączył, usłyszałem jeszcze, że przeklina pod nosem. Uśmiechnąłem się pod nosem. Wypaliłem całego papierosa, rzuciłem na bruk i przydeptałem butem. Następnie przesunąłem go do otworu w studzience.

Drzwi od kawiarni otworzyły się, a dzwoneczek wydał z siebie przyjemny dźwięk. Clary wyszła otulona w beżowy płaszcz i biały, puchaty szalik, trzymając dwa kubki z kawą.

Czyżby jeden był dla mnie?

Już miałem się uśmiechnąć, gdy dostrzegłem, że kawiarnię opuścił także ten frajer. W zielonym fartuchu wyglądał naprawdę miernie.

Wyprostowałem się i zbliżyłem do swojej słodkiej blondyneczki, przybierając najbardziej neutralny wyraz twarzy, na jaki było mnie stać w tamtym momencie.

— Głodna? — zapytałem.

— Bardzo, liczę na to, że mnie zaskoczysz — odpowiedziała.

— Och, czyli kuchnia włoska nie wchodzi w grę? — Uniosłem brew.

— Nie dzisiaj. — Delikatnie się uśmiechnęła, a następnie odwróciła do przydupasa. — Ciasto marchewkowe powinno się piec jeszcze dwadzieścia minut. O trzeciej jest rezerwacja dla pięciu osób, zapomniałam ją wpisać do zeszytu, więc pamiętaj o niej, proszę.

— Jasne — mruknął w odpowiedzi.

— Jedziemy? — wtrąciłem, zbliżając się o krok.

— Clary, proszę, nie daj mu się zmanipulować. — Thomas złapał ją za ramiona i zbliżył swoją twarz zbyt blisko, jak na mój gust. Powieka mi zadrżała i już miałem ochotę wyciągnąć niewidzialny nóż zza paska, aby zaraz rozszarpać tętnicę skurwysyna. — Napisz do mnie, jak wrócisz do mieszkania, dobrze?

— Thomas, wszystko będzie w porządku. — Gilbert odsunęła się od niego. Dostrzegłem ten zawód w oczach bruneta. — Napiszę.

— Nie musisz przypadkiem pilnować swojego ciasta? — wtrąciłem, zadzierając podbródek.

— Nikt nie udzielił ci głosu.

Zacisnąłem dłonie w pięści i ruszyłem w jego stronę. Miałem ochotę roztrzaskać mu ten prosty nos, albo chociaż podbić oko.

— Hej! Spokój! — Clary stanęła między nami. — Adrian, uderz go, a nigdzie z tobą nie pojadę. — Rozszerzyłem skrzydełka nosa ze złości. Cholera. Przełknąłem nerwowo ślinę, wpatrując się w błyszczące ślepia przeciwnika. — Thomas, powinieneś wracać do kawiarni.

— Spójrz na niego, Clary! — Nie wytrzymał. — To pieprzony manipulant! Wychowany na kasie rodziców!

— Nie mam ochoty tego słuchać. — Clary westchnęła, po czym przeniosła na mnie wzrok. — Jedziemy?

— Oczywiście.

Uniosłem dłonie w geście poddania i podążyłem za nią do samochodu. Gdy była odwrócona tyłem, wystawiłem środkowy palec do młodego gnojka. Szarpnął agresywnie drzwi do kawiarni. Trzasnął nimi porządnie, wyrażając swoje zdenerwowanie.

Byłem o włos od tego, by zlecić chłopakom morderstwo pod naszą nieobecność.

Usiadłem za kierownicą, obserwując jak Clary, już poprawia się wygodnie w fotelu.

I taki obraz najbardziej mi pasował!

— Mam kilka propozycji — powiedziałem, uruchamiając silnik. — Możemy wziąć burgery z twojej ulubionej budki i pojechać na Rocky Butte. Ewentualnie możemy również wstąpić do hinduskiej restauracji, a później przejść się na spacer. Dzisiaj też będą miały miejsce szkolenia samolotów, mogę nam załatwić wejście na wieżę.

— Możemy... zacząć od burgerów — powiedziała. — Wzięłam ci karmelową latte.

— Dziękuję.

— Możesz wybrać playlistę. — Wręczyłem jej swój telefon.

Walczyłem z pokusą złapania jej za dłoń, albo chociaż kolano. Piękny zapach trawy cytrynowej momentalnie wypełnił wnętrze samochodu, co wywołało gęsią skórkę.

Wiedziałem, że nie mogę sobie pozwolić na gwałtowne ruchy. Chciałem zrobić wszystko, żeby czuła się przy mnie swobodnie, tak, jak dawniej. Na litość boską musi! Vanessa przecież wróciła do Davida, co prawda ich przerwa trwała tylko trzy miesiące, ale jednak wróciła. Miałem nadzieję, że Clary zrobi to samo.

Pojechaliśmy do budki z hamburgerami, a po dwudziestu minutach oczekiwania, odebraliśmy ciepłe jedzenie i skierowaliśmy się na punkt widokowy.

— Jest dla ciebie dobry? — zapytałem, gdy siedzieliśmy na murku, spożywając bułki z mięsem. Clary uniosła na mnie zdziwione spojrzenie. — Thomas, czy jest dla ciebie dobry?

— Jest, dobry z niego przyjaciel.

— Przyjaciel? — Udało mi się ukryć diaboliczny uśmiech satysfakcji. Trzewia wywróciły się na drugą stronę z zadowolenia, a każdy z moich wyimaginowanych Adrianów właśnie zbijał piątkę. — Wydaje mi się, że on myśli o was na nieco innej płaszczyźnie. Całuje cię na powitanie.

— To nie mój problem, że ma jakieś wyobrażenia. Postawiłam sprawę jasno już na samym początku, nie chcę wchodzić w żaden związek. Ten pocałunek jedynie mnie w tym utwierdził. Lubię jego towarzystwo, ale nie jestem gotowa na takie zbliżenia.

— Rozumiem.

— Co miałeś na myśli, mówiąc o bransoletce? — Zmarszczyła brwi, unosząc odruchowo dłoń.

— Jak to co? Kupiłem ci ją.

— Nie rozumiem? — Zaśmiała się nerwowo. Na kilka chwil straciłem rezon. Przez chwilę analizowałem w głowie jej odpowiedź. Wpatrywałem się w nią z jakimś niedowierzaniem wypisanym na twarzy. Dostrzegając moją reakcję, dodała pospiesznie. — Dostałam ją od dziewczyn.

— Że co? — Prawie podskoczyłem na ławce, dławiąc się jedzeniem. — Wysłałem ci ją w styczniu, na urodziny.

— Żartujesz sobie ze mnie?

— Dlaczego miałbym? — Przeczesałem włosy. — Bez urazy, ale czy Aurel i Nicki kupiłyby ci bransoletkę z białego złota? — Złapałem ją za nadgarstek i przesunąłem kciukiem po biżuterii. — Na wewnętrznej stronie jest wygrawerowany kubek z kawą. Sam go zaprojektowałem. Obok umieściłem twoje inicjały i datę urodzin. — Otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia. — A perły? — dopytałem. — Powinnaś je dostać dwunastego maja. Wtedy spotkaliśmy się po raz pierwszy w kawiarni. — Jej mina zdradzała mi, że nic takiego nie miało miejsca. — A kartki? Róże?

— Nic z tych rzeczy — szepnęła. — Perły mam... ale dostałam je w lipcu. Kartek nie widziałam...

— Czemu dziewczyny to zrobiły? — Zmarszczyłem czoło.

— Może... po prostu nie chciały, żebym od nowa zamknęła się w sobie? Widziały, jak bardzo cierpiałam po twoim odejściu.

— W takim razie, po co dzwoniłaś?

— Nie dzwoniłam do ciebie.

— Clary, dzwoniłaś. O drugiej w nocy. Nic nie powiedziałaś, ale to zrobiłaś.

— Adrian, nic takiego nie miało miejsca.

Zacisnąłem szczękę, wyjmując telefon z kieszeni. Szybko odnalazłem jej numer, a następnie wszedłem w historię połączeń. Miałem nawet nagraną tę kilkusekundową rozmowę, którą odsłuchała.

— O nie — szepnęła, zasłaniając sobie usta dłonią.

— Co się stało?

— Byłam wtedy na imprezie z... Thomasem. Jego telefon się rozładował, więc dałam mu swój, żeby zamówił dla nas taksówkę. — A to skurwysyn pieprzony. — Nie spodziewałam się, że jest do czegoś takiego zdolny.

— Ten telefon... dał mi nadzieję, Clary. — Ująłem ją za podbródek. — Wydawało mi się, że... że możemy spróbować od nowa.

— Ale to nie ja dzwoniłam!

— A skąd miałem o tym wiedzieć? Dodałaś zdjęcie z bransoletką, później dzwoniłaś... co miałem innego pomyśleć? Zostawiłem mafię, rodziców, kurwa rzuciłem wszystko. Miałem nadzieję, że dasz mi szansę.

— Nie wiem, co powinnam myśleć, ja... ja potrzebuję czasu. Muszę sobie wszystko wyjaśnić z Thomasem i dziewczynami. Rozumiem ich troskę, ale... nienawidzę, gdy ktoś robi coś za moimi plecami.

— Rozumiem. — Spojrzałem na zegarek, orientując się, że Global 7500 powinien wylądować za piętnaście minut. — Jedziemy na lotnisko?

— Ym tak, chętnie.

Wyglądała na nieco zamyśloną. To dobrze. Nie zorientuje się, nawet kiedy znajdzie się na pokładzie samolotu.

Zaparkowałem samochód na strzeżonym parkingu i obszedłem go dookoła, otwierając drzwi przed Clary.

— Udało mi się załatwić wejście na wieżę sokolnika, ale musimy przejść przez bramki — wyjaśniłem.

— Czy to konieczne? — westchnęła.

— Oczywiście. Załatwiałem to przez dwa dni, stamtąd są lepsze widoki! — Nie była przekonana, dlatego zbliżyłem się i złapałem ją za mały palec u dłoni. — Obiecuję, że będziesz zachwycona. Zaufaj mi.

— Dobrze, chodźmy.

Weszliśmy na lotnisko i udaliśmy się do punktu odprawy do prywatnych samolotów. Clary była tak pogrążona w swoich myślach, że nawet nie zarejestrowała faktu, dokąd idziemy. Co rusz klikała w telefon, na którym toczyła się prawdziwa bitwa.

— Clary, potrzebuję twojego dowodu — powiedziałem, nachylając się nad nią. Kiedy uniosła na mnie zdziwione spojrzenie, szybko dodałem: — Procedury bezpieczeństwa.

— Jasne.

Sięgnęła do małej torebki i wręczyła kobiecie potrzebny dokument. Skinąłem głową na pilota i Baigio, którzy stali przy wyjściu. Samolot był gotowy.

— Dziękuję. — Kobieta z obsługi pasażera uśmiechnęła się promiennie, oddając mi wszystkie papiery. — Życzę przyjemnego lotu.

— Dziękuję.

Złapałem Clary za ramię i pociągnąłem do wyjścia na płytę lotniska. Wyjąłem komórkę z jej dłoni i podałem ją Baigio.

— Zaraz, zaraz! — pisnęła, odzyskując świadomość. — Jakiego lotu?!

Zacisnąłem mocniej palce na ramieniu, przyciągając ją bliżej. Nie chciałem, żeby ktoś zwrócił na nas uwagę, bo rzeczywiście wyglądało to na porwanie, a Gilbert z pewnością wyśpiewała wszystko policji, gdy będą ją przesłuchiwać. Takiego problemu nie potrzebowałem, zwłaszcza że moje finanse są nieco ograniczone.

Pilot zasalutował i ruszył przodem, razem ze stewardessą. Baigio zasłonił Clary z drugiej strony, gdyż domyślił się, że wcale nie idzie z własnej woli.

— Co ty robisz, Adrian?! — pisnęła nieco przerażona.

— Wszystko jest w porządku, nie opieraj się.

— Gdzie ty mnie kurwa wywozisz?! Co to ma znaczyć?!

Zaparła się nogami tak mocno, że musiałem powziąć inne kroki. Pochyliłem się, objąłem jej nogi i przerzuciłem ją przez ramię, nim zdołała zareagować. Waliła pięściami w moje plecy, gdy wchodziłem z nią po schodach do samolotu. Modliłem się, by kolano nie strzeliło mi w trakcie drogi i gratulowałem sobie, że założyłem dzisiaj opaskę stabilizującą na kolano.

Gdy drzwi samolotu zamknęły się, postawiłem ją na pokładzie. Od razu otrzymałem siarczysty policzek.

— Wypuść mnie, natychmiast!

— Za późno, kwiatuszku. 

***

Witajcie! Ten rozdział całkiem miło mi się pisało, dlatego od razu dzielę się nim z Wami!

Dajcie znać co myślicie :*

Dziękuję i do następnego :*

PS: Zapraszam na IG: justine_agnes_watt

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro