Rozdział 10: Zgubiony pierścień.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Dni mijały bardzo spokojnie, oszukując wszystkich, że w istocie życie w mieście niewiele się zmieniło. Arylise, której po ostatniej ucieczce się upiekło, musiała odpokutować nieposłuszeństwo, pracując jeszcze ciężej w herbaciarni ciotki.

Dobre żarty! Jakby zwykle pracowała lżej!

Mimo okupacji, życie w herbaciarni kwitło w najlepsze. Klienci przewijali się przez drzwi od rana do zmroku. Niektórzy kupowali jedynie lecznicze napary i czym prędzej wychodzili, ale niektórzy zajmowali stoły i wtedy aż po sufit unosiły się z ich ust wstęgi wzburzonych rozmów.

- Poczta w Ashbanie szwankuje. Konfiskują listy zza granicy!

- Wstrzymano drukowanie lokalnej gazety. To skandal!

- Nie mamy nawet wieści od naczelnika. Zatajają przed nami fakty!

- Zmanipulowali naszych strażników. Teraz pracują dla nich!

Arylise dużo się tego nasłuchała, podając zamawiane herbaty. Rzadko wtrącała się do rozmowy, co nie do końca było w jej stylu. Nawet Celis z idealnie przylizanymi, rudymi włosami zaczął zerkać na nią z niepokojem zza lady.

Arylise, która się nie wtrąca? To była rzecz niepojęta! Gadatliwość idąca w parze z namiętnym wykłócaniem się przyległa do niej jak druga skóra i wszyscy o tym wiedzieli.

A ona po prostu trochę przygasła. Odetchnęła z ulgą, gdy Iden został odczarowany, a potem zmalała i pogrążyła się w myślach. Chyba tak to już było z jej życiem, że nieważne gdzie, nieważne co i jak, zawsze, z jakiegoś chorego powodu, wysuwała się na pierwszy plan sztuki o kłopotach.

Była dłużniczką Cavana Harmoda i gdyby ciotka wiedziała - bogowie niech mają wszystkich w opiece - postawiłaby to miasto na równe nogi, a potem stała w pierwszej linii uformowanego buntu przeciw niemu.

No cóż, temperament był ich cechą rodzinną. Nawet Shila go posiadała i czasem pozwalała mu zaryczeć jak zwierzęciu w furii. W zasadzie tylko Iden był miłym, spokojnym chłopakiem, ale w bystrości nikt mu nie dorównywał.

Arylise, w pierwszej wolnej chwili, skierowała - zupełnie nieświadomie - wzrok na ciotkę, dostrzegając, jak zwinnie porusza się między stolikami. Była w swoim żywiole, energicznie i rzeczowo opowiadała o każdym, herbacianym specyfiku, tłumacząc na jakie dolegliwości jest najlepszy.

Tak to już było z yataidu. Ich moce były naprawdę imponujące i potrzebne. Za sprawą dotyku mogli potroić lecznice działanie danego zioła i w tym kierunku poszła właśnie ciotka. Chociaż wielu uzdrowicieli parało się uzdrawianiem dotykowym, Shila wolała hodować zioła i potrajać ich właściwości zdrowotne. Herbaciarnia przynosiła ładne zyski. Ludzie lubili tu przychodzić, bo ciotka dawała dobre ceny, a krzesła i stoły niczym w restauracjach i knajpach sprawiły, że herbaciarnia stała się także miejscem spotkań.

Arylise westchnęła. Chyba pierwszy raz w życiu pochwaliła za coś Shilę. Możliwe, że świat się jutro skończy. Nie ma innego wyjaśnienia. Coś musi wisieć w powietrzu i skłaniać ją do takich dziwnych refleksji.


***

Jaco siedział wyprostowany w siodle konia. Wiedział, że spoglądający na niego mężczyźni nie zamierzają potraktować go poważnie. Nawet przepaska na oku nie dodawała mu animuszu, ale z biegiem lat przyzwyczaił się, że budził w ludziach raczej podśmiechiwanie się niż respekt.

Dlatego to Lukey zaczął przemawiać. Głos Vigi skrzeczał i bawił, więc lepiej, żeby się w ogóle nie odzywał. We trójkę stali właśnie na placu przed siedzibą wojskową Ashbanu.

Umundurowana gwardia wolnego miasta w postaci około czterdziestu osób ustawiła się w szeregu. Była to jedynie garstka całej armii. Cavan kazał im sprosić najważniejszych ludzi, dlatego większość z nich stanowili generałowie, dowódcy i pod-dowódcy.

Wszyscy mieli na sobie ciemne mundury ze złotymi wstawkami i poduszkami na ramionach, które zdobiły frędzle.

Jaco uważał, że wyglądają strojnie.

- Podporządkowaliśmy sobie straż miejską, wszystkie gmachy sądowe i sędziów, a także członków ashbańskiej rady naczelnej. - Lukey mówił stanowczo, ale bez zbędnej pompatyczności. Chciał pokazać, że to czysta formalność, a on podchodzi do tego pragmatycznie. - Wy także musicie klęknąć na kolana.

Jaco był pełen uznania wobec przyjaciela. Lukey nie miał takiej swobody wyrażania myśli, jaka cechowała Cavana, ale obrany na chwilowe zastępstwo nie radził sobie wcale tak źle.

Nie dało się jednak przeoczyć, że wojskowi wymienili między sobą raczej pobłażliwe spojrzenia.

- Chcesz powiedzieć, dzieciaku, że pyskujesz największej, ashbańskiej gwardii? Myślisz, że jesteśmy plastikowymi żołnierzykami, którymi mali chłopcy, tacy jak ty, bawią się czasem w skwarne popołudnia? - Jeden z rosłych, wielkich jak góra mężczyzn zabrało głos. Jego lśniący mundur ozdobiony był szeregiem odznak. Po jego słowach nastąpił szmer stłumionych śmiechów.

Dłonie Lukeya zacisnęły się gwałtownie na lejcach. Lukey miał miękkie serce, Cavan nie powinien był rzucać go w środek tego piekła.

- Generale! - Nim Jaco pomyślał, co robi, instynktownie zabrał głos, ściągając na raz na siebie wszystkie spojrzenia. Nawet Lukeya. - Mniemam, że przeszedłeś szkolenie wojskowe i nauczono cię, że czasem pozory bywają mylące, a dawanie wiary temu, co się widzi, może być zgubne. Twoje ciało, obleczone tysiącami oznak może ulec wrażeniu, że czwórka niepozornych chłopców nie może sprostać najroślejszym mężczyznom wolnego miasta. Otóż w chwili, gdy ulegasz temu wrażeniu, skazujesz siebie i swoich przyjaciół na niepotrzebną śmierć. Z pewnością doszły cię słuchy o masakrze, jaka miała miejsce na przystani. Jeżeli nie chcesz, by podobna krew płynęła teraz po tym placu, zegnij kolana na nasz rozkaz!

Lukey posłał Jaco nieznaczny uśmiech. Uśmiech, który zapewne należało interpretować, jako nieme podziękowanie.

Oczy generała jednakże błysnęły tylko spod krzaczastych brwi, a jadowity uśmiech pokrył wargi. W tym momencie Jaco wiedział już, że głupota całkowicie zaślepiła umysł tego rosłego mężczyzny. Zgubiła go pycha.

Podporządkowanie aschbańskiej gwardii nie miało należeć do łatwych zadań.

- Nigdy nie zgięliśmy karku przed żadnym z naszych wrogów, więc tym bardziej nie klękamy na kolana. Nie wiem, gdzie jest wasz przywódca, ale postrzegam go, jako tchórza, skoro nie raczył spojrzeć nam teraz w twarz.

Jaco zadarł podbródek. Cavan odbierał teraz wieści zza granicy. Miał swoich pośredników. Chciał wiedzieć, czy naczelnik przyjął groźbę i jak się do niej zastosował. Nic nie było ważniejsze od ich bezpośredniego celu. Ashbańska gwardia obchodziła go najmniej na świecie.

- Liczę do trzech... - odparł Lukey, wyraźnie chcąc zakończyć już rozmowę. - Podpiszcie składanie broni albo powybijamy was jak kaczki.

- Nie wiem, kto tu kogo powybija, chłopcze, ale na twoim miejscu wróciłbym do matki, gdzie wciąż jest twoje miejsce.

W tym momencie Viga sapnął ciężko. Nienawidził tego rodzaju zniewagi, więc nie zważając na nic, wyjął z buta miniaturowy sztylet i cisnął nim prosto w szyję generała. Na twarzy mężczyzny zastygł szok, a z tętnicy obficie buchnęła krew. W ułamku sekundy padł martwy na ziemie, a stojący za nim kompani cofnęli się w szoku.

- To był tylko sztylet. Następnym razem posłużę się bardziej efektowną metodą uśmiercania - powiedział Viga skrzekliwie, ale nikt się nie roześmiał na barwę jego głosu.

Lukey przymknął oczy. Ewidentnie chciał opóźnić ten moment. Nigdy nie lubił rozlewu krwi. W całej ich drużynie on najsłabiej radził sobie z przeprowadzaniem tego typu działań.

Jaco uniósł głowę, gdy coś mignęło mu kątem oka. Coś ukrytego w wyższych partiach budynku, którego zwieńczenie połyskiwało w promieniach słońca.

- Bądźcie czujni! To zasadzka! - krzyknął, a następnie tysiące strzał zostało oddanych przez niewidocznych strzelców, poukrywanych gdzieś na dachu budynku.

Chłopak uniósł rękę i otoczył tarczą ochronną siebie i pozostałych mgielnych. Strzały odbiły się od różowawej poświaty jak od żelaznej ściany. Pulsujący, elektryczny wstrząs sprawił, że zasyczały jak węże.

Za strzałami poleciały nasączone ogniem kule, wielkości jabłek, które spłoszyły konie. Jaco poczuł, jak jego ogier wierzga nogami, podnosząc wściekle przednie kopyta. Zmuszony chwycić się lejców obiema rękoma, na chwile stracił kontrolę nad tarczami, które wciąż ochraniały drużynę.

Lukey, nie czekając, aż sytuacja stanie się dramatyczniejsza, sam uniósł rękę i całe czterdzieści osób zaczęło pokrywać się kamienną skorupą, od stóp do głów, a towarzyszyły temu agonalne krzyki i próba ucieczki, przez co zastygli jako figury w ruchu, z groteskowo przerażonymi obliczami.

Nagły czar spowodował, że ukryci strzelcy wpadli w szał, a ich bojowe krzyki rozniosły się w powietrzu jak spłoszone kruki, przelatując nad głowami Jaco w postaci świszczących strzał. Jego koń ponownie wierzgnął i w tym momencie chłopak został strącony z jego grzbietu.

Różowe tarcze na moment znikły, ale pół-ślepy mgielny natychmiast wznowił ich działanie, chociaż to kilkusekundowe opóźnienie wystarczyło, aby poczuł w dłoni ognisty ból. Ku swemu przerażeniu dostrzegł, że strzała odcięła mu serdeczny palec lewej ręki. Dokładnie ten, na którym miał pierścień z rubinowym okiem.

- Nie, nie, nie! Tylko nie to! - Zerwał się na równe nogi. Krew obficie ściekała mu po ręce na ziemie. Było jej tak dużo, że nie czuł niczego poza jej metaliczną wonią. Koń zawył z przerażeniem i natychmiast uciekł, wznosząc tumany kurzu, od których Jaco się zakrztusił.

- Jaco? Co z tobą? - Lukey zeskoczył z konia i nie dbając o niego, rzucił się przyjacielowi na pomoc. Strzały wciąż śmigały wokół nich z natarczywą wściekłością, ale tarcze skutecznie ich ochraniały.

- Pierścień... - Jaco wyszeptał z trwogą.

- Co? - Lukey zmarszczył brwi, a kiedy jego spojrzenie natrafiło na ubytek w ręce przyjaciela, cofnął się o krok. - Cholera!

- Nie mogę znaleźć tego przeklętego palca! - wrzasnął Jaco panicznie. - Nic nie widzę!

- Co się dzieje? - Viga znalazł się przy nich tak samo przerażony.

- Jaco zgubił pierścień. Odcięto mu palec - zakomunikował Lukey, rzucając się na ziemie w poszukiwaniu brakującego kawałka ciała.

Jaco był pewien, że z bólu za chwile go zamroczy, ale nie to było najgorsze. Wszyscy wiedzieli, co się stanie, gdy nie ma pierścienia.

- Zmywajmy się stąd! - zawołał Lukey, biorąc Jaco pod ramię, by zmusić go do biegu. Ich konie już dawno uciekły.

- Ale pierścień! - wrzasnął Jaco, pociągnięty przez przyjaciela.

- Nie mamy czasu. Za chwilę te strzały będą naszym najmniejszym problemem. Viga otwórz portal. Już!

Viga skinął głową, a jego ręka drżała, gdy uniósł ją na wysokość klatki piersiowej i wycelował w podłoże, gdzie zaczęła tworzyć się wirująca wyrwa, pełna czerni i dymu.

Ale było za późno. Jaco usłyszał charakterystyczny szelest potężnych skrzydeł, a przed nim, jak spod ziemi wyrosła hybrydowa istota. Od pasa w dół miała lwie łapy i potężny, mięsisty ogon, ale górną partię ciała podobną jak u ludzkiego mężczyzny. Jedynie oczy były białe i upiorne, a kiedy otworzył usta, by ryknąć, obnażył rekinie zęby, które zdawały się móc skruszyć nawet stal. Z jego pleców wyrastały dwa, potężne skrzydła z brązowym upierzeniem.

Jaco jęknął, kiedy białe ślepia istoty spojrzały wprost na niego.

- Viga, szybko! - wrzasnął Lukey, ale wtedy istota rzuciła się na Jaco. Chłopak został pchnięty na ziemie i poczuł, jak cielsko oprawcy miażdży mu kości. Z jego ust uleciał nieludzki wrzask. Tarcze ochronne zniknęły, a wtedy Lukey dostał strzałą w lewy bark i padł na ziemie jak długi. Viga w ostatniej chwili strzelił z ręki płomieniem i spalił najbliżej niego lecące strzały. Wyrwa w ziemi zasklepiła się.

- Viga, chłopie! Weź się w garść! - wrzasnął Lukey. Chwyciwszy ręką obolałe ramię, ruszył na pomoc Jaco. - Otwórz ten cholerny portal!

Bestia uniosła długie pazury, które szponiaście wyrastały z jego ludzkich dłoni i wbiła je głęboko w ciało chłopaka, ryjąc na jego klatce piersiowej długie bruzdy, z których obficie polała się krew.

- Nie! Ty przeklęty padalcu! - wrzasnął Lukey i odbił siłą potwora od przyjaciela. Bestia uleciała w powietrze na kilka metrów i została wycelowana wprost w okna akademii wojskowej, które roztrzaskały się z hukiem. Zaraz po tym bestia wydała wściekły ryk, ale Lukey z przejęciem nachylił się nad Jaco, który ledwo oddychał.

Strzelcy musieli pierzchnąć w siną dal, bo strzały przestały świstać w powietrzu.

Krew... tyle krwi, że aż trudno uwierzyć, że jedno, ludzkie ciało mogło pomieścić jej tak wiele. I teraz to samo ciało traciło te życiodajną substancję.

- Viga! Co z portalem!

- Jest! Zabierzmy go stąd! - odkrzyknął Viga, stojąc nad wirującą wyrwą w podłożu.

Lukey spróbował zarzucić sobie Jaco na plecy, ale bestia znów zaatakowała jego przyjaciela. Jaco jęknął, kiedy stwór z rykiem wycelował pięścią w jego plecy. Rozległ się gruchot łamanego kręgosłupa.

- Nie czuję nóg! O bogowie, nie czuje nóg! - wrzasnął Jaco i w tym samym momencie zwymiotował krwią, po czym zemdlał.

Lukey kolejny raz zaatakował bestię. Bestia spojrzała nieufnie na jego pierścień i cofnęła się bojaźliwie.

- Ani się waż go tknąć, rozumiesz? - Lukey wrzasnął z oszołomieniem, a bestia ryknęła wściekle i prowokująco, przecinając powietrze długim ogonem. - Viga, bierz Jaco! Ja jakoś zatrzymam to przeklęte ścierwo!

Viga skinął głową i zarzucił sobie przyjaciela na bark, zmierzając w stronę otwartego portalu. Bestia znów ryknęła, a jej skrzydła załopotały, szykując się do lotu. Lukey dobył miecza i zamachnął się nim na potwora, znacząc na jego lewym skrzydle długą szramę. Pociekła srebrzysta, nieludzka krew.

Oczy bestii pociemniały złowrogo, ale zignorowawszy napastnika, rzuciła się w stronę portalu. Lukey nie czekał na nic i rzucił się bestii na plecy, raniąc jej skrzydła tak mocno, jak tylko się dało.

Potwór wygiął plecy w łuk, aby zrzucić natręta z pleców. Każda z zadanych mu ran goiła się w mgnieniu oka. Zabicie go było niemożliwe i Lukey o tym wiedział, a mimo to ciął wściekle i na oślep, mając tę przewagę, że bestia nie mogła go tknąć, a wszystko dzięki pierścieniowi.

Kiedy Viga zniknął w portalu razem z Jaco, Lukey odepchnął się od potwora i pomknął jak strzała w kierunku zasklepiającej się wyrwy. Mając za plecami donośny ryk wściekłej i pokonanej bestii, zanurkował w ciemnej toni.

Tym razem wygrali, ale wiedział, że to nie koniec. Wtedy jego poranione ramie zaczęło palić ognistym bólem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro