Rozdział 11: Odory śmierci.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Arylise mogłaby spokojnie zapomnieć, że zaciągnęła u Cavana dług. W końcu bieg dni zakłócało jedynie senne brzęczenie muchy lub nieustanne krzyki ciotki Shilli, która pasjonowała się wiecznym, niezachwianym niezadowoleniem.

Ale dług to dług, mały czy duży, w końcu domaga się spłacenia.

Tamtego dnia, kiedy przyszło jej zapłacić rachunek, temperatura w Ashbanie stała się nadspodziewanie łaskawa dla mieszkańców. Od morza powiała lekka bryza, chłodny wietrzyk panoszył się po ulicach i żaden zbłąkany kot nie przypałętał się do herbaciarni, domagając się dokarmienia.

Sami widzicie, że dzień można było uznać za całkiem udany.

Wybiło późne popołudnie, i tłok w herbaciarni nieco się przewalił, toteż Arylise biegała ze ścierką w dłoni i wycierała blaty stolików pod czujnym okiem kuzynki.

— Przyłóż się, Arylise. Nie mogę patrzeć, jak beznadziejnie to robisz! Trzy razy! Przynajmniej trzy razy powinnaś wytrzeć stół i to dokładnie!

„Trzy razy. Trzy razy" przedrzeźniała ją blondynka w chwilach, kiedy stała do Margret odwrócona plecami i wściekle tarła ścierką blat. Margret wyrastała na idealną kopię matki. Już niedługo pod jednym dachem będą mieszkać dwie ciotki Shile i kto wie, która ostatecznie którą wyprzedzi denerwującym usposobieniem?

— Arylise, słuchasz no mnie?

— Jasne, Margret! Co do słowa! Trzy razy wytrzeć stół! — Dziewczyna uniosła rękę na znak, że jej myśli nie błądzą w tych miejscach, które ciotka namiętnie nazywała „Bujanymi obłokami".

— Jak już wytrzesz stoły... — zaczęła ględzić kuzynka, gdy nagle drzwi herbaciarni wyleciały z futryny, strzeliły w górę i z hukiem uderzyły o przeciwległą ścianę, strącając obraz, którego szyba rozprysła się na kawałki, a jego odłamki przesunęły się z szumem pod stopy Arylise.

Krzyk Margret był chyba głośniejszy od owego huku, a przynajmniej wiercił w uszach dziurę. Arylise poczuła, jak kuzynka chwyta ją za rękę i gwałtownie ściąga na podłogę, tak, by mogły się skryć przed kolejnym atakiem.

Do środka weszli jacyś ludzie. Arylise zobaczyła skórzane buciory z miejsca pod stołem i snop wlewającego się z zewnątrz światła.

Cisza robiła się nieznośna. Po chwili buciory zbliżyły się do stołu, a nad głową dziewczyny rozległ się znajomy głos.

— Idziesz z nami.

— Hanger? — Uniosła twarz, spoglądając na oblicze chłopaka.

— Znasz go? — Margret mocniej ścisnęła ją za rękę.

— O co chodzi? Co tu robicie? — Arylise zerknęła z niezrozumieniem na Hangera oraz Reyro, który tamtego feralnego dnia tak brutalnie zaciągnął ją przed oblicze Cavana. Teraz również nie prezentował się sympatycznie. Przez jego czoło przechodziła czerwona przepaska, a długie włosy związał w wojowniczego warkocza.

— Jesteś potrzebna. Wstawaj! — Reyro brutalnie złapał ją pod pachą i niemalże wyrzucił w powietrze.

— Nie dotykaj jej, śmieciu! — krzyknęła Margret i w przypływie nadspodziewanej odwagi, stanęła między nią a mężczyzną.

Reyro przejechał palcem po wargach, które ociekały ironią.

— Chwileczkę, panienko. Czy ja pozwoliłem ci się wtrącać?

— Idę! Co się dzieje? — Arylise natychmiast zainterweniowała, mając przed oczami wizję, w której Reyro zamienia jej kuzynkę w konia. W końcu... Margret przypominała trochę chudą szkapę.

— Potrzebujemy cię. Nie zadawaj pytań. Chodź! — Hanger złapał ją za rękę i pociągnął do wyjścia. Problem w tym, że drugą rękę trzymała Margret, więc ostatecznie utknęła między Hangerem a nią.

— Jakim prawem panowie traktujecie nas w tak haniebny sposób? — zaczęła kuzynka tym swoim zgorszonym tonem, na którego dźwięk Arylise zamknęła powieki, modląc się, aby kuzynka nie podłożyła bomby pod samą siebie. — Toż to istny wandalizm, bezczelne wtargnięcie i demolowanie mienia!

Reyro zmierzył Margret takim spojrzeniem, jakby sam nie wiedział, czy ma się bardziej zdziwić, czy już zacząć się śmiać.

— Margret, dajże spokój! — poprosiła Arylise błagalnie. — Puść mnie. Dam sobie radę.

— Jakim prawem masz z nimi iść?! Jakim?! — krzyknęła kuzynka ze łzami w oczach.

— Ma dług do spłacenia — odparł Reyro z zadowoleniem. — Nie mamy czasu. Idziemy!

— Weźcie mnie! — Margret pociągnęła Arylise do siebie, ale Hanger szybko odbił ją w swoją stronę.

— Jeszcze słowo i będziesz żałować, że w ogóle się urodziłaś! — Reyro chwycił Margret za gardło i ścisnął krtań tak mocno, że jej oczy nieco się wybałuszyły.

— Nie! Dosyć! Idę, nie widzisz, że idę z wami, tępaku! — wrzasnęła Arylise i ugryzła Hangera w rękę, aż krzyknął i ją puścił. Wtedy rzuciła się na Reyro i odepchnęła go od Margret, która zaciągnęła się mocno powietrzem, a potem zaczęła gwałtownie kaszleć.

— Nie mamy czasu — przypomniał Hanger, z obrażoną miną masując rękę. — Na zabawę będzie czas później, Rey.

— Jasne, pamiętam — mruknął kompan i obdarzywszy Arylise wściekłym spojrzeniem, złapał ją za ramiona, a następnie popchnął w stronę drzwi.

— Margret, powiedz ciotce, że wrócę, słyszysz? Nic mi nie będzie!

— Zamknij się i pośpiesz — warknął Reyro. Siłą wsadził dziewczynę do autolotu.

Kiedy Margret wybiegła przed herbaciarnie, autolot odbił się już od ziemi i chociażby chciała, nie mogła dosięgnąć Arylise. Pozostało jej już tylko patrzeć, jak odlatują.


***

Odór śmierci dobiegł nozdrzy dziewczyny po otworzeniu dwuskrzydłowych drzwi, przez które została wprowadzona do obszernej sali.

Na środku pomieszczenia ustawiono kamienny stół, a na nim ulokowano nieprzytomnego człowieka. Nikt nigdy w życiu nie chciałby oglądać takiego widoku. Nieszczęśnik był zmasakrowany... lekko to ująwszy.

Woń krwi roztaczała się bardzo intensywnie, a ze stołu lała się brunatna stróżka, tworząc na podłodze dorodne kałuże. Jedna z nich była tak szeroka, że wsiąknęła w krawędź ozdobnego dywanu. Gdyby widział to naczelnik, zapewne ogarnęłaby go wściekłość. Dywan wyglądał na importowany i drogi.

W ogóle naczelnik pewnie uznałby, że trzymanie rannego w tym pomieszczeniu to... istny wandalizm? Jak to zgrabnie określiłaby Margret. Pomieszczenie bowiem przypominało coś jak mniejszą bibliotekę. Ściany podpierały regały, wypełnione książkami, a duże okno prowadziło na rozległy taras, zdobiony krzewami róż. Niemniej, w środku znajdował się jeszcze dorodnych rozmiarów globus, lornetka, jakieś mapy i zwoje, a także małe binokle – wszystko pozostawione, jakby raptem dzień temu naczelnik opuścił Ashban.

— Chodź! — Cavan, który od początku na nią czekał, porwał ją za rękę i przyciągnął do stołu. Spojrzała na leżącego nieszczęśnika, kalkulując spojrzeniem każde większe i mniejsze obrażenie.

— Nieźle oberwał — skwitowała, wdepnąwszy nieumyślnie w kałuże. Dół jej sukienki nasiąknął czerwienią.

— Przymknij się i działaj! Natychmiast! — wrzasnął przywódca, prawie miażdżąc jej nadgarstek.

— Jeżeli zaraz mnie nie puścisz, to twój przyjaciel obejrzy bramy niebieskie.

Uwolnił jej dłoń, a ona przystąpiła do akcji. Zapach krwi był odrzucający, ale na niej nie robiło to wrażenia z prostego powodu: wszyscy Yataidu w jakiś sposób byli odporni na odory śmierci, a także na makabryczne widoki.

Bogowie, obdarzając ich niezwykłym darem, przewidzieli wszystko od początku do końca.

Jedną rękę przyłożyła do czoła chłopaka, a drugą złapała jego rękę tak, aby kciukiem wbić się w puls na nadgarstku. Przymknęła oczy i powoli, oczyma duszy zaczęła skanować stan organizmu poszkodowanego.

— Ma krwotok wewnętrzny, rozległe uszkodzenia narządów, pęknięte żebra i lewe płuco — oznajmiła po chwili.

Wszyscy Mgielni toczyli się w sali, z napięciem spijając każde słowo z jej ust. Byli niejako zafascynowani darem uzdrawiania oraz możliwością wglądu w ludzkie ciało.

— Musi przeżyć — Cavan niespokojnie przestępował z nogi na nogę, jako jedyny nie będąc pod wrażeniem opanowania ani umiejętności dziewczyny.

— Śmierć już tu jest. — Arylise niechętnie wypowiedziała te słowa. Słusznie przeczuwała, że to wyzwoli w przywódcy gniew. — Ma niewielkie szanse.

— Nie obchodzi mnie twoja diagnoza! — ryknął, chwytając ją mocno za włosy, którymi odchylił jej głowę w tył. Widziała jego przekrwione szałem oczy i sine usta, na których powstawały już pęknięcia od nadmiernego gryzienia. — Masz go uratować, słyszysz?!

— Jestem uzdrowicielką, nie cudotwórcą — wychrypiała, tracąc oddech.

— Życie za życie! — Wraz jego słowami pojawił się strach i objął mackami ciało Arylise. — Jeżeli zginie, zabiję Idena. Dociera to do ciebie? Popełnisz błąd i życie twojego kochanego braciszka... no cóż, stwardnieje na zawsze.

— Nie, proszę... — jęknęła, próbując złapać miejsce, w którym ją trzymał. Jak nic wyrwał jej garść włosów.

— Więc zrób, co trzeba. — Puścił ją, a ona zaczerpnęła mocny wdech.

— Odsuńcie się. Nie napierajcie tak na stół — powiedziała w miarę opanowanym tonem do Mgielnych, którzy dosłownie tłoczyli się przy umierającym przyjacielu. W środku wypełniał ją jednak strach. Cavan nie rozumiał, że nawet potężny yataidu nie rozkazywał śmierci. Nikt nie był zresztą w stanie ujarzmić najstraszniejszej siły, jaka władała życiem, a z ust Jacoba ulatywały już ostatnie oddechy.

Posłuchali i wokół niej zrobiło się nagle dużo miejsca. Tylko Cavan został na swoim miejscu, nie spuszczając z twarzy przyjaciela spojrzenia.

Arylise zerknęła na niego ukradkiem, by następnie skupić się na swoim zadaniu. Ponownie ulokowała ręce we właściwych miejscach, wyczuwając pod kciukiem słaby puls konającego.

Zadanie nie będzie łatwe.

Przymknęła oczy, przywołując w myślach liczne rany w ciele chłopaka, każde miejsca, które niczym rozdarta tkanina wymagały cerowania. Potem skupiła na nich całą uwagę, jaką tylko w sobie znalazła, a następnie wysłała odpowiedni sygnał.

Arylise zawsze wyobrażała sobie proces uzdrawiania, jako energię, której źródłem jest jej umysł, a drogę stanowią naczynia krwionośne, doprowadzające energię do jej rąk niczym krew. Energia wydobywa się poprzez palce, a następnie wnika w ciało chorego i ponawia drogę jego żyłami, lecząc każde uszkodzone miejsce.

Czuła, jak jej ręce nagrzewają się i zaczynają mrowić, jakby wcześniej ścierpły. Mocniej wbiła palce w czoło Jaco, koncentrując się na nim całą sobą. Po chwili z jej ust uleciał cichy jęk, moc została przerwana.

Otworzyła oczy, zaczerpując mocnego oddechu. Więcej skupienia, musiała odciąć się od strachu, zapomnieć o obecności Cavana i jego oprychów, inaczej niczego nie zdziała.

Musiała skupić się jedynie na walce ze śmiercią, odpędzić ją niczym dym, który ścierką przepędza się w stronę okna. Gdyby to w istocie było takie łatwe...

— Nie zawiedź mnie — warknął Cavan nieświadomy, że takimi komentarzami tylko pogarsza sytuacje.

Starając się go zignorować, drugi raz zamknęła oczy i wsłuchała się w bicie serca. Było to jedno z najtrudniejszych zadań, przed jakimi stanęła w życiu, ale musiało jej się udać, inaczej nie nazywa się Arylise Roshane.

Wciągnąwszy powietrze do płuc, zatrzymała je tam, jak człowiek, który szykuje się do zanurzenia pod wodę. Czując, jak rozpiera ją od środka bezdech, przesłała całą moc do rąk. Teraz były niemalże parzące. Pot zrosił jej czoło, ale była pewna, że energia szturmem zdobywa ciało Jaco i leczy je.

Cavan cofnął się, widząc, jak spod palców dziewczyny wytryskują snopy ognistego, złotego światła. Światła wijącego się ku sufitowi i zwijającego się jak dym z wodnej fajki.

— Niezwykłe — skomentował szeptem Reyro, stojąc z boku z dłonią na głowicy miecza.

Usta pozostałych związało nabożne milczenie.

Cavan uważnie śledził ruch wstążek światła, podziwiając, jak wiją się na czole Jaco i wnikają w głąb czaszki. Nigdy nie widział na oczy uzdrawiania. Musiał przyznać, że wiele stracił.

W pewnym momencie jedna ze świetlistych wstążek zapętliła się niebezpiecznie blisko niego, ocierając się o jego policzek delikatnym muśnięciem. Wzdrygnął się, po czym cofnął o krok.

Czoło Arylise zmarszczyło się. Wzmocniła uścisk wokół nadgarstka Jaco, a jej mięśnie stawały się coraz bardziej napięte, emanując bólem. Nie mogła się poddać, dopóki nie poczuje, że każda rana w ciele chłopaka zagoiła się.

Ze skroni spłynął pot, wessała usta do środka, mocno je zaciskając. Jeszcze tylko trochę skupienia, jeszcze odrobina mocy. Zaraz będzie po wszystkim. Iden... życie za życie.

Nagle z jej ust wyrwało się głośne, zmęczone sapnięcie, straciła koncentracje i zachwiała się w tył. Lukey złapał ją w porę.

— Wszystko w porządku? — Ciemnoskóry chłopak popatrzył na nią ze zmartwieniem. Zauważyła, że sam również był poszkodowany. Jego twarz nosiła znamiona odbytej niedawno walki.

— Złe pytanie, Luk. — Cavan skrzyżował ręce za plecami. — Interesuje mnie, czy wszystko w porządku z Jaco.

Arylise posłała przywódcy chmurne spojrzenie spod spoconych loków na czole.

— A jak myślisz? Tyle energii po nic? Dzięki, Lukey. — Wyrwała się z ramion chłopaka i spojrzała na swoje zakrwawione buty. Jak ciotka je zobaczy, będzie po niej.

— Czyli Jaco przeżyje?

— Ma na to spore szanse. — Znów spojrzała na Cavana, słysząc pytanie. — Zrobiłam wszystko, co w mojej mocy.

W tym samym momencie Jaco nieco uniósł głowę i zwymiotował, chociaż lepszym stwierdzeniem byłoby, że wymiociny trysnęła mu z ust.

Cavan w ułamku sekundy był już przy nim, mocno ściskając za rękę.

— Stary, widzisz mnie? — Badał wzrokiem jego twarz, jakby wątpił, że w ciele Jaco obudził się jego przyjaciel.

Oczy Jaco jednakże nieprzytomnie wodziły po otoczeniu. Głowa opadła mu z powrotem na stół. Powieki opadły i odchylił twarz na bok.

— Dajcie mi spać — powiedział zachrypłym, obcym tonem.

— Co z nim? Czemu jest taki słaby? — ryknął Cavan.

— A co myślałeś? — Arylise popatrzyła na niego kpiąco. — Że po czymś takim chłopak zeskoczy ze stolika i zacznie stepować?

Zacisnął wargi, a jego nozdrza nadęły się.

— Uważaj sobie!

— Zrobiłam, co mogłam. Myślę, że będzie żył, ale przekonamy się dopiero za kilka dni.

Wzrok Cavana mierzył ją nieufnie. Sama też by sobie nie ufała. Po tym, w jakim stanie zastała Jaco nikt nie uwierzyłby, że da się go ocalić. Nie była do końca pewna, czy jej się udało. Wolała jednak nie wspominać o tym.

Cavan nachylił się nad przyjacielem i w tym momencie ugięły się pod nim kolana. Ściskając go nadal za dłoń, oparł czoło o krawędź blatu, po czym zaniósł się długo tłumionym szlochem, który wezbrał w jego piersi.

Arylise uniosła brwi, kompletnie nie tego się spodziewając po najbardziej okrutnym człowieku, jakiego poznała.

Pozostali Mgielni spuścili pokornie głowy, łącząc się w smutku z przywódcą. Tylko Reyro nadal stał prosto, wciąż trzymając miecz, jakby spodziewając się ataku.

Nie współczuj mu, nie współczuj, powtarzała sobie w myślach Arylise, nie mogąc oderwać wzroku od Cavana, targanego przez kolejne spazmy szlochu.

Dopiero wtedy zrozumiała, że Mgielni byli nie tylko drużyną, ale kimś więcej. Łączyła ich braterska więź, której uczucia była teraz świadkiem.

— Pójdę już — powiedziała, ostrożnie cofając się w stronę wyjścia. To nie była jej sprawa i wcale nie zamierzała oglądać tego typu scen. Wprawiały ją w silne zażenowanie.

— Nie! — Cavan nagle się podniósł i znów wydał jej się potworniejszy od wszelakich koszmarów. — Zostajesz tutaj. Nigdzie nie pozwolę ci odejść. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro