Rozdział 13: Niezniszczalni.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Miała miłe sny, zupełnie nieadekwatne do ostatnich przeżyć. Ale co się dziwić? Łóżko, czy raczej łoże było niebiańsko miękkie, pościel pachnąca, a miejsca tak wiele, by przez całą noc przewracać się w różne strony pod różnym kątem, że nawet Margret zasnęłaby kamiennym snem bez konieczności zażycia leków.

Niestety ktoś próbował wyrwać ją z cudownych objęć snu, z tych osiadłych na jej rzęsach obłoków, niepozwalających jej uchylić powiek.

— Wstawaj! Już! — Ten okrutnik złapał ją właśnie za nogę i użył całej siły, aby wyciągnąć z łóżka. Wcześniej brutalnie zdjął kołdrę, wystawiając ciało Arylise na potworne zimno.

Złapała się wezgłowia w ramach protestu, stawiając opór, mimo iż jej ciało zawisło w powietrzu.

— Masz natychmiast wstać! To rozkaz! — Nerwowy krzyk informował, że jego właściciel traci resztki cierpliwości.

— Nie! Jest noc! — mruknęła po ostrożnym uchyleniu powiek, by sprawdzić, że komnatę wciąż spowija ciemność. Nikt nie będzie wyrywał ją z pościeli o tak nieludzkiej porze.

Wtedy materac ugiął się, a ktoś z całej siły uderzył ją w pośladki.

— Jaco cię potrzebuję! — zagrzmiał Cavan, sprawca owego ciosu, który tak zszokował dziewczynę, że oburzenie odebrało jej mowę.

To wystarczyło, aby się otrząsnęła. Ponieważ jednak bliskość między nimi wprawiłaby ciotkę Shilę w stan przedzawałowy, Arylise odruchowo położyła rękę na torsie chłopaka i odepchnęła go z całej siły z okrzykiem pełnym pretensji.

— Łapy przy sobie, zboczeńcu!

Przywódca Mgielnych niebezpiecznie zachybotał się na krawędzi łóżka, ale nie stracił równowagi. Za to jego spojrzenie zdawało się z niej wytrącone.

—Musisz go natychmiast zbadać! — Naładowany gniewem krzyk uderzył w uszy Arylise jak cios piorunem.

Została przez Cavana chwycona za rękę bez pardonu i jednym pociągnięciem ściągnięta z łóżka, by następnie dać się wywlec na korytarz, owioniętym zimnem nocy, jak jakiś nic nieczujący worek.

Biegnąc, potykała się o własne nogi. Wciąż była zaspana i ledwo widziała na oczy, a Cavan nie miał żadnej litości, narzucając tempo kroków.

— Która jest właściwie godzina? — spytała. Ciemności w korytarzu miały się dobrze i nie wyglądało, aby wkrótce mógł nastać świt.

— Trzecia. — Cavan pociągnął ją w lewy zakręt i pchnął drzwi, prowadzące do komnaty Jaco.

Chłopak leżał w łóżku z głową przechyloną na poduszce. Oddychał ciężko, ale spokojnie.

— Rób swoje. — Cavan bez odrobiny delikatności pchnął ją w stronę przyjaciela, aż uderzyła kolanem w odnogę łoża. Syknęła z bólu. Bezczelny, arogancki dureń!

Nie komentując takiego traktowania głośno, położyła rękę na spoconym czole Jaco i próbowała skupić, mimo iż sen podszeptywał jej leniwe pokusy.

Nagle zmarszczyła brwi, kręcąc nosem.

— Dziwne... — mruknęła — Nie wydaje się, aby jego stan się pogorszył.

— Kaszlał — odparł Cavan, a na posadzce rozbrzmiewał niespokojny tupot jego nogi, co irytowało Arylise do granic cierpliwości.

— Miał pęknięte płuco. — Wbiła w Cavana zniechęcone spojrzenie. Że niby wyrwano ją o tej porze z takiego powodu? — Ledwie wyrwał się z objęć śmierci. To normalne, że przez kilka dni będzie słaby, będzie kaszleć i odczuwać ból głowy, może nawet wymiotować.

— Wzywałeś? — Przez otwór w drzwiach wślizgnął się do środka Urys, którego twarz, mimo oznak niedawnego snu, wyglądała o wiele trzeźwiej od twarzy uzdrowicielki.

— Tak. — Cavan pochmurnie skinął głową. — Teraz twoja kolej, by przy nim czuwać.

— Co ona tu robi? — Urys popatrzył na Arylise niepewnie. Jego blizna na twarzy była widoczna nawet w ciemnościach. — Czy z Jaco coś się dzieje?

— Kaszlał — odparł przywódca mniej zdecydowanym głosem niż wcześniej.

Arylise parsknęła kpiąco.

— Zapewniam cię, Cavanie Harmode, że twój koleżka nie umiera, więc z łaski swojej nie wyrywaj mnie w środku nocy z powodu histerii! — Ton dziewczyny był tak protekcjonalny, śmiały i wyzywający, że Urys przystawił pięść do ust i odkaszlnął śmiech.

Nozdrza Cavana nadęły się, a podbródek zatrząsnął się od furii.

— Próbujesz ze mną pogrywać!?

Jego gniew nie zrobił na niej większego wrażenia. Być może była to wina owej senności, która wciąż tak pieszczotliwie kołysała ciałem dziewczyny.

— Próbuję ci wytłumaczyć, że zbudziłeś mnie o nieludzkiej porze jak skończony sadysta z powodu głupiego kaszlu. Pozwól, że teraz pójdę spać. Jak każdy szanujący się człowiek. — Popatrzyła na niego półprzytomnie, po czym przeszła obok niego, trącając umyślnie bokiem.

Odprowadził ją wściekłym spojrzeniem, a kiedy drzwi za nią trzasnęły, warknął z irytacją.

— Czy tę dziewuchę wychowały małpy, Urysie? Jeszcze się przekona, co to znaczy okazywać komuś szacunek!

Urys umknął wzrokiem w bok. Kąciki jego ust drgały. Musiał naprawdę się pilnować, aby nie ryknąć śmiechem.


***

Arylise padła jak długa na materac i w tej samej chwili, kiedy przylgnęła policzkiem do poduszki, zasnęła kamiennym snem, jakby ktoś ją nafaszerował lekami Margret.

Kiedy ponownie otworzyła oczy, był już ranek, a do komnaty weszła Lunaper, niosąc czyste ubrania. Odkładając je na fotel, otworzyła drzwi, prowadzące do łazienki, a już po chwili dało się słyszeć szum buzującej w wannie wody.

— Pomyślałam, że zechcesz się wykąpać oraz przyniosłam czyste odzienie — poinformowała blondynkę z uśmiechem.

Dziewczyna dźwignęła się do pozycji siedzącej, by zetrzeć kłykciem sen z lewej powieki. Ziewnęła, wyciągając w górę ramiona, aby z przyjemnością rozciągnąć zastałe mięśnie.

— Dziękuję, Lu. Jestem pewna, że gdyby nie ty, żaden z tych gamoni nawet by o nie pomyślał, czy mam się w co ubrać — rzekła, zsuwając się z łóżka.

— W zasadzie brakowało mi konieczności krzątania się po pałacu — wyznała Lunaper, po czym rozciągnęła ciężkie kotary za pomocą sznura. Komnatę rozświetlił uśmiech poranka. — Otworzę na chwile okno. To jedyna okazja, by zdobyć trochę świeżego powietrza.

Miała racje. Poranki bywały przyjemnie orzeźwiające, zaś południe znów miało eksplodować żarem.

Arylise zrzuciła z siebie nocną koszulę Hattie i bez krępacji weszła do wanny. Lunaper zgięła się, sięgając po tę samą koszulę z podłogi, a następnie złożyła ją w staranną kostkę.

— Nie musisz tego robić — rzekła blondynka z lekkim zawstydzeniem. Gdyby wiedziała, nie rzuciłaby koszuli na ziemie.

— Dlaczego? Przecież po to tu jestem. — Lunaper wzruszyła ramionami.

— Nie umiem dbać o porządek, ale odpowiadam sama za siebie. — Arylise sięgnęła po mydło i gąbkę, które pokojówka postawiła obok. — Nie musisz mi usługiwać.

— I mam snuć się po tych wszystkich pokojach jak jakiś cień? — Lunaper popatrzyła na dziewczynę z pobłażliwym uśmiechem. — Bogowie świadkami, że gdybyś się tutaj w porę nie pojawiła, jak nic bym oszalała! Nie, żebym była szczęśliwa, że cię tu uwięziono — sprostowała natychmiast, na co Roschane roześmiała się serdecznie.

Chyba zaczynały się naprawdę lubić.

— A co z Hattie? Nie pomagasz jej?

W tym momencie twarz Lunaper zgasła jak zdmuchnięta świeca.

— Pomagam. Cały czas, ale mogłabym to raczej nazwać opiekowaniem się niźli pomocą?

— Dlaczego?

— Hattie została pogrążona w śnie.

Ręka z mydłem zastygła w połowie drogi przez ramię Arylise.

— Co to znaczy pogrążona w śnie?

— On ją pocałował w czoło i to sprowadziło na nią sen. Hattie się nie budzi. Śpi już od wielu dni, robi pod siebie i nic nie je, chociaż zapewniają mnie, że w tym stanie nie potrzebuje jedzenia, a ja mam to uwierzyć. — W głosie pokojówki pojawiła się gorycz.

— On? Masz na myśli Cavana?

— Tak, ich przywódcę. A ten drugi, z długimi włosami miał czelność dodać, że to wyraz miłosierdzia. Wyobrażasz to sobie? — Lunaper opadła na jedno z krzeseł i w tym samym momencie z jej oczu spłynęły łzy wściekłości. — Gdybym mogła, tobym ich pozabijała, ale rzucili i na mnie jakiś czar. Gdy spróbuje ich skrzywdzić, to sama umrę, a nie mogę. Jestem potrzebna Hattie. Na tym świecie tylko ja o nią dbam.

Arylise mogła bez trudu dostrzec, że Luna, mimo wciąż jeszcze młodego wieku, jest naprawdę oddana swojej pani. W jej oczach przebijała się bezgraniczna lojalność i miłość.

— Przykro mi, że to się stało — rzekła blondynka, odczuwając taką skruchę, jakby sama była temu winna.

Luna, ścierając łzy wierzchem dłoni, pokręciła głową.

— Nie, nie myśl o tym za dużo. To nie są po prostu ludzie, tylko bestie, ale wszyscy wiemy, że dobro zawsze wygrywa. Prędzej czy później, oni dostaną to, na co zasługują. Żaden tryumf nie trwa wiecznie.

— A kiedy nadejdzie ich koniec, nawet nie mrugniemy okiem — dodała solidarnie Arylise, co zaowocowało na obydwu twarzach szerokim, rozbawionym uśmiechem.

— Otóż to, nawet nie mrugniemy okiem!

— Jeden z nich nieźle oberwał. Widać nie są wcale niezniszczalni. — Arylise wzruszyła ramionami, przypominając sobie zmasakrowane ciało Jaco.

— To pocieszające. — Lunaper skinęła głową. — Ktokolwiek go tak urządził, mam nadzieję, że pewnego dnia w podobny sposób zajmie się resztą.

— Osobiście mu podziękuję — dodała blondynka.

Zachichotały, po czym Lunaper zmieniła temat.

— Przygotowałam już dla nas w kuchni śniadanie. Będzie mi miło w końcu zjeść w czyimś towarzystwie. Do tej pory jadałam samotnie, odkąd z pałacu oddelegowano całą służbę.

— Dzięki. Kiszki grają mi marsza. — Arylise uniosła w dłoni mydlaną bańkę i dmuchnęła w nią, by wzbiła się w powietrze. — A potem będę jakoś kombinować, by skontaktować się z ciotką Shilą. Wyobrażam sobie, jaką miała minę, gdy okazało się, że Mgielni zabrali mnie z domu.

— Mieszkasz z ciotką? — zaciekawiła się Lunaper.

— Lepszym określeniem byłoby z kostyczną matroną i jej córką. A jak już mowa o Margret to podejrzewam, że podkolorowała moje porwanie do tego stopnia, że ciotka omal nie wyzionęła ducha. Nie jestem z nimi w dobrej komitywie, ale chciałabym dać znać, że jeszcze nie ucięto mi głowy.

— To musi być wspaniałe mieć rodzinę, z którą można się kłócić.

— Jeżeli kłótnie przekładają się na wspaniałość, to prawdopodobnie my z ciotką wspanialsze już być nie możemy.

Obie miały wybuchnąć śmiechem, kiedy drzwi do łazienki rozwarły się. Arylise pisnęła, a następnie zanurzyła się w wodzie, aż po brodę.

— Cavan mówi, że masz zjeść z nami śniadanie w głównej jadalni — oznajmił obojętnie Urys, podczas gdy Lunaper zerwała się z krzesła, aby osłonić kąpiącą się przyjaciółkę.

— A pukać to nie łaska? — warknęła wściekle pokojówka.

— Ma się zebrać w trzy minuty. Nie będziemy na nią czekać — burknął chłopak.

— Nigdzie nie idę. — Arylise wynurzyła się lekko z wody, wciąż jednak osłaniając w niej ciało. — Powiedz swojemu przywódcy, że zjem z Lunaper.

— Ale... — Urys wyraźnie zgłupiał, nie spodziewając się takiej odpowiedzi.

— Zjem z Luną i koniec kropka. A teraz wyjdź, bo jak się wścieknę to i twoje moce ci nie pomogą — zagroziła Arylise, osłaniając rękoma piersi pod wodą.

Do tej pory nigdy nie miała okazji, aż tak bardzo się wstydzić. Najpierw Cavan uderzył ją w tyłek, a teraz Urys w paradował do komnaty, gdy się kąpała. Tej bandzie nikt nie wpoił dobrych manier. Arylise miała wrażenie, że zaraz spłonie z zażenowania.

Urys wzruszył ramionami i bez słowa opuścił pomieszczenie. Wtedy Luna odwróciła się do blondynki twarzą.

— No wiecie co?! — Ujęła się z urazą pod boki. — Jak nic tylko wydłubać takiemu oczy.

— Czego się spodziewałaś po nich? — Arylise spojrzała na nią chmurnie i szybko wynurzyła się z wody, przyjmując od przyjaciółki ręcznik, którym szybko się wytarła.

— Nie martw się. Drugim razem zamknę nas na klucz.

— Obawiam się, że nie zatrzyma ich żaden zamek. — Blondynka sięgnęła po suknie, która czekała przewieszona przez oparcie krzesła razem z bielizną. — Co to za sukienka?

— Też od Hattie. Zdaję się, że będzie nieco za duża na taką drobinę jak ty, ale nic lepszego nie mam. Twoja suknia jeszcze schnie.

Arylise westchnęła i po ubraniu bielizny, wciągnęła na siebie sukienkę. W Ashbanie ograniczano ilość odzieży do minimum, dlatego po związaniu włosów w warkocz i wsunięciu stóp w białe sandałki, była gotowa.


***

— Jak to nie przyjdzie? — ryknął Cavan, zrywając się z krzesła. Urys automatycznie się cofnął. Od wściekłego przywódcy lepiej trzymać się jak najdalej.

— Powiedziała, że zje z pokojową.

Cavan otworzył szerzej oczy, jakby się przesłyszał. Wszyscy Mgielni siedzieli już przy białym, kamiennym stole i czekali, aż będą mogli zjeść. Kiszki grały im marsza.

— Woli towarzystwo pokojowej? — Harmode zaśmiał się głupio. — Jest szalona?

— Daj spokój, to tylko głupia uzdrowicielka — wtrącił się Rey zmęczonym głosem. — Nie potrzebujemy jej przy stole.

— Nie odmawia się mojemu zaproszeniu! — Cavan uderzył pięścią w stół. — Usiądzie z nami, czy tego chce, czy nie!

— A nie możemy już jeść? — jęknął Viga, łapiąc się groteskowo za brzuch. — Jak za chwilę nie napełnię żołądka, to wyzionę ducha.

— Wytrzymasz! — wycedził przez zęby Cavan i w tym momencie Viga nie miał zamiaru odezwać się ani słowem. — Macie zaczekać, aż nie przywlokę jej tutaj bodaj i za włosy! — dodał i wściekły wybiegł z jadalni. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro