Rozdział 14: Stado Kruków.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Z pałacowej kuchni dobiegały radosne śmiechy, dźwięcząc cichym echem jeszcze w korytarzu. Arylise wygrzebała nożem porzeczkowy dżem ze słoika, po czym rozsmarowała go na białej pajdzie chleba.

— Więc mówisz, że w całej spiżarni są zapasy? — Oblizała nóż, aż jej wargi nabrały granatowego odcienia i wrzuciła go do zlewu.

— Tak, ale żaden z nich nawet do niej nie zajrzał — odparła Luna, wgryzając się zębami w swoją własną kanapkę.

Obie siedziały przy wysłużonym, drewnianym stole. Na co dzień uwijała się przy nim służba i sztab kucharek, ale teraz w kuchni pustka byłaby przytłaczająca, gdyby nie one dwie.

— To w takim razie, co oni jedzą i czy w ogóle? — Blondynka uniosła w zdumieniu brwi. Wcale by się nie zdziwiła, gdy Mgielni byli jakimiś zatrważającymi hybrydami, niepotrzebującymi pożywienia. A może żywili się krwią zwierząt? Jej bujna wyobraźnia potrafiła dać temu wiarę.

— Zdaje się, że karmią siebie sami — wyjaśniła Luna niejasno, na co całe ciało Arylise zdrętwiało w bezruchu.

— To znaczy, że...?

Pokojowa roześmiała się dźwięcznie.

— Ależ skąd! Źle się wyraziłam. Chodzi o to, że potrafią sami wyczarować sobie jedzenie. Panienko, ażebyś widziała jakie! Raz ich podglądnęłam, to stół był zastawiony takimi pysznościami, że oczy mi chciały wyjść z orbit!

— Nie jestem panienką! — Arylise zgromiła ją wzrokiem. Wydawało jej się, że nigdy nie wykorzeni z Lunaper jej służalczych nawyków. — Jestem pewna, że ich jedzenie przyprawia o niestrawność — burknęła, odgryzając kawałek chleba.

— Oj, ja bym w życiu tego ich jedzenia nie spróbowała! — Luna zrobiła taką minę, jakby nic gorszego nie mogło ją spotkać. — Ale wciąż zadziwia mnie, jaką oni mają moc. Aż głowa boli. Czekaj, woda się już nagrzała. — Poniosła się z krzesła i podeszła do kamiennej kuchenki, gdzie na rozgrzanej płycie postawiła wcześniej czajnik. Nad kuchenką wznosił się przepiękny łuk komina, z którego zwisały wszelakiej postaci rondle i łychy, a nieco wyżej stały ręcznie malowane filiżanki z talerzykami.

Do dwóch identycznych Luna nalała wrzątku, zalewając nim liście miętowej herbaty. Aromat szybko wypełnił całą kuchnię.

— Dziękuję. — Arylise skinęła głową, gdy pokojowa podała jej filiżankę na spodku z parującym napojem. Wciąż było jeszcze na tyle chłodno, by wypić coś ciepłego. Już miała powrócić do tematu, gdy wtem drzwi rozwarły się z takim hukiem, że tylko cud uchronił je od wypadnięcia z futryny.

Do środka wmaszerował Cavan, którego ogniste spojrzenie bez problemu odnalazło postać Arylise.

— Myślisz, że możesz mnie lekceważyć? — Podszedł do stołu, uderzając otwartymi dłońmi w blat.

Arylise wymieniła zaniepokojone spojrzenie z Lunaper, po czym odezwała się z chłodnym spokojem do okupanta.

— O co ci znowu chodzi? Zły nastrój z rana?

— Moje polecenie było wyraźne: śniadanie masz zjeść w głównej jadalni. Ze mną! — Postukał się palcem w pierś, akcentując każde słowo. Był w furii.

— Więc to było polecenie? — Dziewczyna prychnęła, odchylając się w stronę oparcia. Nagle straciła apetyt na porzeczkowy dżem. — Jaką ci to robi różnice gdzie i z kim jadam? — Wzruszyła ramionami. — O ile odpowiednio zajmę się Jaco, nie widzę powodu, byś miał się wściekać.

— Nie do ciebie należy decydowanie o tym, co mnie drażni! — Cavan nachylił się w jej stronę, a mięśnie jego twarzy drżały od gniewu. — Jeżeli mówię, że masz zjeść ze mną, to zjesz ze mną, czy to jasne!? — Kolejny raz grzmotnął ręką w stół. Lunaper lekko podskoczyła na krześle.

Arylise śmiało wytrzymała siłę jego spojrzenia. Im bardziej był zły, tym więcej znajdowała w sobie zaciętości.

— Więc tak traktujesz kobiety, rozumiem? — Ostentacyjnie spojrzała na paznokcie u rąk, wiedząc, że to tylko bardziej go rozsierdzi. — A może to twój sposób na zdobycie mojego serca? — zaczęła drwić. — Ktoś widać źle poinformował cię w kwestii manier.

Nie, żeby ona miała tę lekcję dość wpojoną u siebie, ale żar gniewu, jaki buchnął w jej stronę od ciała Cavana, był satysfakcjonujący.

Nagle usłyszała zgrzyt, a potem ze zlewu wyskoczył nóż i zawisł w powietrzu kilka centymetrów od szyi Lunaper, która krzyknęła panicznie.

— Nie lubisz moich manier, Arylise!? — wychrypiał Cavan wściekle, a jego uniesiona ręka sterowała nożem tak, że ostra krawędź zaczęła wbijać się w skórę. Na srebrzystym ostrzu wciąż znać było jeszcze resztki dżemu.

— Nie! – Arylise zerwała się na nogi, instynktownie wyciągając obie ręce przed siebie, jakby dzięki temu mogła zaradzić niebezpieczeństwu. — Nie, proszę, już idę!

Widok lewitującego noża przy szyi przyjaciółki był jak wyjęty z najczarniejszych koszmarów.

— Czy to wystarczy? A może chcesz zobaczyć więcej, żeby zrozumieć, jakie zasady tutaj panują!? — prowokował dalej Cavan, a jego usta zdobił krzywy, podły uśmiech. — Mam zrobić więcej?

Kiedy nóż niebezpiecznie napiął skórę Lunaper, Arylise znów podniosła krzyk.

— Nie, nie! Już rozumiem, wszystko rozumiem! Bogowie, przestań! — Złapała go rękami za koszulę i ścisnęła mocno materiał. — Przestań!

Nóż opadł z brzdękiem na stół. Lunaper wypuściła głośno powietrze, biała jak wapno.

Arylise odsunęła się od Cavana z obrzydzeniem. Nie odezwała się jednak ani słowem z obawy, że zrobi coś jeszcze gorszego i naprawdę zabije Lunaper.

— Idziemy! — Chłopak odwrócił się, opuszczając kuchnie.

— Wszystko w porządku? — Blondynka niepewnie spojrzała na pokojową. — Jeśli cię drasnął, mogę cię wyleczyć.

— Nie, nic mi nie jest. Idź, zanim się bardziej wścieknie. — Lunaper skinęła głową w stronę drzwi. — To potwór, a nie człowiek.

Arylise skinęła głową. Racja, potwór, mający pod sobą całą bandę takich jak on.


***

Nikt się nie odezwał z siedzących przy stole, gdy Arylise tuż za Cavanem weszła do rozświetlonej porankiem jadalni.

Było tu zupełnie inaczej niż w kuchni. Drewniany stół błyszczał od lakieru, a krzesła miały bordowe obicia. Do tego pod łukowymi oknami, okrytymi zwiewnymi firankami, stały ciężkie donice z paprociami.

Lunaper miała racje. Na stole widniały takie frykasy, że ciężko było się zdecydować, na co najpierw spojrzeć. Były tu koszyczki rumianych owoców, piramidy trójkątnych kanapeczek z różnorakim farszem, stosy naleśników z syropem, gorące kiełbaski, skwierczące jajka i puszyste rogaliki. Jednym słowem: przepysznie!

— Siadaj. — Cavan odsunął jej krzesło, zapominając chyba o swoim podłym zachowaniu w kuchni. Wydawało się, że oczekiwał po Arylise szerokiego uśmiechu i podziękowania za ten uprzejmy gest z krzesłem.

Dziewczyna starała się nie pokazać w żadnym razie, że jedzenie na stole zrobiło na niej wrażenie i poprzednia kanapka z dżemem teraz wydała jej się co najmniej nieapetyczna.

— Czy to można w ogóle jeść? — Sceptycznie popatrzyła na przygotowany stół, łaskawie siadając na krześle. Pilnowała, aby jej wzrok nie dotknął Cavana nawet na sekundę.

— Spróbujesz, a przekonasz się, jakie to pyszne — odezwał się Viga i popatrzył na przywódcę błagalnie. — Czy możemy...?

— Tak, smacznego! — Cavan machnął ręką, zwalając się nieelegancko na własne siedzisko. Obrzucił chmurnym spojrzeniem Arylise, która jeszcze niczego nie tknęła. — Zjedz coś.

— Nie jestem głodna — odburknęła, ciasno przylegając plecami do oparcia krzesła. Miała oczywiście ochotę na wszystko, co było na stole, ale prędzej umrze z głodu, niż pokaże, że jej smakuje.

Viga i reszta towarzystwa zabrała się za entuzjastyczne pałaszowanie. Jak przystało na chłopców, już po chwili zaczęli mlaskać, siorbać i mruczeć z zadowoleniem, gdy wpychali sobie kolejne porcje do ust.

Jak zwierzęta.

— Jedz. — Na jej talerzu wylądowała kiełbaska, sadzone jajko i kromka chleba. — Musisz mieć siłę, żeby leczyć Jaco.

Arylise prychnęła głośno. Zapach ją nęcił, kiszki grały marsza, ale splotła ramiona na piersi, walcząc sama ze sobą.

— Zjadłam już wcześniej z Lunaper.

— Zasady, Arylise. Nie każ mi o nich przypominać. — Głos Cavana brzmiał ostrzegawczo. Czuła na sobie jego spojrzenie, ale go nie odwzajemniła.

Wydając z siebie cierpiętnicze westchnięcie, łaskawie sięgnęła po widelec i odkroiła kawałek jajka, wsuwając go do ust. Otworzyła szerzej oczy, czując na języku cudowny smak. Jakie pyszne!

Chrząknęła, próbując złagodzić swoją reakcję. Przeżuwała wolno i niechętnie, ale z każdym kęsem smakowało jej bardziej.

Cavan zaśmiał się pod nosem, czytając wszystko z jej twarzy jak z otwartej księgi. Jeżeli sądziła, że jest dobrym kłamcą, czekało ją rozczarowanie.

— I jak? Dobre? — Lukey zadał prostolinijne pytanie, ignorując całkowicie napięcie przy stole. Jego szeroki, pełen oczekiwania uśmiech wskazywał, że spodziewa się usłyszeć twierdzącą odpowiedź.

— Jak na jedzenie podejrzanego pochodzenia, całkiem niezłe — odparła Arylise lekceważąco.

— Podejrzanego pochodzenia? — Viga wyszczerzył zęby. — To najprawdziwsze jedzenie na świecie. Słowo honoru! Nic tylko zajadać! — Postukał się pięścią w pierś jakby w miał w kwestii żywienia najwięcej do gadania.

— Tobie Viga to wszystko smakuje! — prychnął Urys, a kitka na jego głowie zadrżała lekko. — Zjadłeś nawet te obrzydliwe robaki, sprzedawane na targu w Rynbergi.

W tym momencie wszyscy musieli sobie coś przypomnieć, bo nad stołem wzniosły się jęki najwyższego obrzydzenia.

— Niech was licho porwie, chłopaki! — bronił się Viga. — Smakowały jak udka kurczaka!

— Nie przy stole, złamasie! — Hanger, siedzący obok grzmotnął go pięścią w łopatkę. — Nie przy damie! — Wskazał ręką na Arylise niczym na rzeczowy dowód winy przyjaciela.

— Że co? Że niby powiedziałem coś złego? — Viga popatrzył na Arylise, oczekując rozsądzenia sporu. — Żaden z nich nawet nie spróbował, a beczą jak barany! Tylko czekajcie, zaraz się przekonamy. — Machnął ręką i w tym momencie na stole pojawił się talerz pełen wijących się, białych dżdżownic, których pulchne, oślizgłe ciałka wydawały ślimaczy odgłos.

— Nie! O fuj! — ryknął Hanger, a równocześnie za nim wzniosły się jęki pozostałych. — Weźcie to ze stołu! Już! Natychmiast!

— Niech spróbuje! — Viga podniósł w powietrze jedną z nich i podsunął pod nos Arylise, która wciąż nie mogła otrząsnąć się z szoku. — Jeden gryz i zrozumiesz, że to wcale nie jest takie złe.

— Dość! — Uderzenie w stół natychmiast zaprowadziło bezwzględną ciszę. Talerz z robactwem zniknął jak strzelająca petarda. Cavan omiótł spojrzeniem swoich towarzyszy. — Słyszycie to?

Wszyscy zastygli, nasłuchując. Arylise także wyostrzyła słuch i po chwili doleciał ją szeleszczący dźwięk z oddali.

— Co to takiego? — Lukey zmarszczył brwi.

Cavan wstał od stołu i podszedł do okna. Arylise zaczynały ogarniać niedobre przeczucia. Szelest stawał się coraz wyraźniejszy. Zbliżał się.

Nagle Cavan wrzasnął.

— To ptaki! Wszyscy na ziemie! Bądźcie gotowi!

Zerwali się z łomotem z krzeseł, Arylise także się dźwignęła, ale nie bardzo wiedziała, co ma robić i co złego jest w ptakach.

Nagle zrozumiała, gdy jej wzrok wyjrzał za okno, gdzie dostrzegła czarną chmurę, zbliżających się do pałacu kruków. Były ich dziesiątki niczym nadchodząca plaga.

Nie zdołała krzyknąć, gdy Cavan w ułamku sekundy złapał ją za rękę i przyciągnął do siebie, aż jej plecy zderzyły się z jego brzuchem. Potem rzucił nią o ziemie i nakrył własnym ciałem tak ciasno, że nie mogła zaczerpnąć tchu.

Wszystko rozegrało się szybciej niż mrugnięcie okiem. Przeraźliwe krakanie wypełniło pomieszczenie jadalni w momencie, gdy szyby we wszystkich czterech oknach rozprysły na drobne kawałeczki. Kilka ptaków padło od razu na ziemie wskutek ran zadanych przez szkło.

Rozległ się szelest skrzydeł, mieszający się z wrzaskami Mgielnych. Arylise niewiele widziała spod Cavana, ale jego ciało musiało zostać zaatakowane, bo czuła jak spina mięśnie, a z jego ust wyrywają się jęki bólu. Krakanie było tak głośne, że mieszało jej się do tego w głowie.

Im bardziej go dziobały, tym bardziej przywierał do niej z obawy, że także zostanie ugryziona.

Nie pozostał jednak bierny. Wyciągnął przed siebie rękę i mocno uderzył nią w podłogę, aż spod palców strzeliła marszcząca powietrze moc. Wyglądała trochę jak fala dźwiękowa, która powaliła wiele kruków na ziemie niczym śmiercionośny cios.

— Brońcie się! — wrzasnął Cavan, chociaż Mgielni radzili sobie, jak mogli.

Walka z ptakami trwała kilka minut. Cała kohorta kruków rzuciła się w jednej chwili na Lukeya, który upadł na ziemie. Nagle jednak oblegające go stadem ptaki wystrzeliły w powietrze i także padły martwe.

— Cholerne paskudztwa! — Lukey, cały we krwi, dźwignął się jakoś do pionu.

Pozostali także musieli się bronić. Kruków były setki, a wszystkie oszalałe pod wpływem tajemniczej siły, która kazała im bezlitośnie atakować.

Arylise zdawało się, że dźwięki mieszają się w jeden chaos, że minęła cała wieczność, nim w pomieszczeniu zaległa cisza. Ale nawet ona zdawała się potężna i nienaturalna.

Po chwili poczuła, jak Cavan odkleja się od niej. Jej plecy owionął nieprzyjemny chłód.

Niepewnie uniosła głowę; przesłoniętymi przez włosy oczami omiotła całe spustoszenie, jakie powstało w jadalni.

Na podłodze rozsypały się nie tylko kawałki okien, ale także połamane krzesła i resztki jedzenia, zmieszane w jedną, nieapetyczną breję, wydzielającą fetor.

W gablotce, gdzie znajdowała się ozdobna zastawa powstała paskudna rysa. Zasłony leżały pomięte i brudne, a chłopcy nosili świeże znamiona odbytej walki. Wszędzie walały się ciemne pióra.

— A niech mnie, co za jatka! — jęknął Urys, łapiąc się za zwichnięte ramię.

— Czy ktoś tu orientuje się, co zaszło? — Lukey stał na chwiejnych nogach, z potarganymi włosami, odznaczonymi przez fragmenty piór.

— Paskudztwo. — Hanger wykaszlał trochę kłaczka, krzywiąc nos. Z jego rozciętej brwi lała się strużka krwi.

Dopiero po chwili spojrzenie Arylise dosięgło Cavana i jego poranionych pleców, wystających spod rozszarpanego ubrania. Widok był makabryczny.

Tylko Toles nawet nie jęknął, chociaż jego ręce i twarz były tak podziobane, jakby dostał paskudnej wysypki.

Zapach krwi szybko rozniósł się w powietrzu.

— To musiał być jeden z Revitów — odparł Cavan, krzywiąc się z bólu.

Arylise nie musiała pytać, kim są Revici. Tak, jak ona była Yataidu i oznaczało to posiadanie mocny uzdrowicielskiej, tak Revici potrafili kontrolować wszelakiej postaci zwierzęta. Włamywać się do ich umysłu i kierować nimi w dowolnym celu.

Kiedy Cavan o nich wspomniał, wszystko nabrało sensu. Tak, to musiał być ktoś z revitów. Z radości miała ochotę się roześmiać.

Tak! Ashban dopiero pokaże Mgielnym, na co go stać!

Szybko jednak ogarnęło ją dziwne uczucie, gdy spojrzała na kulejącego Cavana i jego krwawiące plecy. Osłonił ją własnym ciałem; gdyby nie on, sama także odniosłaby ciężkie rany.

— Pójdę sprawdzić, co z Jaco — zdecydował Cavan, a w jego głosie zabrzmiał lęk.

— W takim stanie? — Reyro złapał go za ramię, ale sam syknął z bólu, zdradzając obrażenia w lewym kolanie.

— Nic mi nie jest. Niech Arylise się wami zajmie. — Mówiąc to, Cavan znacząco spojrzał na dziewczynę. — Wiesz, co masz robić.

Zacisnęła usta, ale skinęła głową. W tym momencie Cavan zniknął za drzwiami, także nieco utykając.

I pomyśleć, że działała na korzyść wroga. Revici z pewnością nie przewidzieli, że Mgielni mają do swojej dyspozycji jedną z yataidu. Chociaż może powinni, przecież ci chłopcy wzięli w posiadanie prawie wszystkie, ważne organy w mieście. Sądy, policje, straż miejską, punkty pocztowe i graniczne, wszystkie urzędy. Podporządkowanie sobie uzdrowicieli nie powinno nikogo zaskoczyć.

— Dziwi mnie jedna rzecz. — Skrzyżowała ręce, nie porzucając oschłego tonu nawet po tym wszystkim. Pozostali chłopcy skupili na niej uwagę. — Potraficie wyczarować sobie jedzenie, a nie potraficie siebie uzdrowić?

— Czy wyglądamy na wszechmocnych? — odgryzł się Lukey, ale został ostrzegawczo szturchnięty przez Hangera.

— Moce uzdrowieńcze są jednymi z najtrudniejszych do opanowania przez kogoś, kto się z nimi nie urodził — wyjaśnił obojętnie Hanger. — Ale od tego mamy ciebie.

I na tym kończy się próba bycia przez nich miłych, pomyślała kwaśno Arylise. Teraz wszyscy spoglądali na nią jak na ich jeńca nie jak na gościa.

I bardzo dobrze, bo nie mogła żywić żadnego współczucia ani sympatii w stosunku do Mgielnych. Przy stole, przez małą chwilę bowiem wydali jej się nawet zabawni, a to pierwszy krok, żeby kogoś polubić.

Nic z tego!

— No dobra. — Machnęła ponaglająco ręką. — Od kogo mam zacząć?

— Idę na pierwszy ogień! — zawołał natychmiast Viga. — Tak cholernie łupie mnie w karku, że zaraz oszaleje!

— A co z moim ramieniem? Chłopie, wiesz, jakie katusze ja teraz przeżywam? — sprzeciwił się ostro Urys i w tym samym momencie jęknął, potwierdzając fatalny stan kończyny.

— Może się tak zorganizujmy, co? — Lukey wtrącił się, opierając się o ścianę, jakby tylko dzięki niej wciąż jeszcze stał. — Jak jeden drugiego będzie przekrzykiwał, to Arylise dostanie świra.

Reyro westchnął, wznosząc oczy. Jako jedyny nie zbliżył się do Arylise, a jego spojrzenie pozostało skupione i przenikliwe. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro