Rozdział 15: Okaleczony przywódca.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Cavan Harmode siedział przy łożu towarzysza, gdy Arylise cichutko wślizgnęła się do komnaty. Pukała wcześniej aż cztery razy, ale nikt nie raczył odpowiedzieć, jakby w środku nikogo nie było, albo ten ktoś całkiem ogłuchł.

Widok poranionych pleców chłopaka kolejny raz wstrząsnął uczuciami blondynki, która odporność na drastyczne widoki miała wpisane w geny, to jednak wciąż nie potrafiła uwierzyć, że to samo, okaleczone ciało ochroniło ją przed dziobami czarnych ptaszysk.

— Dlaczego się nie budzi? — spytał Cavan, kiedy myślała już, że jej obecność nie została zauważona.

— Słucham?

— Jaco... dlaczego jeszcze nie odzyskał przytomności?

Arylise była zbyt zdumiona, aby od razu odpowiedzieć. Nie mieściło jej się w głowie, że okaleczony, krwawiący przywódca bardziej martwi się towarzyszem niż stanem swego zdrowia.

— Nie... nie wiem. — Pokręciła głową, lekko skonsternowana.

— Jesteś beznadziejna. — W końcu odwrócił ku niej twarz, na której malował się widok nieznośnego skrzywienia. — Wszyscy Yataidu są tacy jak ty?

Poczułaby się może urażona, gdyby nie fakt, że w oczach Cavana widniała także słabo zamaskowana rozpacz.

— Obudzi się — powiedziała, znajdując w sobie całą pewność, jaką miała. Było jej niewiele, ale pozwalała dziewczynie wierzyć, że uratowała to nędze życie z okopów śmierci. — Wydaje się, że ptaki tutaj nie dotarły — dodała, rozglądając się po nienaruszonej komnacie, z zaciągniętymi mocno zasłonami, chroniącymi pomieszczenie od upału.

— Ktoś musi nas śledzić — odrzekł Cavan, zmieniając pozycje, co przemknęło grymasem bólu na jego twarzy. A jednak wbrew przypuszczeniu Arylise chłopak odczuwał cierpienie. — Wiedzieli, gdzie się znajdujemy i nakierowali atak w odpowiednie miejsce.

Skinęła głową, nic lepszego nie mogła zrobić w tej sytuacji, bo przecież nie zamierzała im współczuć. Miała nadzieję, że ktoś wreszcie ocali to miasto przed Mgielnymi, a ją odeśle do domu.

— Tylko ty zostałeś — powiedziała, przestępując z nogi na nogę.

Cavan podniósł wzrok bez żadnego zrozumienia wobec tego, co mówi.

— Co takiego?

— Wyleczyłam już twoich towarzyszy — wytłumaczyła, śmiało patrząc mu w oczy. — Zostałeś tylko ty.

— Naprawdę? — westchnął, nie wykazując głębszych emocji.

— Jesteś ranny.

— Nie pierwszy raz, nie ostatni. — Dźwignął się topornie z łóżka, a powolne ruchy jego ciała świadczyły, że ucierpiał bardziej, niż dawał po sobie znać.

— Siadaj. — Wskazała na wolne krzesło, obite czerwonymi poduszkami. — Natychmiast.

Cavan, słysząc stanowczość w jej głosie, uśmiechnął się lekko i skinąwszy głową, dokuśtykał do miejsca, gdzie w końcu przysiadł z wyraźnym wyczerpaniem. Całą koszulę miał zakrwawioną, a dłonie podziobane od rąk do ramienia.

Arylie pokręciła głową z niedowierzaniem. Czy zawsze był taki obojętny wobec swego zdrowia? Skoro nie pierwszy raz oberwał, musiał być kiedyś w podobnej sytuacji, a nie wiadomo, czy miał przy sobie innego Yataidu.

— O czym myślisz? — spytał nagle Cavan.

— Hm?

— Gapisz się na mnie. Dość bezmyślnie do tego.

Spurpurowiała i natychmiast założyła wystające włosy za oba uszy, przykucając przed nim.

— Daj rękę.

Posłuchał i wyciągnął dłoń, którą ścisnęła z lekkim wahaniem. Była szorstka i nieprzyjemna w dotyku. Nie minęła chwila, gdy spod palców dziewczyny zaczęły wypływać świetlane wstęgi, wnikające w skórę rannego.

— Czuć ciepło — powiedział Cavan ze zdziwieniem.

— Zawsze tak jest.

— To bardzo przyjemne — wyznał, a ona spojrzała mu w oczy.

— Niedługo zniknie ból. — Nie musiała tego widzieć, aby wiedzieć, że w tej samej chwili plecy chłopaka goją się, rana po ranie, pozostawiając po sobie jedynie zeschniętą krew.

— Dziękuję — odezwał się, gdy już skończyła.

— Odwdzięczam się za uratowanie mnie przed krukami. — Podniosła się sztywno z ziemi. O ile dla Cavana i każdego uzdrawianego jej leczenie było przyjemne, o tyle dla niej, zawsze wiązało się z późniejszym osłabieniem.

— Żaden Yataidu nie może uzdrowić samego siebie. — Cavan także wstał i obmacał ręką plecy, jakby niepewny, czy zniknięcie bólu faktycznie świadczy o zagojeniu się ran.

— Tak i co z tego?

— Gdybyś została ranna, musiałbym sprowadzić drugiego uzdrowiciela dla ciebie. Kompletna strata czasu.

Wybuchł śmiechem na widok jej spochmurniałej twarzy.

— Jesteś idiotą! — Najeżyła się. — Największym, jakiego spotkałam!

— Nic na to nie poradzę. — Z półuśmiechem na wargach wzruszył ramionami.


***

— Taki bałagan! I że niby ja mam to posprzątać? — Lunaper rozłożyła bezradnie ręce na widok rozgardiaszu, powstałego w jadalni.

Sama nie była świadkiem kruczego ataku, ale piski i wrzaski odbytej walki dotarły nawet do kuchni, gdzie kończyła śniadanie. Po sprawdzeniu, czy u Hattie wszystko w porządku, zajęła się drugą czynnością, którą uważała za swój obowiązek – sprzątaniem.

Arylise sama wodziła spojrzeniem po pobojowisku.

— Na twoim miejscu nie zwracałabym na to uwagi — powiedziała stanowczo. — W końcu mają dość mocy, aby sami to sobie posprzątać.

— I myślisz, że to zrobią? — Głos Luny, mimo iż podszyty śmiechem, nie brzmiał zabawnie. — Widzisz tu teraz któregoś z nich? Nie wydaję mi się.

— Nie damy rady wszystkiego uprzątnąć — rzekła Arylise uparcie. — Same zasłony ważą chyba tonę!

— Ja sama to posprzątam. — Lunaper pokręciła głową ani myśląc o dopuszczeniu przyjaciółki do miotły.

Arylise skrzyżowała ramiona.

— Nie zostawię cię w tym samej.

— Och, nie wygłupiaj się, naprawdę. Po prostu... Hattie lubiła porządek. Gdyby widziała, co stało się z jadalnią... myślę, że byłaby zasmucona. — Lunaper spuściła wzrok, próbując ukryć kolejny napływ łez, świadczący o powracającym cierpieniu.

Arylise ogarnęła wściekłość. Jakim prawem wszyscy zostawili to miejsce, jakby nie miało żadnego znaczenia!? Byli nieproszonymi gośćmi tego domu i nie mogli tak po prostu obrócić go w istną ruinę.

— Zaraz któregoś znajdę i przemówię mu do słuchu.

— Nie! Poczekaj! — Lunaper złapała ją za rękę. — I tak już im się dość narażasz. Widziałaś, co Cavan zrobił w kuchni. Ten lewitujący nóż... — Wzdrygnęła się.

— Jestem im potrzebna, a dzisiaj drugi raz to udowodniłam. Włos nie spadnie mi z głowy.

— Hejże, poczekaj!

— No co? — Arylise obróciła się w stronę przyjaciółki, która uśmiechnęła się z rozbawieniem.

— Pozwól, że chociaż powiem ci, którędy iść do gabinetu naczelnika. Cavan zajął tam sobie siedzibę.


***

Dotarła pod drzwi, mając nadzieję, że kierując się drogą wskazaną przez Lunaper, niczego nie pomyliła.

Mimo kilkakrotnego uderzenia dłonią w ciemnobordowe drewno, po drugiej stronie nikt się nie odezwał. Znowu. Widać Mgielni nigdy nie raczyli się przejmować tym, kto stoi za drzwiami.

Nacisnąwszy klamkę, uchyliła nieznacznie wejście, zaglądając przez złocistą szparę do środka, początkowo dostrzegając jedynie zarys drewna i biblioteczki pełnej książek.

Dopiero kiedy weszła do środka, zrozumiała, że nikogo tu nie ma, poza słonecznym światłem, demaskującym kurz niemal na każdym przedmiocie, jaki się znajdował w gabinecie naczelnika.

Bo co do tego, że jest to jego gabinet, Arylise nie miała żadnych wątpliwości, dostrzegając, że na biurku leży kałamarz z metalowym piórem oraz rozłożona mapa Ashbanu – ta najpewniej należąca do Cavana, który studiował ją przy każdej, nadarzającej się okazji.

W zasadzie gabinet ten można by nazwać biblioteką z racji wielu, podpierających ściany regałów, wszystkich – bez wyjątku – zapełnionych księgami. Z początku Arylise myślała, że są to różnego rodzaju powieści tudzież encyklopedie, ale kiedy podeszła bliżej, zerkając na grzbiety, przeczytała, że to jednak księgi rachunkowe, spisy ludności ashbańskiej, kodeksy prawne i inne bzdury, z których tylko naczelnik mógł wyłonić jakiś sens.

Naraz uświadomiła sobie, że te wszystkie zapiski są doskonałym źródłem informacji również dla Cavana.

Westchnęła. Dochodziło do niej, że okupacja nie skończy się tak szybko, jak miała nadzieje. Zastanawiało ją, co robi teraz naczelnik. Czy martwi się o swoją córkę? Swoje miasto? Swoją władze? Czy porzuci budowę szlaku na rzecz stabilności? Jednakże budowa szlaku oznacza zyski dla Ashbanu.

Nagle, przechadzając się po gabinecie, jak po jednym z ogrodów, natrafiła na szklaną gablotkę, która mieściła w sobie intrygujące przedmioty.

Wydawały się nie pasować do atmosfery reszty gabinetu, więc zaczęła podejrzewać, że należą one do Cavana.

Po otworzeniu drzwiczek (głupiec nie zamknął gablotki) znalazła różnego rodzaju, dziwne bibeloty: flakoniki, zatykane szklanymi kulkami, klucze ozdobione kolorowymi diamentami, zwoje zapisków, a na samym końcu niepozorne, drewniane pudełko, które wśród wszystkich rzeczy wydawało się śmiesznie nijakie.

Wzięła je do ręki, zdmuchując warstewkę kurzu, by ujrzeć, że wieczko ma wyryty symbol mniejszy od paznokcia kciuka. Musiała wbić weń wzrok, aby zrozumieć, co przedstawia. Był to ptak, chyba gołąb, którego końce skrzydeł były dziwnie wykonturowane. Dopiero po chwili dotarło do niej, że te skrzydła w rzeczywistości imitują ogień.

Zafascynowana, uniosła wieczko, ale w środku zastała ją pustka. Dziwne. Po co Cavanowi coś tak niepozornego i zwyczajnego?

— Nie powinnaś tego dotykać!

Prawie upuściła pudełko, gdy usłyszała głos za plecami. Obróciwszy się z piskiem, zauważyła Lukey'a, który z pośpiechem zamknął za sobą drzwi.

— Nie powinnaś — powtórzył, wyszarpując jej pudełko z rąk.

— Prze... przepraszam, nie wiedziałam — zająknęła się z konsternacją.

Lukey rozejrzał się panicznie wokół, jakby ktoś ich obserwował, po czym odetchnął z ulgą, chociaż Arylise takie zachowanie wydało się irracjonalne. Poza księgami byli tu zupełnie sami.

— O co chodzi, Luk? To tylko głupie pudełko. — Wzruszyła ramionami. — W środku nawet nic nie ma.

Chłopak wbił w nią wielkie oczy, których błękit kontrastował z mleczno-brązowym odcieniem skóry.

— Otworzyłaś je?

— Tak. — Skinęła niepewnie głową, zastanawiając się, czy w środku uwięziony był jakiś niebezpieczny duch, którego nieświadomie uwolniła.

— Niemożliwe. — Lukey pokręcił głową, cofając się o krok. — Otworzyłaś je?!

— Przecież mówię, że tak — zezłościła się, ale tylko dlatego, że zaczęła się poważnie bać. Lukey sprawiał wrażenie zszokowanego.

— Otworzy...

— Tak, otworzyłam je, Lukey! Otworzyłam! Nic tam nie ma! — krzyknęła, tupiąc nogą.

— Cicho! — Zatkał jej usta ręką, przez co skrzywiła się z obrzydzeniem, bo niechcący polizała mu dłoń.

— O co chodzi z tą rzeczą? — spytała, krzyżując ręce i ocierając usta, gdy w końcu ją puścił. — Więzicie tam coś?

— Nie? Nie! — Pokręcił głową, wciąż zdezorientowany. Patrzył to na pudełko, to na Arylise, jakby składał coś w głowie w jedną całość. — Możesz je dla mnie otworzyć jeszcze raz? Chcę to zobaczyć. — Wyciągnął pudełko w jej stronę.

— Jeżeli to cię uszczęśliwi. — Wzruszywszy ramionami, odebrała przedmiot, a następnie obojętnie uniosła wieczko, odwracając pudełko przodem do chłopaka. — Widzisz? Puste.

Lukey długo wpatrywał się w dno, raz po raz przechylając głowę, czasem mamrotając coś pod nosem, czasem drapiąc się po włosach.

— Niezwykłe — wyszeptał w końcu, ale w oczach miał tyle samo fascynacji co i strachu.

— Możesz mi wytłumaczyć, o co chodzi? — zniecierpliwiła się dziewczyna.

— Posłuchaj mnie, Arylise. — Lukey odzyskał jasność myślenia i zrobił się bardzo stanowczy. Odebrał od niej pudełko, a to natychmiast się zamknęło, omal nie przytrzaskując mu palca, ale wcale nie zwrócił na to uwagi. — Nikomu nie możesz powiedzieć o tym, że dotykałaś pudełka, a, zwłaszcza że je otworzyłaś, rozumiesz?

— Ale o co chodzi? Dlaczego jesteś taki przestraszony?

— Po prostu obiecaj, że nikomu nie powiesz! — Złapał ją za ramię i tak mocno ścisnął, że poczuła, jak zaczyna cierpnąć.

— Dobrze, dobrze, obiecuję. Czy zrobiłam coś złego? Uwolniłam coś?

— Nie, w pudełku nie ma żadnego ducha. — Lukey na moment się uśmiechnął, odgadując jej myśli. — Ale fakt, że je otworzyłaś, musi pozostać tajemnicą. Szczególnie Cavan i Reyro nie mogą się dowiedzieć, ale nie mów nikomu. Niech to zostanie między nami.

— Jasne. — Skinęła głową, przygryzając wargę. Bała się, bo chociaż Lukey zapewniał, że nic złego się nie stało, czuła się właśnie tak, jakby popełniła straszliwy czyn i nic już nie miało pozostać na swoim miejscu.

— Chodźmy stąd. — Lukey z pośpiechem odłożył przedmiot na jego miejsce i zatrzasnąwszy gablotkę, pociągnął Arylise w stronę wyjścia. — Co ty w ogóle robiłaś w gabinecie? Gdyby Cavan cię tam nakrył, przerobiłby cię na karmę dla ptaków.

Nie wiedzieć czemu, zachichotała pod nosem, chociaż to wcale nie było zabawne.

— Chciałam powiedzieć, żebyście posprzątali w jadalni.

— Co takiego? — Wzrok Lukey'a mówił, że postrzega ją, jako wariatkę.

— Macie dość mocy, żeby poukładać wszystko na miejsca, tak? — Na moment znów poczuła obowiązek wygrania tej sprawy. — Czemu zatem Lunaper ma się z tym użerać? Jadalnia jest doszczętnie zrujnowana, a ona okropnie się tym przejmuje.

Lukey uśmiechnął się do niej z rozbawieniem, które raczej odebrała jako prześmiewczość, więc przybrała nadąsaną minę.

— No co?

— W porządku. Ktoś z nas się tym zajmie.

— Naprawdę? — Spojrzała na niego nieufnie.

— Oczywiście. Tylko już więcej nigdzie nie chodź, dobrze?

— Traktujecie mnie jak dziecko.

— To dla twojego dobra.

— Niech będzie — westchnęła cierpiętniczo, a gdy już miała zawrócić do Lunaper, Lukey znowu się odezwał.

— Powiedz mi coś: słyszałaś melodię?

Przystanęła, dziwiąc się pytaniu.

— Melodię?

— Tak, czy słyszałaś jakąś melodię.

— Teraz?

— Nie, wtedy w gabinecie.

— Nie, a co?

Lukey zafrasował się, spoglądając sobie pod nogi.

— To bardzo dziwne — mruknął.

— Ale co? — Nie lubiła tych tajemnic, które się nawarstwiły, ani dziwnego zachowania Lukey'a. Z Mgielnych tylko jego mogła naprawdę polubić.

— Nic, tak tylko pytam. — Pokręcił głową i odszedł. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro