Rozdział 17: Naród ognia.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Nie odzywasz się do mnie od wczoraj, jak długo zamierzasz to ciągnąć? — Pretensjonalny ton Cavana Harmoda wdarł się do uszu uzdrowicielki południem, gdy standardowo sprawdzała stan zdrowia nieprzytomnego mgielnego. Stał w drzwiach, oparty o framugę i obserwował z założonymi rękami poczynania dziewczyny, która poprawiła pościel wokół pacjenta, po czym namoczyła szmatkę w zimnej wodzie i przyłożyła ją do czoła Jaco.

— Jeszcze gorączkuje. — Posłała te słowa w kierunku Lukeya, który stał u wezgłowia łoża. — Ale ogółem jego stan się poprawia.

— Świetnie! Rób tak dalej, a na pewno się nie wkurzę — warknął Cavan, ceremonialnie opuszczając pomieszczenie.

— Nie bądź dla niego aż tak surowa — poprosił Lukey. Jeszcze do niedawna śmieszyło go to, ale widząc ostatnio zbolałą twarz przywódcy, zaczął mu współczuć.

— Odezwę się, gdy uznam, że jest lepszy. Na razie, nie zamierzam okazywać sympatii do plugawej kreatury, która pozwoliła zamknąć Lunaper.

— Musiał to zrobić. Zdradziła nas.

— Nigdy nie stała po waszej stronie. Ja zresztą też nie. — Wbiła w chłopaka wzburzone spojrzenie.

— Pewne sytuacje wymagają trudnych rozwiązań. Nie możemy nikomu odpuszczać — westchnął Lukey, chociaż jego twarz wyglądała tak, jakby było mu za to wszystko wstyd.

Arylise zmiękła. Z wszystkich Mgielnych to właśnie Lukey był najbardziej sympatyczny i wrażliwy. Lubiła go i nie chciała wyżywać się na nim za to, co zrobił ktoś inny.

— Nie mam do ciebie o nic pretensji. To nie twoja wina, tylko Reyro i Cavana. Mam wrażenie, że karanie ludzi sprawia im ogromną przyjemność.

— Rey faktycznie jest gruboskórny, Cavan po prostu stara się rządzić silną ręką. Bez tego już dawno byśmy przegrali. Jest świetnym przywódcą, cenię go — odparł Lukey, na co Arylise teatralnie westchnęła.

— Oczywiście, że go cenisz. Widzę także, że on ceni was, ale dla mnie, dla tego miasta jesteście wyłącznie okupantem. Nikim więcej. — Dostrzegła, że jej słowa wywołały na obliczu chłopaka cień bólu, ale musiała być szczera. Lukey czasami wydawał się oderwany od rzeczywistości i zapominał, jak naprawdę wygląda sytuacja.

— Po prostu staraj się zrozumieć Cavana. On... on nie ma łatwo. Gdybyś znała go tak, jak ja... zrozumiałabyś to.

— Wszyscy mamy pod górkę. — Arylise wzruszyła ramionami. — Moim zdaniem nic nie usprawiedliwia okrucieństwa.

— Cavan nie jest okrutny.

Arylise wyprostowała się, odsuwając od łoża Jaco.

— Zmienił mojego przyjaciela w Szczura. Zamknął Lunaper i nie mam pewności, jak ją ukarze. Moim zdaniem to okrutne.

— Ale odczarował także twojego brata i mimo wszystko nie zrobił krzywdy twoje ciotce, chociaż naprawdę się o to prosiła — zauważył logicznie Lukey.

Dziewczyna przewróciła oczami, nie mając zamiaru tego słuchać.

— Robi to tylko po to, aby mi się przypodobać. Myśli, że może zmiękczyć moje serce, ale to się nie stanie — powiedziała, zadzierając podbródek. — Nie oszuka mnie swoją rzekomą dobrocią.

Lukey westchnął. Wyglądał, jakby miał coś do powiedzenia, ale ostatecznie pokręcił głową i wycofał się.

— I tak tego nie zrozumiesz. Nie wiesz, jak to jest być sługą Levidy. Nigdy nie byłaś w Ezharze.

Te słowa ją zastanowiły. Ezhar... najbardziej mroczne i fascynujące miejsce zarazem.

— Jak to się stało, że jej służycie? — zapytała, chociaż rozmówca już kierował się do drzwi.

Lukey przystanął i obejrzał się na nią z zagadkowym wyrazem.

— Powiem ci jedno: nie odbyło się to z udziałem naszej woli. — Po tych słowach wyszedł.


***

Późnym wieczorem położyła się do łóżka zmęczona całym dniem i ostatnimi przeżyciami. Tak strasznie brakowało jej Lunaper, że aż czuła rozdzierający ją od środka żal.

Nie doceniała, jak ważna była obecność tej dziewczyny w pałacu, jak cudownie było mieć koło siebie tak kojącą duszę.

No i Hattie... Arylise rozważała, czy jutro nie zapuścić się w zakamarki posiadłości, aby odnaleźć komnatę naczelnikowskiej córki. Lunpaer – gdziekolwiek teraz jest – na pewno martwi się o swoją panią. Arylise chciała jej pomóc, zaczęła nawet snuć marzenia, że ozdrowieńczą mocą zdoła jakoś wybudzić Hattie ze snu.

Już miała wyłączyć lampę, gdy usłyszała ciche popiskiwanie, dochodzące gdzieś z dołu pokoju.

Pochyliła się nad krawędzią łóżka i ze zdumieniem zauważyła stojącego na tylnych łapach szczura, kręcącego zabawnie wąsiskami. Jego długaśny, gruby ogon zawijał się spiralnie wokół tułowia gryzonia.

Każda inna panna już dawno wzniosłaby histeryczne krzyki, ale Arylise zawsze widziała w zwierzętach ukrytą naturę, dlatego tak uwielbiała koty i dlatego od razu spojrzała na szczura znacząco.

— Elgar?

Szczur nastroszył wąsy, po czym opadł na przednie łapy i zatoczył dwa kółka wokół siebie niczym uradowany pies na widok powracającego pana.

— A niech mnie. To Elgar! — Arylise odrzuciła kołdrę i uklękła na dywanie obok szczura. — Ty wciąż żyjesz!

Szczur podszedł do niej i trącił nosem palec dziewczyny.

— Jesteś głodny?

W odpowiedzi gryzoń znów zatoczył radosne koło.

— Masz szczęście, że zwinęłam ze spiżarni trochę ciastek! — Wstała i zgarnęła niewielki talerzyk z szafki nocnej, po czym pokruszyła smakołyk na małe kawałki, rzucając je pod pysk zwierzęcia. — Cały czas gdzieś się tu kręciłeś, prawda? — spytała, podczas gdy Elgar już porwał w pyszczek kawałek ciastka i zaczął ze smakiem chrupać.

Widząc, jak je Arylise westchnęła z żalem.

— Przepraszam, Elgarze. To wszystko moja wina. Nie chciałam, byś skończył w ten sposób.

Szczur przerwał jedzenie, po czym wbił w dziewczynę bystre, małe oczka. Dokończył pałaszowanie, po czym radośnie wbiegł po jej ręce aż do ramienia, zatrzymując się przy szyi Arylise.

— Wydajesz się zadowolony — stwierdziła dziewczyna ze zdumieniem i ulgą. — Podoba ci się życie małego gryzonia?

Elgar dwa razy klepnął ją ogonem po łopatce, na co roześmiała się dźwięcznie.

— A więc jednak? Nigdy bym nie pomyślała, że ktoś może być szczęśliwy w skórze szczura!

Niespodziewanie za drzwiami dało się słyszeć ostrożnie stawiane kroki, co spłoszyło Elgara. Szczur w ekspresowym tempie zeskoczył z ramienia uzdrowicielki, po czym przebiegł przez całą szerokość komnaty, by zniknąć jak kamfora pod jednym z mebli w momencie, gdy rozległo się ciche pukanie do drzwi.

— Kto tam? — Arylise była tak wściekła, że ktoś spłoszył Elgara, że zabrzmiała naprawdę nieprzyjaźnie. Jeżeli to Cavan to zamierzała porządnie nawciskać mu do uszu.

— To ja. — W szparze pojawiła się głowa Lukey'a.

— Co tu robisz o tej porze? — Zdziwiła się blondynka, od razu dając nura pod kołdrę. Mimo wszystko nie lubiła, gdy którykolwiek z chłopców oglądał ją w koszuli nocnej.

Lukey wdarł się do środka, a za nim jeszcze Viga, Hanger i Urys.

— Wybacz, że ci przeszkadzamy. — Lukey wyraźnie się zmieszał, przestępując nerwowo z nogi na nogę.

— Skoro was tu tyle, zgaduje, że chodzi o coś poważnego.

— Potrzebujemy cię, Arylise — wtrącił Urys szeptem. Jego wielkie jak monety oczy emanowały lękiem, którego nigdy wcześniej nie widziała u żadnego mgielnego, nawet gdy wyrywała Jaco ze szponów śmierci.

— Co się stało? O co chodzi? — Pilnowała, aby strach nie udzielił się także jej. Miała nadzieje, że to nie chodzi właśnie o Jaco. O to, że niespodziewanie umarł lub coś takiego. Wtedy Cavan na pewno by ją zabił, nie ważne, że mu się podobała. Tej jednej sprawy nigdy by jej nie odpuścił.

— Chodzi o to. — Lukey odebrał od Hangera coś, co było przykryte ciemną szmatką. Zdjął ją i ukazał dziewczynie drewniane pudełko.

— Chodzi o tę dziwną skrzynkę? — Zmarszczyła brwi. — Myślałam, że nie wolno mi już do niej wracać.

— Nie wolno ci wspomnieć o tym Cavanowi ani Reyro, a także Tolesowi, który jest nieco przytrzymany umysłowo — wyjaśnił z ironią Hanger, chociaż także emanował niepewnością.

— Więc powiedziałeś im? — Arylise wbiła w Lukey'a wściekłe spojrzenie.

— Są po twojej stronie. Nie martw się. — Lukey podał skrzynkę dziewczynie.

— Czemu mi to dajesz? O co chodzi?

— O to, że jesteś pierwszą osobą, która może je otworzyć. To nie przypadek. Możesz nas wszystkich ocalić, Arylise. — Głos Lukey'a drżał, jakby sam nie wiedział do końca, czy to, co robi, nie jest szalone.

Dziewczyna poczuła, jak żołądek związuje jej się w ciasny supeł. Serce załomotało głośno w piersi. Miała wrażenie, że skrzynka niemal parzy.

— Możecie mi konkretnie wyjaśnić, o czym bredzicie? — zdenerwowała się, ale nie odważyła się podnieść tonu z obawy, że stanie się coś złego.

Chłopcy popatrzyli na siebie porozumiewawczo, co tylko bardziej wpędziło ją w gniewny nastrój, po czym Lukey ponownie się odezwał.

— Słyszałaś kiedykolwiek o Itreidach?

Arylise odbiła spojrzeniem w bok, po czym po chwilowym zastanowieniu zaprzeczyła ruchem głowy.

— Itreidzi to starożytny naród, który już dawno przestał istnieć — wyjaśnił Lukey cichym głosem, ale na tyle wyraźnym, by dało się go łatwo zrozumieć. — Legendy głoszą, że nie mieli zapędów do podbojów, ale ktokolwiek próbował najechać ich ziemie, tego natychmiast roznosili na kawałki. Byli potężni, tak potężni, że wkrótce nikt nie miał odwagi rzucić im wyzwania. Nazywano ich narodem ognia, ponieważ palili ogniska wysokie na kilkanaście metrów i czcili boga, który stał nad wszystkimi innymi bogami. To on dawał im moc, to on czynił ich niezwyciężonymi. Nazywali go po imieniu, ale dzisiaj już nikt tego imienia nie pamięta. Legendy głoszą jednak, że ktokolwiek przypomni sobie to imię i zacznie je czcić, ten znów stanie się niezwyciężony i tego nikt ani nic na świecie nie zdoła przemóc. — Lukey dokończył opowieść zduszonym od emocji głosem.

— To ciekawe, ale po co mi o tym opowiadasz? — Arylise pokręciła głową.

— Ta rzecz... — Hanger wskazał na skrzynkę. — To jedyna pozostałość po Itreidach.

— Podobno to podarunek od ich boga — dodał Urys szeptem.

— To coś jest potężne. — Przytaknął Lukey. — I nikt nie może tego otworzyć. Nawet my, Mgielni. Podobno tylko ktoś z Itreidów jest w stanie otworzyć skrzynkę.

Arylise jeszcze raz spojrzała na niepozorne pudełko z gołębiem na wieczku. Wydawało się takie zwyczajne, nawet w dotyku.

— Uważacie, że jestem potomkiem tego narodu? — spytała prześmiewczo. Nie chciała kpić z czegoś, w co ci chłopcy autentycznie wierzą, ale wydawało jej się to irracjonalne.

— Tak. — Lukey z powagą przytaknął.

— Słuchajcie, jestem yataidu, nie itreidką — przypomniała im dobitnie.

— Ale jesteś w stanie je otworzyć.

— Nawet jeśli, to, co z tego? Dlaczego to takie ważne? — Wzruszyła ramionami.

— Ponieważ ta skrzynka jest pozytywką.

W tym momencie nie mogła powstrzymać krótkiego śmiechu.

— Wy chyba nie wiecie, jak wygląda pozytywka. — Otworzyła wieczko skrzynki. — Przecież tutaj nic nie ma, w środku.

Chłopcy wydali z siebie zaskoczone jęki, gdy skrzynka została otwarta tak po prostu, bez żadnego problemu. Ich zdumienie było podobne do zdumienia, które wyrażał Lukey tamtego dnia, w gabinecie.

— Uspokójcie się. — Lukey fuknął na nich karcąco. — Mówiłem wam przecież, że ona to potrafi.

Arylise wciąż śmieszyło, że potężnych mgielnych przeraża coś tak trywialnego, jak puste, drewniane pudełko. Pozytywka do tego.

— To nie jest zwykła pozytywka. — Lukey znów na nią spojrzał. — To starożytna rzecz, bardzo potężna. Zaczarowana. Podobno zawiera w sobie pieśń ognia. Ten, kto ją usłyszy i zaśpiewa, ten będzie w stanie zdjąć każdy czar, nieważne jak potężny.

Naprężyła ramiona, przybierając zasępioną minę.

— Czego wy ode mnie chcecie, powiedzcie wreszcie.

Lukey zacisnął wargi, ale po chwili odezwał się niepewnie.

— Chcemy, żebyś zdjęła z nas czar. Uwolniła od Levidy.

— Was? — Uniosła brwi. — Dlaczego jesteście tutaj tylko w czwórkę? A co z Cavanem, Reyro i Tolesem?

Chłopcy znów wymienili się spojrzeniami. Następnie odezwał się Urys.

— Oni nie mogą się o tym dowiedzieć. To musi zostać naszą tajemnicą.

W tym momencie Arylise poczuła, jak ogarnia ją paniczny lęk. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro