Rozdział 24: Niezwykła zdrajczyni.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Arylise pierwszy raz w życiu widziała Aradgara na oczy. Bestia była tak potężna, jakby wykaraskała się z samego dna piekła, pożerając po drodze wszystko, co napatoczyło się jej pod nogi.

Mimo to groza mieszała się u niej z dostojeństwem, mającym swój wyraz w rozpiętych, szerokich skrzydłach – uderzenie jednego z pewnością mogłoby zabić od razu.

Potężne, lwie łapy stanowiły mocną podporę dla masywnego tułowia z szeroką klatką piersiową, a mięsisty ogon sprawiał wrażenie, jakby mógł niczym wąż opleść szyję nieszczęśnika i zadusić go w kilka sekund.

Nic więc dziwnego, że Arylise mimowolnie stłumiła w sobie jęk przerażenia. Ale to nie na nią spoglądał Aragdar w tamtej chwili, lecz na Cavana, którego ciało zastygło w bezruchu.

Przez chwilę przeciwnicy mierzyli się długimi, wyczekującymi spojrzeniami, aż w końcu bestia wydała z siebie ostrzegawcze sapnięcie i zamachnęła w powietrzu ogonem.

— Ani drgnijcie — polecił szeptem Reyro.

— Co nam to da? Jest piekielnie inteligentny — odezwał się z trwogą Lukey.

Jedynie pan Kamo sprawiał wrażenie rozluźnionego, oplatając oburącz główkę swojej eleganckiej laski. Spojrzenie miał czujne, ale uśmiech spokojny, jak widz w teatrze, czekający na podniesienie kurtyny.

— Cav... pierścień, weź mój pierścień. — Jaco zaczął roztrzęsionymi rękoma zdejmować pierścień z palca, ale Harmode spiorunował go ostrzegawczym spojrzeniem.

— Jeżeli to zrobisz, zabije cię szybciej niż Aragdar.

— Ale...

— Zamknij się i nie ruszaj tego cholernego pierścienia! — krzyknął Cavan, a wtedy Aragdar wydał z siebie gniewny wrzask i natychmiast rzucił się ku bezbronnemu chłopakowi.

Na nic zdały się imponujące moce mgielnego przywódcy, gdy w grę wchodziła bestia pokroju Aragdara.

Lwi anioł nic nie robił sobie z usilnych prób przetrwania przeciwnika. Pozostali mgielni ruszyli do kontrataku. Lukey wyciągnął dłoń i naraz przez pół pokoju przeleciał stół, który z hukiem roztrzaskał się o ciało bestii. Aragdar otworzył szeroko paszczę i jęknął nie tyle z boleści co wściekłości, ponieważ nie mógł zaatakować Lukeya.

Dłonie Reyro zapłonęły żywym, niemalże czerwonym ogniem, którego płonące kule poleciały na lwiego anioła niczym wystrzelone z torpedy, ale w kontakcie z jego ciałem natychmiast się wypalały, pozostawiając po sobie, jedynie niewinnie wyglądając smugę sadzy.

— To na nic! — krzyknął z rozpaczą Jaco. — Nic nie możemy mu zrobić, jak tylko uciec!

Ale na ucieczkę było już za późno i wszyscy dobrze o tym wiedzieli. Nie mieli kompletnej ilości pierścieni, ich przywódca był bezbronny jak dziecko, które dopiero co wydostało się z łona matki.

Aragdar wreszcie dostał swoją chwilę tryumfu, która odbijała się wyraziście w jego oczach, w momencie, gdy uniósł ciężką łapę, by to właśnie nią zmiażdżyć Cavana, ucznia huikali.

— Nie! Nie możesz! — Arylise wyrwała się gwałtownie do przodu, chociaż sama nie miała do końca pojęcia, co chce zyskać swoim zachowaniem.

Po prostu nie mogła spokojnie patrzeć na rychły koniec Harmdoa. Nie potrafiła zliczyć, ile razy w myślach życzyła mu bolesnej śmierci, ale gdy przyszło co do czego, świadomość, że miałaby go już więcej nie zobaczyć, spowodował w niej ucisk lodowatej paniki.

Czas nieco spowolnił, gdy ręka Aragdara zatrzymała się w połowie drogi do twarzy Cavana. Jeszcze chwila i te ostre pazury rozszarpałyby go kawałek po kawałeczku, a jednak ułamek sekundy okazał się decydujący.

Wszyscy wstrzymali oddech, gdy niespodziewanie lwi anioł odwrócił wzrok, by znad własnego ramienia spojrzeć na uzdrowicielkę, bladą jak ściana, ale zwyczajowo chętną do tworzenia coraz to nowych kłopotów.

— Arylise... — jęknął Cavan. Sapnął, kiedy Aragdar bez żadnego powodu odsunął się od niego, jakby zapomniał z kim miał do czynienia. — Uciekaj.

Ale uzdrowicielka nie ruszyła się nawet o krok, gdy lwi anioł, wyprostowany jak drzewo, znalazł się kilka centymetrów od niej i nachyliwszy się, uważnie przemknął spojrzeniem po jej twarzy. Jego nozdrza rozszerzały się pod wpływem oddechu, wąchał, on ją wąchał.

— Zostaw ją! To mnie chcesz! — Cavan, mocno poturbowany, z trudem podniósł się o własnych siłach i ścierając krew z warg, odezwał się do Aragdara. Na próżno jednak.

Bestia ciekawsko przechyliła głowę, a następnie rozczapierzyła wysoko skrzydła, tak, że na uzdrowicielkę padł długi cień, po czym nagle zniknęła.

W pomieszczeniu zapanowała głucha pustka. Nikt się nie odezwał, trudno powiedzieć, czy ktokolwiek nawet oddychał.

— Wszystko zniszczyłaś! — Nagle rozległ się krzyk dobiegający z ust Lunaper. Dopiero wtedy Arylise przypomniała sobie o jej obecności i z niedowierzaniem uniosła brwi.

— Zamknij się, suko! — wrzasnął Lukey, który najchętniej dałby teraz tej wywłoce w twarz, ale nie lubił bić kobiet. — Tym razem się nie wywiniesz!

— Jak mogłaś?! — Lunaper wyglądała jak oszalałe zwierzę, zupełnie ignorując słowa Lukeya. Patrzyła tylko na Arylise, nie posiadając się z nienawiści. — Jak mogłaś wszystko zepsuć!? Byliśmy o krok od zwycięstwa! — Szarpnęła się ostro, ale mocne ramiona Tolesa nie dawały jej żadnych szans na wyswobodzenie się.

— Dlaczego mi nie powiedziałaś, że to się tak skończy? — Głos Arylise brzmiał wyjątkowo spokojnie. Wciąż jeszcze nie docierało do niej, co się stało. — Dlaczego zaryzykowałaś moim życiem?

— Wiedziałam, że nic ci się nie stanie! — ryknęła Luna. — Przestań dramatyzować, Lise! Miałaś tylko przywołać Aragdara, zamiast tego przepłoszyłaś go! Jeżeli to miasto upadnie, ty będziesz temu wina! Od początku miałaś słabość do tego gnoja! — Mówiąc to, rzuciła pełne obrzydzenia spojrzenie ku Cavanowi. — Przyznaj się, że nie mogłaś pozwolić mu umrzeć! Jesteś słaba! Obrzydliwie plugawa i słab... — Prach! Mocne uderzenie nadeszło od uniesionej ręki Reyro, który jako jedyny nie zamierzał się rozckliwiać nad służącą.

Luna padła jak długa na ziemie i pogrążyła się w niebycie.

— I po sprawie. Nie wiem, jak wy, ale ja miałem dość jej ujadania — powiedział oschle Reyro, a następnie odwrócił się ku Arylise. — Więc to prawda, tak? Współpracowałaś z tą dziwką, żeby zabić Cavana? — Jego oczy były ciemniejsze od samej otchłani, więc Arylise mimowolnie się cofnęła.

— Rey, to nie czas, aby... — Cavan uniósł dłoń, ale przerwał mu pan Kamo.

— Wszyscy weźmy głębszy oddech i zastanówmy się. Widzę bowiem, że interesują was sprawy najmniej ciekawe. — Jego głos był gładki i wyrazisty, cały przepełniony czystym zadowoleniem. — Dlaczego Aragdar posłuchał tej młodej damy? — Mężczyzna okrążył Arylise i stanął na wprost jej oblicza z widoczną fascynacją. — Czy słyszeliście kiedykolwiek o kimś, kto miałby taką władzę nad tym stworzeniem? — W jego oczach mrugnął błysk żądzy. — Kim ty jesteś, dziewczyno?

Arylise poczuła na sobie chłód jego pytania.


***

Już od kilku godzin tkwiła zamknięta w swojej komnacie. Za oknem rozpanoszyły się macki głębokiej nocy, niebo obyło się bez najmniejszej gwiazdy, stanowiąc dla oka bezkresną otchłań.

Arylise czuła się przez to bardziej samotna.

Miała wrażenie, że ostatnie wydarzenia rozegrały się w innym życiu u innej osoby. Z trudem docierało do niej, że Lunaper, której ufała, okazała się osobą, gotową narazić jej życie dla swoich własnych celów. Wciąż nie mogła uwierzyć, że Aragdar tak po prostu odszedł tylko dlatego, że się odezwała. Czy to znak, że jej posłuchał? Ale przez to wszystko znalazła się na celowniku pana Kamo. Na razie jeszcze nie rozumiała, po cóż ten mężczyzna zawitał do pałacu naczelnika, raz na zawsze burząc resztki spokoju, jakie tu ostały.

Ale najgorsza ze wszystkiego była świadomość, że nie mogła pozwolić Cavanowi umrzeć – człowiekowi, którego nienawidziła ponad wszystko. Dlaczego zatem, kiedy otrzymała szanse, aby raz na zawsze się go pozbyć, poczuła potrzebę, aby go uratować?

Czyżby chodziło o to, że on sam ocalił? Gdyby nie on... być może teraz leżałaby martwa. Cavan zaryzykował wszystko, aby ją ocalić, nie mogła zatem pozwolić, aby zginął i to z jej powodu.

A teraz tkwiła tutaj, czekając, aż Mgielni przestaną się ze sobą naradzać w jej sprawie. Była zdrajczynią, spowodowała kłopoty, spiskowała razem z Lunaper, która teraz pewnie leży gdzieś martwa.

Do oczu napłynęły jej łzy. Mimo wszystko, mimo wszelkich krzywd, nie pragnęła, aby Luna zginęła.

Otarła je w momencie, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Nie czekając na odpowiedź, Lukey wszedł do środka. W ciemnościach komnaty wyglądał jak chodzący cień.

— Jak się czujesz? — W jego głosie pojawiła się troska. Arylise siedziała skulona pod oknem, uosabiając wizję wszystkich nieszczęść.

— Jak długo mam tu być zamknięta? — Nie zareagowała na jego pytanie. Przed drzwiami stworzono barierę, która uniemożliwiała jej, wydostanie się z pomieszczenia. Była uwięziona.

Chłopak westchnął.

— Nie jest dobrze, Lise. — Przetarł ręką zmęczoną twarz. — Gdyby nie fakt, że masz dziwny wpływ na Aragdara, pewnie pan Kamo zrobiłby wszystko, abyś zginęła za to, co zrobiłaś. Jak coś takiego mogło przyjść ci do głowy? — Na moment się zdenerwował, ale szybko złagodniał. — Przepraszam.

— To ja przepraszam. — Nigdy nie sądziła, że powie coś takiego do jednego z Mgielnych, ale naprawdę czuła skruchę. — Wszystko zepsułam, prawda? Miałam was uwolnić, usłyszeć pieśń ognia, a zamiast tego naraziłam was wszystkich.

— Cavan bronił cię jak wściekły lew — wyznał Lukey, nie odnosząc się do słów uzdrowicielki. — Nigdy nie widziałem, aby ktoś tak bardzo potrafił sprzeciwić się panu Kamo.

— Kim właściwie jest ten człowiek?

— To prawa ręka Levidy. Gdy my okupowaliśmy Ashban, on negocjował warunki z waszym naczelnikiem. Jedyna dobra wieść, jaką mam dla ciebie, to, że naczelnik skapitulował. Budowa szlaku została odwołana. Okupacja prawdopodobnie zakończy się w najbliższych dniach.

— Naprawdę? — Arylise miała ochotę zapytać naczelnika, dlaczego trwało to tak długo, ale przecież nawet by jej nie usłyszał. No i czyż nie powinna cieszyć się, że Ashban tak długo bronił swego? Nie sposób jednak przeciwstawić się Levidzie. Miasto zostało odcięte od świata na wiele tygodni, to oznaczało kolosalne straty, które trzeba będzie odpracowywać latami, naczelnik prędzej czy później musiał uznać swoją porażkę.

— Nie to jest teraz najważniejsze. — Lukey przykucnął obok niej. — Chodzi o ciebie, Arylise. Jesteś zagrożona.

— Zabijecie mnie, o to chodzi?

— Pan Kamo zechce przekazać cię Levidzie.

— Słucham, co takiego? — Arylise naraz poderwała głowę. Szukała w oczach Lukeya, mimo ciemności, jakiegoś potwierdzenia, że to wszystko nie jest głupim żartem.

— Przykro mi. — Chłopak zwiesił głowę. — Obawiam się, że zaczynają podejrzewać, że nie jesteś zwykłą uzdrowicielką. To tylko kwestia czasu, aż odkryją, że jesteś Itreidką.

— Nie mamy co do tego...

— Ależ mamy, Lise. Nie oszukuj się więcej. Itreidzi to najpotężniejszy naród, jaki istniał. Jeżeli ktokolwiek ma mieć władzę nad Aragdarem to właśnie potomek narodu ognia.

Arylise zwiesiła głowę, chowając twarz między kolanami. Dlaczego musiało paść akurat na nią.

— Ale co to ma wspólnego z Levidą? — Nadal nie rozumiała.

Lukey chwile wstrzymywał się z odpowiedzią.

— Nad Levidą także wisi klątwa, którą od wieków próbuje z siebie zdjąć. Dlatego przechowujemy dla niej to pudełko, a wędrując po świecie, szukamy kogoś, kto usłyszałby pieśń ognia.

— Nie powiedziałeś mi o tym — zauważyła Arylise z wyrzutem. — Wszyscy cały czas bawicie się moim kosztem. Ty, Luna...

— Przepraszam, Lise. Byłem pewien, że gdy dowiesz się, iż Levida szuka potomków narodu ognia, to się wystraszysz i nie zechcesz nam pomóc. Byłem zdesperowany. Naprawdę cię przepraszam.

— Teraz to już nie ma znaczenia, prawda? I tak nie uwolnię się stąd. Jeżeli nie zostanę zabita, to trafię prosto w ręce Levidy.

Lukey nie odezwał się. Cisza była wystarczającą odpowiedzią. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro