Rozdział 30: Wielki Pieśniarz.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Była tam. Unosząca się niczym widmo w dymnych oparach. Przecież była widmem. Cavan uświadomił to sobie, jak tylko jego spojrzenie spoczęło na rozmazanej przez dym sylwetce czarownicy – kobiecie, której służył wiernie przez te wszystkie lata.

Gdzieś w głębi duszy zawsze wiedział, że nadejdzie dzień, gdy przyjdzie mu się jej przeciwstawić.

Siała spustoszenie, rozniecała jęzory ognia i krzyczała do ludu, niechcącego jej słuchać. Tłum uciekał przed nią w panice, pilnujący porządku strażnicy miejscy z wypisanym na twarzach lękiem ruszyli do ataku ze śmiesznymi mieczykami w dłoniach, które Levida wytrąciła jednym podmuchem, rozwścieczona do głębi. Dla niej ci ludzie byli jak mrówki, czasem nieznośnie gryzące w łydki. Denerwowali ją, bo przeszkadzali, ale nie uosabiali w jej umyśle nawet minimalnego zagrożenia.

Cavan z przerażaniem patrzył, jak ciała strażników zalewa ogień, jak trawi ich, pozostawiając po sobie nagie kości, które po chwili także rozpadły się w pył ku wściekłemu wrzaskowi Levidy.

— Powróciłam! Padnijcie na kolana! Oddajcie cześć swojej prawowitej pani! Zapomnijcie o starym świecie, oto przybywam, by zaprowadzić nowy porządek! Oddajcie mi cześć!

Cześć. Tego właśnie pragnęła ponad wszystko. Stać się figurą boga w świadomości tych maluczkich, śmiesznych ludzi. Chciała widzieć ich klęczących z głowami pochylonymi pokornie ku ziemi.

Ale oni jej nie słuchali. Uciekali. Krzyczeli, taranowali siebie wzajemnie, przewracali stragany i kosze, deptali małe dzieci i psy, byle tylko znaleźć się dalej o widma, władającego ogniem i rzucającego nimi jak szmacianymi laleczkami.

Robili wszystko, oprócz tego, czego pragnęła: dawania jej czci i uwielbienia.

Cavan prędko pojął, że gniew Levidy szybko przeobrazi się w otchłań piekielną, która zabije ich wszystkich.

— Odsuń się, Arylise. Najlepiej gdzieś się ukryj.

Uzdrowicielka otworzyła usta, by zaprotestować, ale szybko je zamknęła. Cóż miałaby zrobić? Wiedziała, że puste bohaterstwo rodzi jedynie problemy. Musiała pozwolić Mgielnym rozegrać tę walkę osobiście. Oni znali Levidę, oni mogli ją pokonać.

— Dobrze, ale będę w pobliżu. Nie mogę... was zostawić. — Chciała powiedzieć „ciebie", jednakże w ostatniej chwili zmieniła słowo. Zależało jej na wszystkich mgielnych, ale nie potrafiła znieść myśli, że Cavan bez wątpienia weźmie na siebie największy atak. Był ich przywódcą, zrobi wszystko, aby skierować gniew Levidy na niego samego, by tym samym ochronić resztę.

Do oczu napłynęły jej łzy, więc szybko odwróciła się w celu poszukania jakiegoś schronienia. Czuła na całym ciele żar niedalekich ogni i musiała uważać, by tłum nie roztratował jej jak nędznego robaka.

Wkrótce wokół Levidy pozostały już jedynie porzucone stragany i ziejąca pustka, a spomiędzy niej wyłonili się Mgielni.

Wiedźma na ich widok zdumiała się, ale szybko jej wargi pokrył uśmiech.

— Proszę, proszę. Moich chłopców nie łatwo zabić. Dobrze was wyszkoliłam. Obawiam się jednak, że byłoby dla was lepiej zginąć wtedy, kiedy wam kazałam.

— Nie masz już nad nami władzy! — krzyknął Lukey i Cavan posłał mu piorunujące spojrzenie.

— Ja z nią będę rozmawiać!

— Wszystko, co wam dałam, należy do mnie, moje dzieci. — Levida poszerzyła uśmiech. — Rozkoszna jest wasza wiara, iż możecie ze mną walczyć. Zawsze ceniłam w was tę odwagę i teraz mam nadzieję, że z równą odwagą wyjdziecie na spotkanie śmierci!

— Dosyć tego! — Cavan wysunął się do przodu. Urys wytworzył wokół nich barierę ochroną, nieprzepuszczającą śmiertelnego żaru. — Nie zapanujesz nad tym światem, Levido! Nie pozwolimy na to!

Czarownica wciąż wyglądała na rozbawioną, ale w jej oczach pojawił się wściekły błysk.

— To ja mam dosyć. Rozegramy to szybko! — powiedziawszy to, bariera ochrona Jaco pękła jak bańka mydlana, a chłopcy poczuli na swym ciele bolesny dotyk ognia.

Powietrze rozdarły ich przeraźliwe, pełne agonii wrzaski, gdy jęzory żywiołu natarły na nich jak rozwścieczone węże, łapczywie liżąc gładkość ich ciał oraz trawiąc na proch marność ich ubrań.

Cavan upadł na ziemie, krztusząc się dymem. Łzy szybko zapełniły jego szczypiące oczy, przesłaniając widok na cokolwiek.

Skup się. Zażądał od siebie, po czym skumulował w sobie całą energię i moc, jakiej uczył się wykorzystywać przez całe życie. Wewnątrz ognia zawirował wiatr, który odepchnął jęzory na bok i przepędził gryzący dym. Naraz sam ogień zgasł, gdy z nieba lunął rzęsisty deszcz. To Lukey. Z tego, co Cavan pamiętał, to właśnie Luk był degorem, czyli naturalnie panował nad pogodą.

Chłopcy upadli na ziemie. Lodowata woda przyniosła ukojenie ich oparzeniom, ale nie zniwelowała bólu. Wszyscy jęczeli żałośnie.

Levida przyglądała im się spokojnie. Potem, jakby ze śmiertelnym znudzeniem, przywołała palcem najbliżej znajdujące się przy straganach grube liny. Te pomknęły ku niej wężowym pląsem, a potem – niczym żywe istoty – spełniły polecenie, oplatając się ciasno wokół szyi chłopców.

Mgielni jęknęli z zaskoczeniem i chwycili za gardła, próbując podważyć ścisk lin, ale te tylko mocniej zaciskały się wokół krtani, odbierając dostęp powietrza. Ich twarze nabrzmiały, oczy naszły łzami, a usta rozszerzyły się, desperacko walcząc o najmniejszy oddech.

Jedynie Cavan pozostał nietknięty. Wymierzył linom cios mocy, próbując rozetrzeć je na pył, jednakże czar Levidy czynił je niezniszczalnymi.

Wtedy zmienił taktykę i porywał w powietrze noże, które znajdowały się, jako towar na jednym ze straganów, po czym wszystkie wycelował jak wściekłe osy w oblicze Levidy.

Ta uśmiechnęła się i szybko wzięła lewitujące noże w posiadanie, nakierowując je pojedynczo na każdego z Mgielnych, tym samym osaczając ich jeszcze bardziej.

— I co teraz zrobisz? — zapytała z uciechą. — Możesz walczyć ze mną dowoli, Cavanie, ale dobrze wiesz, że każdy twój atak obrócę przeciw tobie.

Stał tam, w popalonych ubraniach, prawie nagi, z pęcherzami na całym ciele i słuchał, jak jego kompani walczą ze śmiercią. W pewnym momencie Toles – najsilniejszy z nich – rozerwał supeł wokół szyi i odepchnął, unoszący się przy jego twarzy nóż, po czym z wściekłym rykiem pomknął ku Levidzie, zaciskając pięści.

Cavan nie zdążył nawet krzyknąć, gdy rozerwane liny ponownie obrały Tolesa za cel, tym razem krępując mu nogi, przez co wielkolud wyrżną jak długi, wzniecając wokół siebie tumany spopielonej ziemi. Na jego twarzy odmalowało się dogłębne zaskoczenie, gdy nóż wbił mu się w plecy i kilka razy przekręcił, przez co spod skóry wytrysnęły gejzery gorącej krwi.

Chłopak zawył z bólu, a jego oczy zaszły łzami, spływającymi strumieniem po brudnych od sadzy policzkach. Cavan rzucił mu się na pomoc i jednym ruchem wyrwał nóż z ciała, a następnie zacisnął wokół rękojeści dłoń, czując ogarniającą go furię.

Liny wokół gardeł jego przyjaciół poluzowały się nieco, a Mgielni złapali zbawienny oddech, krztusząc się i wymiotując na przemian.

— Kiedy zamierzasz błagać mnie o litość, Cavanie? Może jeżeli wydasz mi tę małą uzdrowicielkę, daruje życie tobie i reszcie.

— Nie. Wierzę. W. Ani. Jedno. Twoje. Słowo — wycedził przywódca nienawistnie.

— Uratowałam cię, mój drogi. Zawdzięczasz mi swoją potęgę i pozycje. Gdyby nie ja, utopiłbyś się w rzece.

Cavan znów sięgnął po moc, tym razem z jego rąk trysnęły zygzakowate pioruny, ale Levida odparła atak lekceważąco, przewracając oczyma.

— Nigdy nie zastanawiałeś się, kim jesteś Cavanie Harmode? Skąd pochodzisz?

Chłopak zastygł w bezruchu. Niespodziewanie nie potrafił zaczerpnąć oddechu, całkowicie go sparaliżowało, ale czar Levidy nie miał z tym nic wspólnego, to raczej moc jej słów wzięła go w posiadanie.

— Odebrałaś mi wspomnienia — syknął wrogo. — Nam wszystkim.

— Innym mgielnym, owszem, ale nie tobie. Ty nie miałeś wspomnień. Byłeś tylko małym dzieckiem, wrzuconym do rzeki przez swoich ludzi, przez tych, którzy cię nie chcieli.

— Kłamiesz! — Pięści Cavana zacisnęły się i ścierpły, wybrzuszając przez skórę linie błękitnych żył. — Kłamiesz! Nic, co mówisz, nie jest prawdą!

— Ocaliłam cię. Uchroniłam przed śmiercią. Nauczyłam cię władać mocą, gdyby nie ja, byłbyś jedynie marnym teherotą.

Teherota, czyli ten, który potrafi włamywać się do cudzych snów i kraść z nich informacje. Moc bardzo potężna, Cavan często z niej korzystał, kradnąc informacje od wrogów Levidy, gdy jej służył, ale jego naturalna moc była jedną z wielu, jeszcze potężniejszych, które nabył, ucząc się huikali. To ona nauczyła go tej wiedzy, nauczyła ich wszystkich, ale jego upodobała sobie szczególnie, jemu poświęciła najwięcej uwagi tak, by zawsze wysuwał się na prowadzenie.

— Kłamiesz. — Pokręcił głową, a potem zawył i upadł na kolana, gdy jego czaszkę rozsadził od środka niewyobrażalny ból. Miał wrażenie, że wewnątrz niego zaroiło się od małych robaków, próbujących się weżreć w jego mózg. Nigdy nie czuł czegoś tak bolesnego, jego wrzask uleciał wysoko ku niebu, płosząc z dachów okolicznych kamienic gołębie.

Z sąsiednich ulic napłynęło wojsko rynberyckie. Umundurowani i świetnie wyszkoleni, a jednak maluczcy wobec Samozwańczej Królowej Ezharu. W jej stronę odpalono race, żołnierze starali się atakować, ale Levida odgrodziła się od nich ścianą pulsującej energii, od której race odbijały się jak wesołe, płonące piłeczki.

— Co za natrętni głupcy — westchnęła z rozdrażnieniem, ale nie zdjęła spojrzenia z Cavana, który ciężko dyszał na ziemi. Pozostali Mgielni, wciąż skrępowani linami, z lewitującymi nożami przy gardłach niewiele mogli mu pomóc. Patrzyli jedynie z beznadziejną bezsilnością, jak torturowany jest ich przywódca.

Cavan chwycił się obiema dłońmi za głowę i zawył ponownie. Pierwszy raz zapragnął śmierci tak naprawdę. Nawiedziła go myśl, że lepiej byłoby umrzeć, byle tylko nie czuć rozrywającego go od środka bólu.

Uzmysłowił sobie, że Levidy nie da się pokonać. Psia krew! Zatrzymała za ścianą potężne, rynberyckie wojsko, jakże więc oni, Mgielni, do tego w niepełnym składzie, mieli ją pokonać?

Jakim aroganckim okazał się głupcem, narażając siebie i przyjaciół na coś, co było z góry skazane na ich porażkę?

Arylise. Słodka Arylise, czy była bezpieczna? Czy widząc, że przegrywają, uciekła, by schronić się przed tym wszystkim. Bogowie... Levida z pewnością będzie ją ścignąć nawet na końcu świata. Musiał przeżyć bodaj po to, aby ją ocalić.

I właśnie wtedy spomiędzy bólu w jego świadomości wyłoniły się wspomnienia. Cavan Harmod poznał swoją przeszłość.

***

Arylise od kilku minut ponawiała próby śpiewania Pieśni Ognia, jednakże nie przynosiło to żadnego skutku. Pieśń może i była potężna, ale nie stanowiła remedium na wszystkie bolączki tego świata, a już na pewno by całkowicie unicestwić Levidę. Mogła zdejmować czary i klątwy, ale nie mogła zabijać.

Arylise siedziała skulona za jednym ze straganów, nie mogąc przestać płakać, a kiedy dostrzegła, jak Cavan z krzykiem upadł na ziemie, coś w jej sercu pękło i spowodowało, że zerwała się do biegu, chcąc zrobić cokolwiek.

Właśnie wtedy jednak na jej drodze stanął Aragdar. Masywne ciało lwiego anioła uderzyło mocno o ziemie, wzniecając kurz, który osiadł na sukience zaskoczonej uzdrowicielki.

Chociaż Aragdar z niewiadomego powodu oszczędził Cavana, Arylise wciąż się go bała, dlatego instynktownie zrobiła krok w tył, nie spuszczając z oblicza bestii czujnego spojrzenia.

— Z-zabij ją. — Nagle z jej ust wyrwała się żałosna prośba. — Zabij, błagam. — Ponownie poczuła łzy na twarzy. — On cierpi. Zrób coś. Słyszysz, jak krzyczy?

„Nie mogę. Zniszcz jej tarczę". Drgnęła, gdy zamiast słów, usłyszała w głowie dziwny głos. Posłała Aragdarowi przestraszone spojrzenie. Niemożliwe. Niewiarygodne. Czyżby do niej przemawiał?

— Jak... jak to zrobić? — wyszeptała z trwogą. — Pieśń Ognia nie działa. Już sama nie wiem... jestem taka bezsilna! — Cofnęła się jeszcze i uderzyła plecami o stolik pod zadaszeniem straganu. Trudno uwierzyć, że jeszcze chwilę temu odbywała się tu huczna zabawa. Teraz plac w Rybergi wyglądał jak istne pobojowisko.

„Przypomnij sobie", nakazał anioł. „Przypomnij sobie imię".

Arylise szerzej otworzyła oczy.

— Imię? Jakie imię? Kogo? — Panika zasklepiła się na jej ciele jak twarda skorupa.

„Wielkiego Pieśniarza".

To nie miało absolutnie żadnego sensu. Osunęła się na stolik, czując ból w lewym boku.

— Kim jest Wielki Pieśniarz? — wymamrotała bezradnie. Dlaczego zawsze musi być trudno?

Zamknęła oczy i nagle przypomniała sobie sen z tej nocy, gdy Aradgar ją nawiedził. Śniła o ludziach tańczących wokół ognia, wielbiących imię tego, który ofiarował im pieśń.

Och! Oczywiście! Nagle się wyprostowała! Co mogło być potężniejsze od Pieśni Ognia? Ten, który ją stworzył. Wielki Pieśniarz!

Dziewczyna odwróciła się w stronę Aragdara, ale nie było po nim żadnego śladu. Westchnęła. Jak zwykle została z tym wszystkim zupełnie sama.

Odtwarzała na nowo i wciąż na nowo sen, ale jak to ze snami bywa, z biegiem czasu zaczynają się zacierać. Poza tym nie była nawet pewna, czy podczas snu słyszała imię tego, którego wielbiono.

— Proszę, proszę, proszę... — mamrotała pod nosem. — Musisz sobie przypomnieć. Na pewno to wiesz, jesteś Itreidką, twoi przodkowie zapisali to w tobie, musisz tylko po to sięgnąć. Tak jak z Pieśnią Ognia. Uda się, musi się udać.

Poczuła w nozdrzach zapach ognia, ale woń tego była inna od woni wydzielanej przez płomienie Levidy. Ta woń pachniała starym lasem, żywicą, czymś pierwotnym.

Wielki Pieśniarz, dawca Pieśni Ognia. Ten, którego zapomniano. Ten, który pogrążył się w śnie. Musiała go obudzić, musiała zawołać go po imieniu.

— Elaigon — wyszeptała zdumiona i absolutnie pewna. — Nazywał się Elaigon.  

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro